Siedzieliśmy skuci jak prymitywy, bełkocząc, nierówno sapiąc ze zmęczenia po całonocnej libacji. Przybiliśmy piątki i usłyszałem coś, co odebrałem jak typowego suchara i momentalnie wyrzuciłem go z głowy. Kapnąłem się po kilku tygodniach, że to jednak nie żarty, kiedy kontakt się urwał. Telefon nieaktywny, brak konta na facebooku. O naszej-klasie nawet nie wspomnę. Uciekł, umarł, został wspomnieniem. Mój stary druh z melanżu… Odnalazłem go przed kilkoma dniami, bo dostał siedmiodniową przepustkę z zakonu.
I jak bumerang wróciły jego pamiętne słowa:
– Nie umiem ci tego wytłumaczyć, to skomplikowane, ale idę do zakonu.
Bum. I retrospekcja:
Wlew bez dna, płuca zapchane jak u górnika z pylicą. Dusza towarzystwa, napinacz, koneser amerykańskiego rapu. Bluza „PROSTO.”, XXL. Jednego dnia okładał gimbusów, tłukących butelki w parku, gdzie lubił siedzieć, drugiego… ścierał się z cyganami. Machając nożem, bluźniąc, odstawiając szopkę.
Zanim go bliżej poznałem, miał u mnie duży szacunek. W wyobraźni widziałem go z korwinowską muchą na szyi i cygarem w japie. A teraz stał przede mną w koszuli farmera. Po roku bez ani jednego sygnału. Jezuita, a nie melanżownik.
– Ciachniemy coś? – wydukałem zmieszany.
…
Całość do przeczytania na…
