Kosztował wrocławian wyłącznie opłacenie apartamentu i przekazanie klubowego auta. Już na wstępie zwalił nas z nóg porównując swój region z Półwyspem Helskim. Chwilę później ruszył z kolejnymi ciekawostkami, które ze sportem mają niewiele wspólnego. Sebastian Mila, wypowiadając się na jego temat aż wstaje z emocji od stołu i z pełnym przekonaniem deklaruje, że w końcu ma do czynienia z prawdziwym piłkarzem. Na wymierne efekty trzeba jeszcze poczekać, ale chyba jedno możemy stwierdzić – Eric Mouloungui bez wychodzenia na boisko jest najlepszym napastnikiem Śląska.
KTÓRY TO VOSKAMP?
Jedyny piłkarz w polskiej lidze, o którego stan portfela troszczą się szejkowie. Wśród zawodników ekstraklasy uchodzi więc za prawdziwego krezusa. O nieporównywalnie większych zarobkach niż w przypadki któregokolwiek naszego ligowca. Gabończyka jednak bardzo denerwują tego typu dywagacje: – Przecież ludzie, którzy ściągnęli mnie do Wrocławia, nie patrzyli na moje zarobki, ich to nie dotyczy. Liczyły się wyłącznie umiejętności, pensję zostawmy na boku. Wychodząc na boisko, na pewno nie zerkam do portfela!
Po każdym treningu opuszcza szatnię jako ostatni. To dłuższa chwila u masażysty, to jeszcze popracuje na siłowni. Pierwszy mecz z Wisłą uświadomił go, że bark w bark z Chavezem nie powalczy. – Poznałem już wasze realia, w polskiej lidze o wiele częściej dochodzi do starć siłowych. Tylko nie piszcie, że dopiero w Polsce zacząłem pracować na siłowni. Ja naprawdę często zostawałem w klubie po treningu – przypomina.
Dla Stanislava Levego jest oczkiem w głowie. Gdy Mouloungui rozmawiał z nami, zniecierpliwiony szkoleniowiec nerwowo wypytywał: „Ile jeszcze ten wywiad potrwa? Chcę porozmawiać z Erikiem!”. Również Sebastian Mila nie może się nachwalić nowego kolegi z zespołu. Tylko, co tu wychwalać? Typowo piłkarskie ruchy? Liczby nie kłamią, w pięciu oficjalnych meczach Gabończyk nie strzelił bramki, zaliczając asystę, która z celowym dograniem nie miała nic wspólnego. Oddajmy jednak głos samemu Mili: – Teraz Eric, jako jedyny napastnik, chyba rozumie nas lepiej, wyciąga obrońców, rozszerza pole manewru, daje więcej możliwości zagrania, ustawia się bokiem, szuka sobie miejsca. Zobacz, jak on gra. Podchodzi do ciebie, nie dostaje piłki, ale nie zatrzymuje się! Idzie dalej, nie dostaje piłki, wychodzi, nie dostaje, idzie na długą piłkę… Ciągły ruch, ale nie bezmyślny, tylko wytrenowany. To nie bierze się z niczego! Facet rozegrał dwieście meczów w lidze francuskiej! Lubię tego typu napastników, a wbrew pozorom, nie jest tak łatwo wyjść na pozycję do podania – tłumaczy kapitan Śląska.
– Widzę, że ma to coś czego brakuje innym napastnikom w tej drużynie– broni Mouloungiego Janusz Sybis, legenda klubu. – Dobry technicznie, lubi prowadzić piłkę. Jest kimś kogo w tym klubie brakowało od lat. Rasowy napastnik musi być indywidualistą i to w końcu mogę powiedzieć o Eriku. Diaz coś się nie sprawdza, a Gikiewicz trafia wyłącznie, gdy ktoś go nabije.
Pytany o kolegów z zespołu, Mouloungui odpowiada: – Bardzo cenię Sebastiana Milę. Podobnie, jak ja jest lewonożny i w dodatku szybki.
– Szybki?! – pytamy z niedowierzaniem.
– Dobra, może i nie jest szybki, ale tę lewą nogę ma bardzo dobrze ułożoną – Gabończyk próbuje wyjść z opresji. – Co do napastników, nie zgodzę się, że nie ma tu konkurencji. Przecież gdyby nie grali dobrze, to Śląsk by nie wygrywał. Gikiewicz jest jeszcze młody – ma dopiero 25 lat– a w ostatnim czasie zmagał się z kontuzją.
– A inni, jak chociażby Diaz, Voskamp? – dopytujemy.
– Voskamp? Który to? Nie znam, chyba z nami nie trenował. Wiem, że Diaz leczył jakiś uraz, jeszcze nie może grać – mówi Gabończyk.
A MIAŁEM BYĆ INŁ»YNIEREM
Port-Gentil, ekonomiczna stolica Gabonu. Tu na świat przyszedł Eric Mouloungui. – Moje rodzinne miasto położone jest na półwyspie, podobnie jak w Polsce Hel – napastnik zaskakuje znajomością topografii naszego kraju. – Port-Gentil często nazywamy ekonomicznym płucem Afryki, choć jest stosunkowo małe. Liczy bodajże 150 tysięcy mieszkańców, wszyscy się tam znają – kontynuuje napastnik. – Wiesz, moje dzieciństwo nie było jakieś porywające. W szkole byłem dobry z matematyki i chyba bardziej niż o karierze piłkarza, marzyłem by w przyszłości pracować jako inżynier przy wydobyciu ropy naftowej. A tak to pełna monotonia. Szkoła, dom, trening. Jeszcze pomagałem mamie przy jej hodowli – opowiada Mouloungui.
– Zaskoczyłem cię? – pyta, widząc moje zdziwienie. – Wiem, że w niektórych krajach Afryki futbol to jedyna droga ucieczki przed nędzą. Jednak Gabon to jedno z bogatszych państw na naszym kontynencie. Oprócz sportu, miałem wiele innych perspektyw. Moje rodzeństwo wciąż pomaga mamie przy plantacji bananów. Ona robi to z pasji. Wie, że już zarobiłem pieniądze, które pozwoliłyby jej dobrze żyć, a mimo to pracuje dalej.
– Zatem koledzy ze Śląska nie muszą się martwić o zapas owoców? – rzucamy.
Mouloungui wybucha śmiechem: – Byłem ostatnio w Gabonie na meczu eliminacyjnym przeciwko Kongo, ale nie pomyślałem by przywieźć coś do Polski. Doszły mnie słuchy, że u was występuje tylko jeden rodzaj bananów. My, oprócz tych tradycyjnych, hodujemy także banane plantain. Są one serwowane jako ziemniaki, jemy je z rybą, mięsem. Jakbym wiedział, że u was ich brakuje, na pewno bym coś przywiózł.
Debiut w reprezentacji zaliczył w 2005 roku. Od tego czasu rozegrał 34 mecze, w których zdobył siedem goli. Na wielki sukces gabońska piłka będzie musiała jeszcze sporo poczekać, Mouloungui na pewno jej nie zbawi. Czarne Pantery w swojej 50-letniej historii jeszcze nie zakwalifikowały się na mundial, choć apetyty kibiców rozbudzili w zeszłym roku. Gabon jako gospodarz Pucharu Narodów Afryki dotarł do ćwierćfinału imprezy, co dziś uchodzi za największy sukces. Mogło być jeszcze lepiej, bo w spotkaniu z Mali – po bramce Moulounguiego – wyszli nawet na prowadzenie. Losy awansu przesądziła seria rzutów karnych. Rok później zabrakło ich w gronie szesnastu finalistów.
– Najwyżej w rankingu FIFA byliśmy na 63 miejscu – mówi. – Każdemu marzy się gra na mundialu, ale my już na starcie – pod względem populacji – odstajemy od reszty. W Gabonie mieszka niespełna półtora miliona ludzi. To dziesięć razy mniej niż w Nigerze, z którym rywalizujemy w eliminacjach. Futbol w naszym kraju nie jest priorytetem. Przez lata musieliśmy się skupić na rozwoju przemysłowym, by – tak jak w zeszłym roku – zorganizować chociażby Puchar Narodów Afryki.
SZYBKI WYJAZD
W krajowej lidze grał ledwie dwa lata. Jak większość wyróżniających się piłkarzy z Afryki, wyjechał do Francji. Zanim w Strasbourgu zrobiło się miejsce dla obcokrajowca, Mouloungui rywalizował z siermiężnymi piątoligowcami. – Na szczęście zagrałem tam tylko dwa mecze. Francja była dla mnie ogromnym przeskokiem, także pod względem finansowym. Trafiłem tam jako 19-latek i na dzień dobry musiałem walczyć o swoją pozycję z Danijelem Ljuboją i Mamadou Niangiem. Oni niemalże rówieśnicy – po 25 lat – a ja dzieciak z Afryki, ale jakoś poszło.
We Francji spędził 10 lat, rozegrał 198 meczów, zdobył w nich 35 goli. Gdy Strasbourg spadł do Ligue 2, Mouloungui zaczął się rozglądać za klubem z najwyższej klasy rozgrywkowej. – Miałem już 24 lata i pewien poziom reprezentowałem. Na pewno ten na ekstraklasę francuską – tłumaczy swój wybór.
Padło na Niceę.
By dowiedzieć się nieco więcej o przygodzie Mouloungui’ego we Francji zadzwoniliśmy do Joachima Marxa. – Mógłby pan jeszcze raz powtórzyć nazwisko? – pyta ceniony ekspert. – Mouloungui? Nie, nic mi to nie mówi. Grał coś w Ligue 1?
– Był w tej Francji przez 10 lat, ale grał w naprawdę słabych klubach – mówi Stefan Białas. – Przez cały jego pobyt w Strasburgu, klub balansował między pierwszą a drugą ligą. W końcu spadli, a on trafił do niewiele lepszej drużyny. Przecież ta Nicea to szatnie, czy budynek klubowy ma na poziomie Ruchu Chorzów. Teraz ponoć mają coś rozbudowywać, ale wówczas to – jak na francuskie realia – była bieda.
SEN O LONDYNIE
– Chciałem w końcu zasmakować gry w innej lidze – opowiada Mouloungui. – Na rok przed wygaśnięciem mojej umowy, odezwał się West Ham. Ależ chciałem tam przejść, przecież całe życie marzyłem o Premiership! Oprócz nich dzwonili także przedstawiciele ligi tureckiej. Nazwa klubu nie wyciekła do mediów, więc i ja jej nie zdradzę.
Sam Allardyce zagiął parol na Gabończyka, ale nie mógł zaoferować więcej niż półtora miliona euro. Chwilę po nim odezwali się szejkowie znad Zatoki Perskiej. Na stół wyłożyli cztery miliony, stąd niezamożni Francuzi prawie na siłę wypchnęli Moulounguiego z klubu. Piłkarz nie zgadza się z taką tezą: – Przecież to ja byłem zdecydowany by odejść. Emiraty Arabskie, to myślicie, że tylko za pieniędzmi wyjechałem. Gdybym wolał piłkarską emeryturę, dziś zarabiałbym na życie w Kuwejcie lub Chinach. W naszej lidze rywalizują naprawdę wielcy piłkarze. Przykład? Grafite! Jeszcze jeden? Asamoah Gyan!
Twarz Gabończyka wyraźnie jednak posępnieje, gdy ten wypowiada się o Emiratach. – Decyzję o wyjeździe do Abu Dhabi podjąłem świadomie. Jestem dorosły, wiedziałem, czego można się spodziewać. A czy chciałbym jeszcze kiedyś wrócić do Europy na stałe? Na pewno! Najbardziej żałuję, że nie rozwinąłem się na miarę mojego potencjału. Mogłem osiągnąć dużo więcej. Poza tym, z życia prywatnego jestem bardzo zadowolony. Ł»yję na naprawdę dobrym poziomie.
MICHAŁ WYRWA