Życie jak w Madrycie: torreador walczy o uznanie

redakcja

Autor:redakcja

24 lipca 2013, 10:51 • 7 min czytania

Dwa lata. Tyle czasu, od zabicia pierwszego byka, ma torreador na potwierdzenie, że w świecie korridy rzeczywiście coś znaczy. W ciągu tych dwóch lat, musi pojawić się na Plaza de Ventas, madryckiej arenie korridy i po raz kolejny wbić szpadę w kark samca. Warunek potwierdzenia „alternativa”, marzenia każdego ambitnego „matadora”, od dziesiątek lat jest ten sam: zrób to na najsłynniejszym placu świata, zrób to w Madrycie, a jak ci się powiedzie, zdobędziesz chwałę i uznanie wybrednej publiki – pisze w swojej cotygodniowej korespondencji dla Weszło Rafał Lebiedziński z Hiszpanii.
„Esto es Madrid, chaval!” – „To jest Madryt chłopcze!”, krzyczą znudzeni widzowie do ruszającego się jak mucha w smole torreadora. Brak mu ikry, nie czaruje muletą, pogubił się w sekwencji zwodów. „Buuuuu” – skandują, nie nadaje się, fuera. Jest tak słaby, że ludzie zaczynają wyciągać zielone chusteczki, prosząc o wymianę byka na agresywniejszego, tego z pianą na ustach. Niech się torreador zacznie bać…

Życie jak w Madrycie: torreador walczy o uznanie
Reklama

Na oddalonym o 4 kilometry Santiago Bernabeu jest podobnie. „La grada”, amfiteatralne trybuny podzielone między „bananami” (z hiszp. pijos) i pożeraczami pestek, będących członkami ponad tysiąca klubów kibica (z hiszp. peñas), zawsze była wybredna. Tu, zanim wyniesiono kogokolwiek na piedestał, najpierw go zbiorowo wygwizdano. Di Stefano, Gento, Butragueño, Hugo Sanchez, Raul, Zidane, Figo, Ronaldo (jeden i drugi) – klub piłkarza wybitnego, którego dosięgnął Boży palec Bernabeu. Nie wywinął się nawet Juanito „Maravilla”, cudowna „siódemka” Realu, legenda dla której dziś w 7 minucie każdego meczu ludzie wstają ze swoich niebieskich krzesełek i biją brawo. Isco, Illarramendi, Ancelotti – czekają w kolejce na swoją ścieżkę zdrowia. 90-tysięcy socios płaci (1000 euro za roczny abonament na wszystkie mecze) i wymaga. Kodeks Pobłażliwego Kibicowania nigdy na Bernabeu nie istniał.

Na pytanie, co zrobić, żeby zrozumieć „madridismo”, 111-letnią historię tradycji i szlachetności (z hiszp. „señorío”), wymieszanej z megalomanią i pychą, odpowiedź jest jedna. Trzeba te wszystkie cechy mieć w sobie. Trzeba – niech się nie obrażą tysiące fanów Realu w Polsce i miliony na świecie – urodzić się i żyć w tym mieście. Trzeba zanurzyć uszy w miejskiej debacie, oddychać powietrzem skażonym fanatyzmem. Trzeba bywać na Bernabeu, przede wszystkim bywać na Bernabeu – pępku hiszpańskiego, jeśli nie całego europejskiej futbolu. Nie wystarczy przeczytać „100 powodów bycia za Realem (i nie za Barcą)”, Antonio Gonzaleza Gil-Garcii, nie wystarczy być „madridistą” tylko po to, żeby nie być „cule”.

Reklama

Miłość do Realu przeżywa się po swojemu, każdy wybiera sobie idola w dzieciństwie. Najwięcej jest „raulistas”, całkiem sporo „casillistas”, Guti, na przekór fizjonomii, odchyłom klubowej nocy i wybitnie nietolerancyjnej przyśpiewce na jego cześć („Guti, Guti, ped..ł”), ma mnóstwo zwolenników. Każdy z tych piłkarzy symbolizuje dla kibica Realu zamkniętą enklawę, ucieczkę od upokorzeń ostatniej dekady (7 sezonów bez półfinału Ligi Mistrzów, Alcorconazo, 2:6 i 0:5 z Barceloną), wreszcie jest doskonałą pożywką niekończących się wojen o idoli i piłkarskie ideały. Różnica zdań w każdym temacie, powaga argumentów, to kolejny klucz do rozwikłania zagadki, co siedzi w głowie fana Realu.

Styl, trofea, „La Decima” (z hiszp. 10 Puchar Europy), kolejne wygrane w „El Clasico”, rekordy punktowe/strzeleckie, Złota Piłka dla Cristiano Ronaldo, jakieś inne przyziemne cele. O co i w co gramy? Po trzech latach panowania Mourinho, podział wewnątrz ruchu kibicowskiego jest trwalszy niż kiedykolwiek. Dziś nie wystarczy poświadczyć swoje oddanie Realowi, obowiązkowo trzeba dodać, po której stronie barykady się stoi. Plakaty z dziecięcych lat, Raul, Casillas, Guti, oni powoli odchodzą w zapomnienie. „Madridista” ma mętlik w głowie. Z Mou lub przeciwko Mou, za Realem według Mou, czy Realem z poprzednich 108 lat? Klimat jest napięty, klimat nie sprzyja spokojnej refleksji. Na ulice Madrytu wychodzą co kilka dni setki tysięcy sfrustrowanych osób – anestezjolodzy po 48-godzinnym dyżurze, inżynierowie od 3,5 miliona pustostanów, ludzie z wyższymi studiami, 20-letnim stażem pracy. Bezrobotni, często wyeksmitowani z własnych mieszkań. Pikietują przeciwko prywatyzacji służby zdrowia, cięciom w szkolnictwie i budżetówce. Wśród nich doszukamy się Młodzieży bez Przyszłości (z hiszp. Jovenes sin Futuro), te 55 procent młodych Hiszpanów skazanych na beznadziejny wybór: praktyka za miesięczny bilet komunikacji miejskiej lub przymusowa emigracja. Oni też są kibicami Realu. Znudzeni kolejnymi przestrzelonymi prognozami finansowymi, sfrustrowani szybującymi podatkami, zniesmaczeni skandalami obyczajowo-politycznymi, oczekują od rząd działań. Tu i teraz. Kibic przygnieciony kryzysem, staje się jeszcze bardziej wymagający. Głód sukcesu doskwiera okrutnie.

Florentino Perez, jednogłośnie, bez walki dostał w czerwcu mandat na kolejną kadencję. Stworzył takie zapory finansowe dla ubiegających się o stołek prezydenta Realu, że chyba tylko jego biznesowi partnerzy z Dubaju, byliby je w stanie spełnić. Problem w tym, że nie sąâ€¦ socio. Nie będą rozliczać Pereza z jego kolejnego autorskiego projektu – Real Madryt 3.0. A Mourinho zostawił za sobą nie tylko wybitną drużynę, ale i spaloną ziemię. Nierozwikłane kwestie z Casillasem w roli głównej – zaangażowanie i forma sportowa Ikera („kablowanie” Sarze Carbonero przyjmuję za coś tak naturalnego, jak nieistotnego), konflikt z Arbeloą, ewentualna gra w wyjściowym składzie Diego Lopeza. Pytania bez odpowiedzi. I pewnie tak już zostanie.

Publika Bernabeu, ci do przesady geriatryczni, zatwardziali socios, widzieli na własne oczy już co najmniej kilkadziesiąt projektów – galaktycznych, opartych o wychowanków i tych marka España. Mają gust, dobre oko. Ancelotti właśnie wchodzi do swojej pierwszej korridy, Perez musi się potwierdzić (który to już raz). Jeśli będzie nuda i byk nie padnie za pierwszym ciosem, kibice zamiast zielonych chusteczek wyciągną białe. „To jest Madryt!”, niech się bojąâ€¦

*

Kilka słów o sprawach bieżących.

Po pierwsze: Tito Vilanova.

Współczuję, a zarazem podziwiam za ogromną wolę walki, za te ogromne „cojones”. #AnimsTito. Przyznam się jednak od razu, że żal mi było patrzeć na Tito w ostatnich miesiącach. Głośno zastanawiam się, czy można było oszczędzić nam obrazków tych mocno owiniętych wokół szyi apaszek, tych polo z wysoko podniesionym kołnierzem, tego make-up lewej części twarzy, który przed każdym meczem robiła trenerowi Barcy specjalnie wynajęta makijażystka? Tito od powrotu z Nowego Jorku sprawiał wrażenie człowieka chorego. Z łamiącym się głosem, walczył o życie, a nie o przyszłość na ławce Katalończyków. Może trzeba było tę cholernie skomplikowaną sytuację rozwiązać inaczej? Nie wiem, pociągnąć do końca z Rourą, później zatrudnić Pellegriniego (kiedy był jeszcze na to czas), zrobić cokolwiek, żeby oszczędzić młodemu człowiekowi medialnej katorgi, a przy okazji zapewnić stabilizację w klubie i uspokoić nastroje socios.

Po drugie: Gerardo „Tata” Martino.

Gdy już poinformowano, że zostanie trenerem Barcy, poczułem się dokładnie tak samo, jak Katalończycy, przypytywani ad hoc w telewizyjnych sondażach – zaskoczenie, kompletna pustka w głowie. Zacząłem szturmować sieć. W „The Guardian” przeczytałem, że Martino uwielbia, gdy jego piłkarze uprawiają duszący pressing, często zapominając o obronie (oj, zły znak dla krwawiącej w defensywie drużyny), z argentyńskiego „Ole” dowiedziałem się, że „Tata” potrafi wydobyć z piłkarza najskrytszą inspirację (dobrze, niech wyciśnie z Messiego ostatnie soki, niech Argentyńczyk pobije wreszcie ten rekord Telmo Zarry – 251 goli w Primera Division i pozwoli wyszaleć się Neymarowi), w hiszpańskim „El Mundo” podkreślili, że to strateg jakich mało i że jak trzeba, to z reprezentacją Paragwaju potrafił uprawiać siermiężną piłkę w imię rezultatów. Normalnie, argentyński wynalazca futbolu…

Wszyscy podkreślają, że ma bogate doświadczenie – 9 klubów w 14 lat, nie to co żółtodzioby Rijkaard, Guardiola czy Vilanova. Oni, zanim zaczęli triumfować w Barcelonie, co najwyżej prowadzili jej rezerwy, sympatyczne FC Palafrugell, a i jeden z nich spuścił do drugiej ligi Spartę Rotterdam. A gdy jeszcze dodamy, że Martino to idealny element to taktycznej układanki Barcy, to trzeba zacząć wyć z zachwytu. Nie mam jednak wątpliwości, ze gdyby miesiąc temu podpisał kontrakt z Realem Sociedad, to z mediów wyciekałoby, że filozofia Gerardo wybornie wpasowuje się do gry skrzydłami Basków, jest wręcz stworzona do szybkich kontrataków Griezmanna i Veli.

Przed startem ligi jedno jest jest pewne: człowiek nigdy nie pracował w Europie, nie mówi po katalońsku, jest uczniem starszego o jedyne siedem lat maestro Bielsy (ten ma i markę, i wyniki w Europie). Oby ten przemyślany (ja uważam, ze mocno awaryjny) Plan B Rosella i Zubizarrety wypalił. Oby, jak w poprzednim sezonie, liga nie skończyła się po pięciu kolejkach. 50 milionów Hiszpanów nie chce oglądać bezkofeinowej ligi do jednej bramki. Oby okres adaptacji był szybki, a media obchodziły się z „Tatą” łagodnie, jak to robiły z Guardiolą i Vilanovą. „Suerte amigo”.

RAFAف LEBIEDZIŁƒSKI

z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24

* * *

Rafał Lebiedziński jest dziennikarzem sportowym, który kilka lat temu przeprowadził się do Hiszpanii. Jak dobrze pójdzie, będzie dla nas pisał regularne korespondencje z Madrytu. W Polsce publikował między innymi na łamach „Dziennika” oraz „Magazynu Futbol”. Zapraszamy – takie są przynajmniej plany – w każdą środę.

Najnowsze

Anglia

Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]

Wojciech Piela
0
Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama