Stały pierwszoligowy misz-masz, w tabeli jak na karuzeli

redakcja

Autor:redakcja

11 sierpnia 2013, 19:38 • 5 min czytania

Jeśli ktoś sądził, że już po trzech meczach w pierwszej lidze wyklaruje się mniej więcej ekipa walcząca w górze tabeli oraz grono piłkarzy zdecydowanie odstających od poziomu tej klasy rozgrywkowej – srogo się pomylił. Rzekomi pewniacy, papierowi faworyci, którzy mieli między sobą rozstrzygnąć, kto awansuje do Ekstraklasy błąkają się gdzieś w dole i środku tabeli, świetny start notują za to beniaminki i drużyny z budżetem „kombinowanym” – czyli opartym na improwizowanych kombinacjach.
Nie powiemy jednak, że jesteśmy jakoś szczególnie zasmuceni choćby fatalną grą Bełchatowa w pierwszej połowie meczu z Chojniczanką, czy kolejnymi wpadkami takich tuzów jak Gieksa Katowice lub legnicka Miedź. Liga – przywołując nieśmiertelnego klasyka – staje się bowiem w takich chwilach o wiele ciekawsza, czego najlepszym dowodem są właśnie sobotnio-niedzielne starcia transmitowane przez Orange Sport.

Stały pierwszoligowy misz-masz, w tabeli jak na karuzeli
Reklama

A tym razem okazało się, że stacja miała wyjątkowego nosa do wybranych spotkań. Zarówno sobota, która przyniosła niespodziewane zwycięstwo Wisły Płock nad Arką Gdynia, jak i niedzielna bitwa w Chojnicach były mimo wszystko całkiem smaczne, a sto osiemdziesiąt minut spędzone z pierwszoligowcami nie wywoływało bólów brzucha, ani głowy. To swoiste novum na tym poziomie, bowiem ostatnie kolejki nie rozpieszczały telewidzów, poza rodzynkami stojącymi na całkiem wysokim poziomie otrzymywaliśmy klasyczną sieczkę, w której najciekawszym widokiem były ciekawe krajobrazy przedostające się w kadr kamery sponad trybun. Nie przedłużając: w sobotę mieliśmy okazję poczuć się jak w Ekstraklasie, a może i europejskich pucharach, za sprawą późnej pory rozgrywania meczu.

Niejako słuchając transparentów, które ukazały się dzień później na stadionie w Chojnicach („mecze o ludzkiej porze, a w nie w niedzielę o 12”), Wisła wybiegła na mecz z Arką punktualnie o 20.00. Jupitery, kibice obu drużyn, reporterzy błąkający się pod szatniami – piłkarze postarali się dostosować do otoczenia. Od pierwszych minut, dość składnie, jak na ten poziom rozgrywkowy, zaatakowali wiślacy, ale i arkowcy potrafili odgryźć się szybką kontrą. Swoje trzy grosze chciał wtrącić również sędzia – prawdopodobnie świadomy, że przy każdej kartce kamera celuje prosto w jego twarz. Po dwudziestu minutach mieliśmy więc sporo okazji z obu stron, bodajże pięć żółtych kartek, z czego dwie dla Filipa Burkhardta, zresztą grającego ze swoim byłym klubem. Nie ukrywamy, sądziliśmy że to koniec widowiska, przy najbliższej okazji Arka da płocczanom w łeb za sprawą jakiejś indywidualnej akcji Marcusa Viniciusa da Silvy, a potem ułoży się warstwami w bramce, czekając na końcowy gwizdek.

Reklama

Wisła miała jednak zgoła inny plan. Pomimo gry w osłabieniu dalej napierała i już cztery minuty po czerwieni dla Burkhardta prowadziła 1:0. Wielkie słowa uznania dla Pawła Kaczmarka, który był jedynym człowiekiem na stadionie wierzącym w możliwość jednoczesnego skiksowania obu stoperów i bramkarza. Doświadczony Kaczmarek przebiegł sobie między obrońcami, potem jeszcze uprzedził Szromnika i wystawił piłkę Krzywickiemu. – Po zejściu Filipa graliśmy lepiej. He. Ł»artowałem – tak mniej więcej skomentował pierwszą połówkę strzelec pierwszej bramki, jak się okazało – wcale nie ostatniej. Po wyjściu na prowadzenie dziesiątka wiślaków nie zamknęła się na własnej połowie, ale dalej starała się konstruować akcje zaczepne. Jedną z nich okazała się błyskawiczna kontra po stracie Radzewicza, wykończona przez Dziedzica (który zresztą zignorował dwóch kolegów wybiegających po bokach, postanawiając samemu przewinąć ostatniego obrońcę i pokonać Szromnika). W drugiej połowie Arka próbowała, walczyła, wylewała sporo potu, kilka łez i dość dużo krwi (za sprawą rozkwaszonego czoła Glaubera), ale stać ją było tylko na jednego gola. W końcówce zaś na murawie pojawił się Bartłomiej Grzelak (TEN Bartłomiej Grzelak) i ukradł wszystkim show rozkosznym pokazywaniem światu, że mimo osiemdziesięciu czterech kontuzji i sześćdziesięciu lat na karku wciąż posiada kolana w stanie względnej używalności. Zagrał osiem minut plus kilkadziesiąt sekund doliczonego czasu i nie zauważyliśmy, by cokolwiek naderwał/naciągnął/złamał. Bezdyskusyjny bohater meczu.

W niedzielę niestety pierwsza liga nie pozwoliła nam pospać i zaatakowała już o 11.45 pasmem I liga extra w Orange Sport. Z niego dowiedzieliśmy się m.in. jak wysoko potrafi unieść nogi Maciej Kowalczyk i jakim spokojem popisuje się Marcin Smoliński.

Potem z kolei czekał na nas szlagierowy mecz Chojniczanka – GKS Bełchatów, w którym stawką był fotel lidera po trzech kolejkach. Po końcowym gwizdku nie byliśmy szczególnie rozczarowani wczesnym zerwaniem się z łóżek, ale nie był to również stan wyjątkowej euforii. Ot, dziewięćdziesiąt minut kopania o dość regularnej kompozycji – w pierwszej połowie grała Chojniczanka, stwarzała sobie okazje, szalał Ostalczyk i Kosuke Ikegami, a tuż przed przerwą na prowadzenie wyszedł GKS. W drugiej z kolei grę prowadzili bełchatowianie, spokojnie rozciągając rywali, by w samej końcówce dać się zamknąć we własnym polu karnym i murować bramkę przed nawałnicą w wykonaniu gospodarzy. Bełchatowianie mieli nieco więcej szczęścia i dowieźli do końca jednobramkowe, raczej nieprzekonujące zwycięstwo.

Na innych stadionach odnotowano przede wszystkim potknięcia faworytów. Remisowały Gieksa z Okocimskim, Miedź z Sandecją, Flota z Górnikiem فęczna i Dolcan ze Stomilem Olsztyn. Kolejkę domyka 2:2 w meczu GKS-u Tychy z ROW-em Rybnik, ale mamy wrażenie, że obie te drużyny w tym sezonie będą pełnić rolę typowego Górnika فęczna błąkającego się w bezpiecznej odległości zarówno od góry, jak i od dołu.

Na koniec tabela i komplet wyników z 90minut.pl

Najnowsze

Ekstraklasa

Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą

Jakub Białek
2
Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama