Bohater w stu procentach dynamiczny. Pokręcone losy Arjena Robbena

redakcja

Autor:redakcja

27 maja 2013, 11:17 • 6 min czytania

Gdy Sir Alex Ferguson, zaledwie kilka dni po przejściu na emeryturę, wręczał mu nagrodę dla najlepszego zawodnika finału Ligi Mistrzów w sezonie 2012/13 można było odnieść wrażenie, że jest to coś na wzór Oscara za całokształt twórczości. Za wszystkie lata, gdy odgrywał główną rolę w pięknych i emocjonujących dramatach, zawsze kończących się w ten sam sposób – łzami, rozpaczą i tytułami w prasie: „klątwa Arjena”. Można Robbenowi zarzucać wiele, wypominać szczeniackie zachowanie, gdy w barwach Chelsea lądował na murawie przy każdym otarciu się o rywala, wypominać wszystkie zmarnowane, wyśmienite okazje, gdy mógł samodzielnie przesądzać o losach drużyn w których grał. Dziś jednak to on triumfuje. Futbol był dla niego przez wiele lat absolutnie bezlitosny, ale w sobotę pokazał, że potrafi być również sprawiedliwy.
Opisując sylwetkę Arjena Robbena największym szokiem pozostaje jego obecny wiek. Rok młodszy od Robina van Persiego i Rafaela van der Vaarta, ledwie rok starszy od Cristiano Ronaldo, a jednocześnie niosący bagaż doświadczeń, jakiego nie powstydziłby się niejeden zawodnik będący już na zasłużonej emeryturze. Dwadzieścia dziewięć lat! Zaledwie dwadzieścia dziewięć przeżytych wiosen, a na koncie cztery sezony wiązania holenderskich defensorów, trzy kolejne na angielskich boiskach, do tego kompletnie nieudana przygoda z Realem i cztery długie lata w barwach Bayernu Monachium. „Przeżyłem tyle, że kryzys wieku średniego przejdę pewnie za rok” – mógłby zacytować frazę jednego z polskich muzyków holenderski skrzydłowy. Biorąc zaś pod uwagę, że prawdziwy rozwój i prawdziwe doświadczenia zbiera się ponoć wyłącznie poprzez ból, smutek, klęski i porażki – Robben zdecydowanie może pełnić rolę futbolowego mędrca.

Bohater w stu procentach dynamiczny. Pokręcone losy Arjena Robbena
Reklama

Bólu przecież zna wszystkie odcienie – od bezsilności, gdy w Realu po raz kolejny boisko opuszczał na noszach, a częściej, niż na murawie znajdował się w gabinecie lekarskim, przez strach – gdy w wieku niespełna 20 lat zdiagnozowano i zoperowano u niego raka jąder, aż po żal i obwinianie – przede wszystkim siebie, za kolejne klęski na boisku, ale i klubu – gdy Real potraktował go jak niepotrzebną zabawkę. Trudno chyba pośród najlepszych zawodników w Europie wskazać drugiego gościa z tak zakręconym CV. Z jednej strony od najmłodszych lat uznawanego za cudowne dziecko holenderskiego futbolu, z drugiej – za jednego z ludzi przegranych. Przegranych i tyle, bez tłumaczeń. Skazanych na bycie co najwyżej drugim, i to pomimo kolejnych trofeów, bo przecież i takich w karierze Robbena nie brakowało. Cóż jednak za pociecha z dwóch tytułów mistrza Anglii, jednego triumfu w lidze hiszpańskiej i dwóch w Bundeslidze, skoro na wyciągnięcie ręki – dwukrotnie – był puchar Ligi Mistrzów, a i Coppa del Mondo trzeba było minąć w drodze po odbiór srebra za mistrzostwa świata w 2010 roku…

Same porażki nie byłyby może jeszcze aż tak olbrzymią tragedią, ale o niemal każdy przegrany finał obwiniano właśnie Robbena. W 2010 z Interem Mediolan dwoił się i troił, ale nie potrafił zdobyć gola, ani zaliczyć asysty, a dwa trafienia Milito skutecznie wybiły Bawarczykom z głowy sny o tytule. Kilka tygodni później znów finał, tym razem Mistrzostw Świata. Sześćdziesiąt dwie minuty za nami, mecz jest bardzo wyrównany, a holenderscy kibice z nadzieją patrzą na tego chłopaka z numerem jedenastym. W końcu ich skrzydłowy ma 26 lat, idealny wiek dla piłkarza, przed momentem grał w Lidze Mistrzów i jest diabelnie głodny sukcesów. Ma to coś, potrafi kiwnąć, strzelić z dystansu, kto, jeśli nie on?

Reklama

A dwa lata później było jeszcze gorzej. Kolejny mecz o trofeum, szansa do rehabilitacji za dwa poprzednie finały. Rzut karny w dogrywce, remis 1:1, wszystkie kamery, wszystkie oczy na stadionie, można powiedzieć bez żadnego ubarwiania – cały piłkarski świat patrzy co zrobi Arjen Robben.

Strzał obroniony przez Cecha natchnął Chelsea do walki, londyńczycy dowieźli do końca remis, a w rzutach karnych pokonali Bayern. Mało? Tak Bayern przegrał jedną z ostatnich kampanii mistrzowskich…

Robben zapracował sobie więc na dwa wizerunki, czy może raczej dwie akcje, które ukazują się po zamknięciu oczu i przywołaniu jego obrazu. Jedna, ta firmowa, czyli rajd prawym skrzydłem, aż do lewego obrońcy. Zwód. Ten sam od ponad dekady, niezmienny, przewidywalny, znany przez wszystkich, ale wciąż niemal nie do zatrzymania. I wreszcie bomba lewą nogą, bo przecież prawa nie od dziś służy mu wyłącznie do utrzymania symetrii w wyglądzie. Druga akcja? Preludium do ukrycia twarzy w dłoniach. Niezależnie, czy po spudłowanym karnym, po zmarnowanej sytuacji sam na sam, czy beznadziejnym wykończeniu – Robben w przysiadzie albo klęku, z dłońmi splecionymi na karku. Który obrazek jest prawdziwszy? Który jest częstszy?

Zresztą zawodzenie w kluczowych momentach nie było jedynym zarzutem wobec holenderskiego skrzydłowego. Krytykowano go po kolei za gwiazdorskie maniery i brak woli walki, lenistwo, marudzenie oraz oczywiście za zbyt indywidualny, egoistyczny styl gry. Wszystkie krytyczne artykuły straciły jednak w sobotę jakikolwiek sens. Po latach szczelnie wypełnionych kontuzjami, porażkami w kluczowych meczach i fatalnymi występami, zawsze wtedy, gdy oczekiwano od niego najwięcej – przyszedł czas na zwycięstwo.

Zaczęło się tak jak zawsze, od zmarnowanych sytuacji. Gdy uderzył prawą nogą w pierwszych minutach spotkania, wszyscy dowiedzieli się, czemu nigdy jej nie używa. Chwilę później mając do wyboru strzał w dowolne miejsce, wybrał policzek Weidenfellera. Koszmary ożyły, tragiczne wspomnienia musiały zapiec Holendra gdzieś w głębi, a tysiące kibiców na całym świecie ruszyło do internetowych bukmacherów, by obstawić porażkę Bayernu. Brakowało jeszcze tylko niewykorzystanego rzutu karnego. Tym razem jednak nie nadszedł. Zamiast tego Robben otrzymał świetną piłkę od Ribery’ego, a następnie podał ją do Mandzukicia. Ten ostatni musiał jedynie dopełnić formalności. W relacji LIVE z tego meczu żartowaliśmy, że równie zaskakujące jak bramka dla Bayernu, było dla nas podanie przez tego egoistycznego i skupionego na sobie Holendra. Statystyki pomeczowe pokazały, że to już inny Robben, nie ten facet z wiecznymi pretensjami do świata (który zresztą odpowiadał na nie pretensjami do Robbena), ale wojownik walczący dla dobra drużyny. Dopasowujący się do jej taktyki. Wykonujący 13 celnych podań w okolicach bramki strzeżonej przez Weidenfellera. O dwa więcej, niż Reus. Zaliczający więcej przechwytów (trzy), niż strat (zaledwie jedna). Wreszcie wykorzystujący sytuację sam na sam. Wbiegający w pole karne przebojowo, szybko, dynamicznie – to przecież wszyscy znaliśmy, ale tym razem dokładny, aż do samego końca. Puszczający piłkę obok bezradnego bramkarza.

Robben, który wygrał Bayernowi Ligę Mistrzów. „Sports Illustrated” określiło go w pomeczowym tekście fenomenalną grą słów: „skrzydłowy, ale zawsze w środku wydarzeń”. Zazwyczaj siedział w tym środku wydarzeń, kręcąc z niedowierzaniem głową. Tym razem biegał przed świętującymi fanami Bayernu.

Dwadzieścia dziewięć lat na karuzeli, rak jąder, symulowanie, kontuzje, gabinety lekarskie, niewykorzystane rzuty karne, przegrane finały, strzały w bramkarza w sytuacjach sam na sam, ale i momenty chwały, przebłyski geniuszu, porównywanie do największych zawodników w historii futbolu. Wreszcie 89 minuta finału Ligi Mistrzów, trzeciego w jego przygodzie z futbolem. – W tej akcji cała kariera przeleciała mi przed oczami – przyznał po meczu Robben. – Nie jestem już dłużej przegranym.

Futbolowy bóg jest sprawiedliwy.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama