Artur Jędrzejczyk: – Zamiast faksu z Groznego przyszła na razie pocztówka

redakcja

Autor:redakcja

24 maja 2013, 13:19 • 22 min czytania

– Mieszkaliśmy we trzech, więc jakoś dawaliśmy radę. Zupki chińskie, parówki berlinki… Ale mieliśmy tam fajnie, bo to był dom-bliźniak, w którym mieszkaliśmy jeszcze z pewną panią. Właścicielką psa i kota… Kot perski, pies labrador. Jedna połowa domu została niby dla córki, ale nas tam upchnęli i atmosfera była mega. Dom ogrodzony, kuchnia, trzy pokoje, cichutko. Nie miałem jeszcze wtedy prawo jazdy, ale na szczęście kolega miał furę. Dało się funkcjonować, bo zanim przestali płacić na trzy miesiące, coś tam zaoszczędziliśmy. A w razie czego można było pożyczyć od starszych – mówi Artur Jędrzejczyk w długiej rozmowie z Weszło.
Powiedziałeś w wywiadzie dla Ekstraklasa.net, że gdy dziennikarze pytają cię o mega poważne sprawy, lubisz pożartować. Od czego w takim razie zaczynamy – spraw poważnych czy nie?
Śmiałem się! O wszystkim mogę rozmawiać.

Artur Jędrzejczyk: – Zamiast faksu z Groznego przyszła na razie pocztówka
Reklama

Ale nie zaprzeczysz, że masz wizerunek gościa, który poza boiskiem non stop sobie robi jaja.
Może dlatego, że ciągle się uśmiecham? Lubię, gdy jest wesoło i smutny nie chodzę, ale wiem, kiedy jest czas na żarty. Od zawsze trenerzy mi to powtarzali, także w niższych ligach. Na treningu nie można się non stop śmiać, ale w szatni atmosferę mamy dobrą.

Ciśnienie opadło po Lechu?
Nie wyobrażam sobie, żebyśmy wypuścili mistrzostwo. To byłby skandal, nie ma takiej opcji, ale atmosfera się nie zmieniła. Zdajemy sobie sprawę, w jakim miejscu jesteśmy, ale jednak zostały trzy mecze.

Reklama

Spodziewaliście się więcej po poznaniakach?
Szczerze? Myślałem, że będzie trudniej. Od początku przeważaliśmy, a Lech się cofnął i szukał kontry, a dopiero później się otworzył. Tak, spodziewałem się po nich więcej.

Powiedziałeś kiedyś napastnikowi, że połamiesz mu nogi?
Ceesay pewnie się zagrzał, bo już na początku złapał kartkę i ogólnie nie dawał sobie z „Kosą” rady. Skręcił gościa, ten się wkurwił, że jest aż tak „jeżdżony” i tak powiedział, ale nie takie słowa padają na boisku. Ja co prawda nigdy nikomu nie groziłem połamaniem nóg, ale zdarzały się różne popchnięcia, nadepnięcia czy inne zaczepki. Trener Skorża miał mi nawet za złe tę porywczość, bo kiedy się dało, to zaraz startowałem do przeciwnika. Co chwilę wpadały kartki i za jedną chyba nawet zapłaciłem z dwa-trzy tysiące złotych. Ale skoro była głupia…

Za jedzenie słodyczy też dostawaliście kary?
Trener Paolo Terziotti uczulał nas, byśmy ich nie jedli, ale ja to wiadomo – bez słodyczy ani rusz. Zawsze gdy jadę na zgrupowanie, biorę je ze sobą i pewnie dalej będę tak robił. Niektórzy mi nawet mówili: „zobaczysz za rok-dwa i waga ci skoczy”, ale jakoś trzymam taką samą. Taki organizm. Wiadomo, że nie zjem kebaba czy pizzy przed meczem, ale na drugi dzień zwykle mi to nie przeszkadza, a ktoś inny może się czuć ciulowo lub mieć dwa kilo do tyłu.

A alkohol? Nie należysz do grupy bankietowej w Legii…
Jak dostajemy wolne, to jadę do rodziny, do Dębicy. Z tatą też się mogę piwka napić, bo nie ma co się oszukiwać – to jest normalne, tym bardziej po wygranym meczu.

A jakbyś spotkał prezesa w Enklawie, to też byś mu postawił drinka?
Raczej szybko bym uciekł. Dobry wieczór i do widzenia. Ale… nie, nie wiem, jak bym się zachował tak na gorąco. A po mieście nie chodzę, bo jestem stary!

Ljuboja jest młody?
Oni preferują inny styl, ale nie wiem, bo z nimi nie wychodziłem. Teraz podchodzę do tego spokojniej, jakoś mnie nie kręci… Jak mam stać pięć godzin w barze, to wolę napić się piwka lub dwóch w domu z dziewczyną, znajomymi lub rodziną. Ale kiedyś, jak byłem gówniarzem, jeszcze przed przejściem do Legii, chodziłem na imprezę co tydzień, po każdym meczu w IV lidze.

Ale później na boisku nie brakowało ci sił. Ponoć w barwach Igloopolu raz przebiegłeś prawie całe boisko i strzeliłeś gola.
Było, było! Z Kolbuszową! Wziąłem piłkę z trzydziestego metra, przywaliłem z czuba i weszło od poprzeczki. Potem pamiętam, że na całej stronie w gazecie o mnie napisali. Aż mi tata to wyciął. Później, po tym sezonie w IV lidze, przeprowadziłem się do Warszawy. Ale do dzisiaj śmiejemy się z jednym kumplem, że to on powinien być w Legii, a nie ja. Graliśmy razem w Dębicy, ale on w pewnym momencie powiedział, że ma dość, że to wszystko bez sensu. Zarabiał 1000 złotych, chodził na treningi, łączył to wszystko z pracą. Zmęczenie robiło swoje, więc… dostałem w prezencie pewne miejsce w klubie, bo wcześniej grałem tylko w juniorach. Z seniorami miałem tyle wspólnego, że czasem na ławkę mnie wzięli. A tu nagle kolega odchodzi i wszystko zaczęło się układać, byłem w jedenastce. Trafiłem do Legii, a on po powrocie z Anglii znów gra w Igloopolu.

Na początku miałeś mocno pod górkę. W pierwszym sezonie zaliczyłeś pięć meczów, z czego jeden zremisowaliście, a cztery przegraliście. W tym z Łęczną w Pucharze Ekstraklasy.
Strasznie ciężko było się do tego wszystkiego przyzwyczaić. Stadion, kibice, presja, wszystko. Wchodzę do szatni, a tam goście, których znałem tylko z telewizji. Dziś chłopaki, jak فukasik czy Furman, mają łatwiej, bo wchodzą z młodych wilków, a ja byłem jakimś nikomu nieznanym ogórkiem z IV ligi. Ale mile mnie zaskoczyli. Od razu: „młody, siadaj między nami”, większe gwiazdy były w IV lidze (śmiech). Pierwszy mecz poszedł mi – jak wspomnieliście – bardzo słabo, kręcił mną Kolendowicz… W ogóle sobie nie radziłem, a on był szybki i w świetnej formie. To był ciężki okres… Grywałem głównie w Pucharze Ekstraklasy lub w drugiej drużynie, ale później najwięcej dały mi wypożyczenia. Gdyby nie one, mogłoby mnie tutaj nie być.

A pomogła ci dodatkowo sytuacja, że nie wystąpiłeś w dwumeczu o Ligę Mistrzów z Szachtarem? Niewiele brakowało, bo Choto ledwo zdążył się wtedy wykurować.
Nie czytałem w ogóle, że o takiej ewentualności donosi prasa. Zdaje się, że nawet Weszło jeszcze wtedy nie było, a ja sam nie wiedziałem, co się kroi. Pojechałem do Doniecka, ale na tym się skończyło.

Brandao miałby się z kim zabawić. Na boisku oczywiście.
A może wtedy zagrałbym akurat super mecz i nawet tutaj już by mnie nie było?! Nie no – szanse były nikłe, żeby ktoś mi zaufał, zdawałem sobie z tego sprawę. Gdybym był trenerem, nie wpuściłbym takiego zawodnika jak ja i Dickson wystąpił chyba nawet z kontuzją.

Ale nie powiesz nam, że czułeś się gorszy w tamtych latach od Dicka, Balde…
Balde przychodził z Francji, uzbierał naprawdę solidną liczbę meczów, a mi nawet nie dawali wchodzić na boisko. Kurwa, nie czułem się od niego gorszy i długo myślałem – jak to możliwe, że ci goście przychodzą z zagranicy i są w składzie w takiej formie, a my nie dostajemy szansy.

Do stolika dosiada się na moment Wojciech Hadaj, spiker Legii: – Najlepszy piłkarz Legii! Wiem, wiem, już cię „Piekarz” przejął. Będziesz na tej Syberii królem. Sto tysięcy hektarów tajgi, sprzedasz na boazerię w Polsce!
– (śmiech)
– Ale dobry jesteś „Jędza”, co ty jesteś za zawodnik…
– I widzicie, zapomniałem, co mówiłem.
– O Wojtku Hadaju.
– Kozak!
– Innej kategorii niż ty, ale tak.
– Przyszły prezes! Dobra panowie, o czym mówiłem?

O początkach w Legii.
Miałem sporo szczęścia, bo jak z tych wypożyczeń nie wrócisz od razu do Ekstraklasy, to potem jest bardzo ciężko. Cieszę się, że trener Sasal wziął mnie i do Ząbek, i do Korony, więc dał mi pograć na najwyższym poziomie. Przyznaję, zastanawiałem się wtedy, co powinienem robić i czy sam nie przepadnę. Ale z drugiej strony jeśli znów miałbym zagrać trzy mecze w Pucharze Ekstraklasy, to wolałem zejść poziom niżej. Opłaciło się.

Faktycznie się opłaciło, bo wcześniej, w 2009 byłeś uznawany za jedną z największych wtop transferowych w lidze. W rankingu Weszło na najgorsze transfery krajowe w historii Legii zająłeś dwudzieste miejsce.
To i tak dobrze! (śmiech)

Zgodziłbyś się wtedy z takim werdyktem?
Najgorszych? Pewnie tak. Czemu miałbym się nie zgodzić?

Ktoś inny by się obraził.
Nie no, kurde, przyszedłem z IV ligi, zagrałem cztery mecze, ten mnie objeżdżałâ€¦ Czemu miałbym się obrazić? To był dla mnie spory przeskok.

Ł»yciowo pewnie też, skoro przez rok nie zainstalowałeś internetu.
Bo ja ogólnie rzadko przy nim siedzę. Teraz też stałego internetu nie mam i tak jak wy na iPadzie kupuję kartę za pięćdziesiąt złotych z Playa i udostępniam sobie do komputera. Ale czasem lubię pograć w Fifkę.

Wolski to była ponoć u was czołówka.
Ale też go kiedyś opykałem.

Nieźle go też zrobiłeś z wejściem do szatni na hasło.
Kiedy to było?

Tyle tych żartów, że już ci się myli?
A, wiem! Musiał powiedzieć „Jędza mistrz”, żebym go wpuścił. Tak sobie wymyśliłem, że jak już młody wchodzi, to niech powie, że jestem mistrzem. Parę razy tak było. „Kto jest mistrzem?”. „Jędza”. „OK, wchodzisz”. A jak nie, to katowałem go dziesięć minut, aż powiedział.

Ktoś ci się w końcu odwdzięczył po treningu.
Tak, zamknęli mnie w budzie na sprzęt. Tylko nie wiem kto, możliwe, że Ivica Vrdoljak. Wszedłem po sprzęt i już nie wyszedłem. Całe szczęście, że trener szedł i mnie po pięciu minutach wypuścił. Gamonie…

Nie uważasz, że nadchodzi idealny moment, żebyś wyjechał z ligi? O „Komorze” powiedziałeś, że wykorzystał ostatni dzwonek, wyjeżdżając do Tereka. A wtedy był od ciebie ledwie dwa lata starszy.
No i super postąpił, bo przez ostatni rok przed wyjazdem zrobił niesamowity postęp i praktycznie na cały sezon odstawił Astiza na ławę. Głupi by był, gdyby nie skorzystał z takiej oferty, jaką dał mu Terek. Ja też bym chciał wyjechać i zastanawiam się, czy dałbym sobie radę, ale jeżeli zdobędziemy mistrzostwo, to chciałbym zagrać z Legią w Lidze Mistrzów.

No tak, wygrywacie ligę, a na wzmocnienia przed pucharami macie już kandydatów: Hernani, Wilczek, Małkowski.
O właśnie! (śmiech) Pamiętam tę wypowiedź! Ale skoro zapytano mnie, kogo ze swoich kolegów poleciłbym do Legii, to jak miałem ich nie wymienić? Grali super, a ja zawsze bronię swoich kolegów, norma.

Dyrektorem sportowym nie zostaniesz?
Oczywiście, że zostanę. Będę siedział w garniturze za biurkiem, a po boisku będą biegały drewniaczki. Ale na razie jeszcze pozostanę na boisku.

Gdybyś teraz dostał ofertę z Tereka na takie pieniądze, jakie zarabia Rybus?
Po Lidze Mistrzów pewnie bym odszedł.

A gdyby się zgłosiła Genoa, na której – nigdy tego nie ukrywałeś – bardzo ci zależało?
Włoska liga dla obrońców jest najlepsza. Chciałbym spróbować swoich sił tam.

OK, to masz do wyboru Ligę Mistrzów i Serie A – obojętnie czy to Genoa, czy Torino.
Nie wiem, zastanawiałbym się. Miałbym dylemat. Ale jeżeli trafia się okazja, to chyba warto spróbować… Chyba nigdzie nie dostanie się takiej kasy jak w Rosji, bo tymi dolarami to oni rzucają na prawo i lewo. Z drugiej strony Europa… Sam nie wiem, naprawdę. Dla Legii, wydaje mi się, dużo zrobiłem, ale jeszcze coś mi zostało do osiągnięcia.

Czujesz, że możesz się tu jeszcze rozwinąć?
Można wiele rzeczy poprawić.

Co na przykład?
W każdym wieku można się doskonalić.

Weźmy takiego Astiza. Parę lat temu był wyróżniającym się stoperem ligi, ale dobił do ściany i zaczął się cofać. Jak się nie rozwijasz, to się zwijasz. Nie boisz się, że z tobą będzie podobnie?
Szczerze? Nie myślałem o tym. Głupio byłoby z góry odrzucić jakąkolwiek ofertę.

Michał Ł»ewłakow powiedział o tobie, że na boku jesteś bardzo dobry, ale na środku możesz być wybitny.
Fajnie, że tak powiedział, ale nie ma dla mnie większej różnicy. Kiedyś, jeszcze z rok temu, mówili, że na prawą się nie nadaję, teraz ci sami przesuwają mnie na prawą i mówią, że gram zajebiście. Każdy dziennikarz mnie o to pyta. Jeden się chyba nawet zapomniał i dwa razy o to spytał.

Grałeś też raz na defensywnym…
… tak, z Lechią i trzy zero w papę dostaliśmy. Zrobiłem dwanaście kilometrów, a piłkę miałem przy nodze dziesięć z dziesięć razy. Teraz pewnie dałbym sobie radę lepiej…

… ale lepsze wrogiem dobrego?
Dokładnie. Prawa i środek to moje miejsce, bez różnicy.

Szybko z drewna stałeś się najlepszym obrońcą ligi.
Przesadzacie.

To kto jest najlepszym na prawej, a kto na środku?
Na prawej świetnie sobie radzi Bartek Bereszynśki. Nie boi się atakować i grać wślizgiem, nie czuje presji.

Poziom reprezentacyjny?
Oczywiście, że dałbym mu szansę. Dlaczego nie?

Najlepszy stoper?
Podoba mi się Kamiński. Z nami zagrał bardzo dobrze. Kto jeszcze? Kowalczyk ze Śląska. Zdarzały mu się wahania formy, ale ostatnio prezentuje się świetnie. Także ci dwaj. I ja. Co będziemy ściemniać?! Śmieję się, niech zostaną Kamiński i Kowalczyk.

A napastnik?
Dwaliszwili jest „schab” straszny, trzeba się z nim ostro poprzepychać, z Markiem Saganowskim podobnie. Wkurwiam się też, wiadomo, jak mi „Kosa” ucieknie parę razy. Szybkość ma gość taką, że nie idzie go złapać i muszę faulować.

Ljuboji nie wymieniłeś.
Bo on zwykle nie grał na mojej stronie i ciągnęło go bardziej w prawo. Poza tym zwykle graliśmy w jednej drużynie na treningach.

Jakie jest twoje zdanie na jego temat?
Super piłkarz. Moim zdaniem w naszej lidze nie było jeszcze takiego zawodnika.

Twój menedżer, Mariusz Piekarski, stwierdził, że to gwiazda dla laików, m.in. przez to, że głównie biegał w poprzek boiska.
Faktycznie miał taki nawyk, że schodził w prawo i szukał lewej nogi, a nieraz powinien być w polu karnym i szukać tej piłki jak Marek lub Lado, bo w polu karnym napastnika brakowało. Ale patrząc na umiejętności – bardzo Ljuboję cenię. Tym bardziej, że w pierwszej rundzie strzelił dla nas dziesięć goli.

Brakuje wam go czy ta drużyna jest tak mocna, że nawet bez Ljuboji da sobie radę z najpoważniejszym przeciwnikiem w lidze, jakim jest Lech?
Czy brakuje… Można powiedzieć, że bez niego też dajemy radę. Mamy tak szeroką kadrę, że ktokolwiek wejdzie, ten daje od siebie maksa. A „Ljubo” sobie przeskrobał, ale może jeszcze wróci.

Weszło jako pierwsze napisało o wybrykach twoich kolegów i pojawiły się zarzuty, że rzekomo psujemy wam atmosferę w zespole. Nie chciałeś jakoś uniknąć spotkania z nami? Taki Radović ma na przykład spory żal.
Staram się rozmawiać ze wszystkimi, którzy do mnie dzwonią, bo szanuję waszą pracę. Byłbym ciulem, gdybym nie przyszedł. I wkurwiał się na waszym miejscu, gdyby ktoś mi odmówił wywiadu. Automatycznie przyszłoby do głowy tylko: „o ty chuju, teraz to z tobą pojadę!”. Wy musicie zarabiać pieniądze, pisać różne rzeczy i nie widzę w tym problemu. Dziwne w mediach jest tylko to, że jeszcze nie wejdę do domu po jakimś wydarzeniu, a tam już wszyscy wszystko wiedzą, znają wyniki pewnych rozmów, wstępne decyzje…

Nie pomyślałeś sobie w ostatnim czasie o Ljuboji i Radoviciu – co wy panowie robicie?
Nie, niech każdy patrzy na siebie. Ja tam nie mam prawa ich osądzać. Popełnili błąd, mają nauczkę. Spójrzcie na to: po aferze jedziemy do Białegostoku, wygrywamy 3:0, a potem 1:0 pokonujemy Lecha. Wszystko nagle ucichło, a gdybyśmy np. zremisowali lub przegrali z Jagą, byłby koniec. Wszyscy dalej drążyliby temat Ljuboji i Radovicia, dalej robili z nich winnych. Tyle, że to nie ma na nas wpływu, to jedynie bardziej mobilizuje. Dla mnie przykładowo nie jest problemem, gdybym zjadł pizzę przed meczem. Nie mówię, że to robię, ale pewnie zagrałbym tak samo. Każdy ma swój organizm i zna go najlepiej. Grzegorz Piechna mówił bodaj przed laty, że nie przeszkadzało mu, żeby zabalować ze dwa dni przed spotkaniem. Później i tak liga po lidze wygrywał klasyfikację króla strzelców. Słowo-klucz w takich sytuacjach to faktycznie tylko i wyłącznie „organizm”.

Ale jednak zawód wymaga pewnych wyrzeczeń.
Wiadomo, trzeba się pilnować, ale nie ma takiego piłkarza, który nie wypije sobie piwka, nie zje czegoś, na co ma akurat ochotę… Jak jest w innych ligach? Podobnie. Jesteśmy normalnymi ludźmi i musimy na siebie uważać, ale wszystko jest dla ludzi. Począwszy od alkoholu, na jedzeniu kończąc. Tylko granice trzeba znać.

Ewidentnie sam je poznałeś. Trzy lata temu wyśmialiśmy na Weszło plotki, że obserwuje cię Juventus i dopisaliśmy, że jak dobrze pójdzie – może spojrzy na ciebie kiedyś jakaś Modena. Trochę się pozmieniało, bo… chciały cię kluby mocniejsze. Jak to się stało?
I to jest właśnie praca, ciężka praca. Trenerzy uczulali mnie, żebym patrzył tylko na siebie. Wyznaczał kolejne cele itd. Ja naprawdę zdawałem sobie od zawsze sprawę, że nie mam wielkich umiejętności. Ł»e nie mam tej techniki co Wolski, Furman i nie majtnę na boisku trzech czy czterech rywali. Ja miałem trydzieści procent talentu, resztę uzupełniałem pracą, a u tych wymienionych chłopaków proporcje są odwrotne. Trener Magiera od zawsze wbijał mi do głowy, żebym robił swoje. I miał przy okazji chłodną głowę, bo wiadomo że momentami nie jest miło, jak coś się nie układa. Tyle, że każdego może ocalić tylko wiara we własne możliwości. Przecież czasem za ocenę gry piłkarzy biorą się ludzie, którzy pod żadnym pozorem nie powinni tego robić. Dlatego czymś takim się nie przejmuję.

A twoi koledzy?
Są zawodnicy, którzy to przeżywają, ale powinni wpuszczać wszystko jednym uchem, a drugim wypuszczać. Kiedy grałem chujowo – pisano głównie, że gram chujowo. Kiedy grałem dobrze, pisano, że dobrze, więc to wszystko jest normalne.

Kiedyś musiałeś to jakoś przeżywać… W 2007 roku Wdowczyk powiedział, że musisz nabrać przekonania, że przyszedłeś tutaj, by szturmować pierwszy skład. Czas mijał, a ty chyba uwierzyłeś w to dopiero w Koronie?
Myślę, że tak. To był przełomowy moment, Ekstraklasa… Przekonałem się, że mogę się w tym wszystkim odnaleźć. Nie dokuczały mi żadne przesadne oczekiwania, bo w Kielcach jest tak: wygrasz w miesiącu jeden lub dwa mecze, jeden zremisujesz i jeden przegrasz. I wszystko cacy, a w Legii tak nie ma. Tracisz punkty i od razu ludzie zastanawiają się, czy jest kryzys. Dlatego Korona była pomocna.

I ruszyłeś z kopyta… „Vuko” nie musiał cię niańczyć po przyjeździe do Kielc?
Właśnie nie, choć był szefem, wodzem szatni, podobnie jak w Legii. Jak czegoś człowiek potrzebował, można się jednak na pewno było do niego zwrócić. Motor napędowy na i poza boiskiem. Było mi wśród tych chłopaków naprawdę fajnie, ale jak tu się nie cieszyć, kiedy się gra. Gadałem z trenerem Sasalem przed przyjściem i mówił, że mam szanse na pierwszy plac. Na prawej stronie obrony był Kuzera, ale akurat kontuzjowany i usłyszałem, że będzie jeszcze potrzebował dwóch miesięcy na dojście do pełni sił. A więc rundę miał z głowy, a ja grałem do końca…

Sasal to dla ciebie…
…tata!

Myślisz, że młodzi mogą powiedzieć teraz coś podobnego o Urbanie?
Trochę tak – wie, że nie można ciągle na nich najeżdżać, umie do nich dotrzeć. Jest znakomity w kwestii wprowadzania do zespołu, widać to po Furmanie czy Łukasiku.

Z tym duetem dostałeś zimą podwyżkę. Nowy kontrakt faktycznie zmienił coś w twoim życiu? Masz już jedno mieszkanie w Dębicy, chciałeś też kupić w Warszawie. Pewnie już możesz.
No pewnie, że mogę. Zamierzam rozejrzeć się za czymś na Gocławiu, bo dobrze mi się tu mieszka. Cisza, spokój, trzysta metrów do Ostrobramskiej, czyli głównej trasy i wreszcie rzut beretem od Legii. No i na pętlę blisko, gdybym w razie czego chciał wsiąść sobie w tramwaj. Na razie nie mam jednak pieniędzy by poważniej inwestować w nieruchomości, więc szukam jednego mieszkania tutaj i ograniczyłem się do zakupu jednego w Dębicy.

Dla rodziców?
Rodzice swoje już mają, więc siłą rzeczy nie potrzebują następnego. Brata tam pewnie wcisnę, bo ożenił się z dziewczyną, która dzień w dzień dojeżdża do pracy w Dębicy trzydzieści kilometrów. Więc po co mają tam siedzieć, skoro będzie stało coś wolnego? To zresztą znakomite miejsce – standard jak w Warszawie, wszystko super. Osiedle zamknięte, cztery piętra, dwa fajne bloczki. Nawet mam tam kamerę, gdybym chciał podejrzeć, co za gość się przy bramie kręci. Wcześniej zastanawiałem się nad zakupem czegoś używanego w granicach 180 tysięcy, ale postawiłem na mieszkanie oddane do użytku zaledwie w 2012 roku. Tyle, że musiałem dopłacić i dojechałem do 250 tysięcy. Ale nie szkodzi, bo miałem premię za Ligę Europy, a w używanym i tak musiałbym wszystko wymieniać.

Ciągnie cię jeszcze na Podkarpacie? Masz dosyć klimatu wielkiego miasta?
Nie tak jak dawniej, bo wtedy miałem swoją dobrą paczkę. Teraz wszyscy się porozjeżdżali i zostało z dwóch kolegów z dwunastu czy tam czternastu osób. Pokażę wam kiedyś zdjęcia, co się działo pod naszym trzepakiem… Ale wracając – do Dębicy mam z cztery godziny, 300 kilometrów po masakrycznych drogach. Nie mam ekspresówki, więc jeśli jadę przez Radom, to później przez Tarnów i nadrabiam 150 kilometrów. Ech… Góra Kalwaria, Kozienice, Tarnobrzeg…

Nie przeszło ci kiedyś przez myśl, że już zostaniesz na takich prowincjach jako zawodnik?
Zastanawiałem się nad tym niejednokrotnie. Wiecie – ja nawet nie mogłem przypuszczać, że kiedykolwiek znajdę się w Legii, ale sporo zmienił jeden turniej. Pojechaliśmy przed laty na Bemowo, m.in. z Leszkiem Piszem i wygraliśmy. A wiadomo, jakie Pisz miał tutaj sukcesy i kontakty. Wkrótce przyszedł do mnie Jóźwiak i powiedział, że czeka na mnie za parę miesięcy w Warszawie. Przyjechałem po kwartale i dołączyłem do czterdziestu chłopaków z całej Polski, choć ostatecznie z tego grona pozostałem tylko ja i Marek Wasiluk.

Ale pierwsza poważna piłka to i tak już wypożyczenie do GKS-u Jastrzębie.
Dokładnie. Grałem wtedy początkowo niezły dramat, wbiłem samobója z Podbeskidziem, ale ogólnie zebrałem tam fajne doświadczenia. Jastrzębie to chyba najładniejsze miasteczko na Śląsku. Początki naturalnie nie zachwycały, ale byłem w składzie na wszystkie mecze. Finansowo dla odmiany pierwsze pół roku było w porządku – płacili, płacili, ale potem zaczęły się problemy. Prezes mówił: „Będą, będą pieniądze, przyjadę za tydzień!”. I nie przyjeżdżał. Pierwszy, drugi miesiąc…

Miałeś za co żyć?
Mieszkaliśmy we trzech, więc jakoś dawaliśmy radę. Zupki chińskie, parówki berlinki… Ale mieliśmy tam fajnie, bo to był dom-bliźniak, w którym mieszkaliśmy jeszcze z pewną panią. Właścicielką psa i kota… Kot perski, pies labrador. Jedna połowa domu została niby dla córki, ale nas tam upchnęli i atmosfera była mega. Dom ogrodzony, kuchnia, trzy pokoje, cichutko. Nie miałem jeszcze wtedy prawo jazdy, ale na szczęście kolega miał furę. Dało się funkcjonować, bo zanim przestali płacić na trzy miesiące, coś tam zaoszczędziliśmy. A w razie czego można było pożyczyć od starszych.

Jak ty się tam w ogóle znalazłeś? Sztab szkoleniowy GKS-u znał cię jeszcze z Dębicy, czy otworzyli skład rezerw Legii i na chybił-trafił sobie kogoś wybrali na twojej pozycji?
Hmmm… Długa historia. Jadę tam podpisać umowę z nastawieniem, że nic nie może się wydarzyć, że jestem pewny kontraktu, a tu… dwudziestu chłopaków przed klubem. Takich jak ja! فapanka zwykła (śmiech). Wychodzimy na trening, gramy gierkę i z tej sporej grupy znów wskazano na mnie. Nie wiem, kurwa, czy strzelali, że im przypasuję, ale zostałem! Ale serio, dobrze wtedy zagrałem.

Zaliczyłeś wtedy wielki skok, czy to jeszcze nie był ten moment?
Wtedy w pierwszej lidze była Polonia, Lechia, Arka Gdynia, GKS Katowice, więc można tak powiedzieć. Ciekawe zespoły i na dodatek brak presji, choć bywały mecze po osiem tysięcy widzów. Polecam podobny ruch zawodnikom, którzy mają problemy z grą w ekstraklasie, bo da się tu sporo zyskać. Więcej się zapieprza, bo to wszystko bardziej fizyczne i siłowe, ale ogólnie warto.

A co byś zrobił, gdyby Jastrzębie płaciło ci wtedy na czas i zaproponowało transfer definitywny?
Trudne pytanie… Na pewno bym się zastanawiał, bo przecież powiedziałbym sobie, że wrócę do Legii i co? Znowu mnie nie będą chcieli i pojadę gdzie indziej na wypożyczenie. Myślę, że w klubie mogliby mnie jednak nie puścić tak łatwo. Młody byłem, grałem regularnie w I lidze, więc to przemawiało na moją korzyść.

Ale wiesz, jak to bywało z decyzjami kierownictwa na Łazienkowskiej w przypadku kilku zawodników…
No już jeden błąd z Lewandowskim popełnili, to mnie by nie odpuścili! Cieszę się, jak to się ułożyło, bo Legia to Legia, warto było czekać i dostać w końcu tę szansę.

Bo zresztą długo byłeś jej kibicem.
Tak, tata zaraził mnie pasją do piłki bardzo wcześnie, ale nie miał wyjścia – był kierowcą autobusu w Igloopolu. I to jeszcze na etapie, kiedy mieliśmy ekstraklasę w 1991 roku. Zabierał mnie na mecze i oglądałem: Pisza, Podbrożnego… Legię lubiłem, ale nie wiem skąd się wzięła dokładnie ta sympatia, nie potrafię wskazać konkretnych meczów.

Czyli jeden tata zaszczepił miłość do piłki, a drugi – Sasal – ciągnął za uszy. Pierwszy raz – w sezonie 2008/09 w Dolcanie. Jak było w Ząbkach?
W porządku, bliziutko do Warszawy, ale – mimo wszystko – przez większość czasu mieszkałem właśnie w Ząbkach. Odpowiadało mi to.

Czyli nie byłeś gościem, który potrzebował co tydzień warszawskich lokali w nocy.
Nieee… Wiadomo, jak coś się działo, to ruszaliśmy w większej grupie. Wtedy raczej żyjesz z miesiąca na miesiąc, a ja nie byłem ustatkowany i nie szarżowałem, nie przepieprzałem kasy. Trzeba było coś zaoszczędzić.

A w tym czasie Borysiuk i Rybus ubierali się w drogich sklepach – nie było jakieś lekkiej nutki zazdrości?
No co wy. Każdy ubiera się jak chce, jednych kręci to mniej lub bardziej. Ja gdybym chciał, to bym się wybrał do Louis Vuittona lub Armaniego, ale po co? Mogę wyskoczyć do Zary i mam coś podobnego. Każdy ubiera się jak chce i możecie być spokojni, że nic wam nie powiem, jak założycie pomarańczowe okulary. Jak ten pan, który właśnie nas minął. Wiecie – ja mam to wszystko w dupie. Jakbym tu szedł w majtkach, też powinniście mnie olać. No i wolę wydawać na jakieś pierdoły, telefony…

A co cię kręciło najbardziej w byciu piłkarzem? Nie miałeś takiego momentu, że odkręciła się soda?
Najlepszym dowodem na to, że nie odleciałem jest fakt, że mam ciągle tych samych kumpli. Nie straciłem ich po wyjeździe i staram się żyć jak normalny człowiek. Wiadomo, ludzie gratulują, cieszą się ze mną. Ostatnio stary kolega, który mieszka we Francji mnie do siebie zapraszał, czyli znajomości nie przepadają.

Mamy wrażenie, że nie traktujesz swojego zawodu jako czegoś wyjątkowego, choć dla wielu ludzi jesteś idolem, wyznacznikiem.
Trudno powiedzieć. Wiadomo, ludzie mnie w miarę rozpoznają, nawet dość często. I to miłe, sympatyczne. Pokazują mi „elki”, wołają za mną, ręka idzie do góry w odpowiedzi. Zdarza się, że czasem ktoś przejdzie i od razu do drugiej osoby „szuszuszu”, coś tam pieprzy pod nosem, bo boi się podejść i zagadać. Ale ogólnie to wszystko jest w porządku.

A twoje relacje z Ł»yletą zawsze były w porządku? Słyszeliśmy historię, że zgubiłeś kiedyś portfel, znalazł go kibic, któremu obiecałeś wejściówki na mecz i… przestałeś odbierać.
Sytuacja faktycznie się wydarzyła, prawda. Gdzieś zostawiłem te swoje rzeczy i wreszcie dzwoni do mnie gość, który je znalazł. Powiedziałem, że potrzebuję tego natychmiast, ale ten gadał, że na drugi dzień, blabla. Ostatecznie przyjechał i pyta, czy mu czegoś nie załatwię, bo za dwa dni mieliśmy bodaj eliminacje w Lidze Europy. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że ciężka sprawa, bo wydałem już swoje wejściówki. I dałem mu 100 czy tam 200 złotych, które miałem w tym portfelu. Równie dobrze mógł kupić dzięki temu bilet, jaki problem. Ja już ich nie miałem, więc nie rozumiem, kurwa, pretensji. Miał za co go zdobyć, ale nie – oczywiście musiałem okazać się nie w porządku. W takim razie mógł zabrać ten portfel i sobie porządzić za dwie stówy.

A wy mogliście się porządzić na Wiertniczej po Spartaku. Siłą rzeczy musimy zahaczyć o ten temat.
To był nasz błąd, nie ma już tu czego opowiadać. Dawne dzieje, zwyczajna głupota.

Wpłynęło to jakoś na twoje życie?
Wiadomo, początki były ciężkie, to wszystko było niemiłe dla rodziny… Po tym meczu byliśmy mocno nabuzowani i… to wszystko dziwne było. Wstydzę się tego, to ogromna nauczka.

Jeszcze dwa miesiące przed tymi wydarzeniami i niesamowitym dwumeczu z Rosjanami byłeś kandydatem do odejścia… Mówiło się o Zagłębiu, Koronie, Bełchatowie. A po przyjściu Ł»ewłakowa „Fakt” sam kazał ci szukać klubu.
Grubo się mylili, co?

Skoro później zaczęły przychodzić faksy z Tereka…
Faksy nie, ale pocztówka od „Ryby” i „Komora”. I dolary, prawie jak od wujka z Ameryki! (śmiech)

Rozmawiali FILIP KAPICA i TOMASZ ĆWIÄ„KAفA


Najnowsze

Hiszpania

Były piłkarz o pobycie w Barcelonie: „Nie chciałem z nikim rozmawiać”

Braian Wilma
0
Były piłkarz o pobycie w Barcelonie: „Nie chciałem z nikim rozmawiać”
Anglia

Antyrekord Wolverhampton. „Chcemy być zapamiętani jako tchórze?”

Braian Wilma
0
Antyrekord Wolverhampton. „Chcemy być zapamiętani jako tchórze?”
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama