– Piłka nie satysfakcjonuje mnie tak, jak kiedyś. Wcześniej gra to było hobby i pasja, a dziś praca i koncentracja na treningu. ŁKS to zmienił, przez ŁKS wszystkiego mi się odechciało. Zobaczyłem, jak ludzie traktują piłkarzy, jak ich nie obchodzimy – co ktoś robi, czy ktoś ma kontuzję. Kibice patrzyli tylko na wyniki, rozliczali zawodników, nie widzieli wielu rzeczy, a jakby je zobaczyli… Napisać teraz o tamtych czasach w ŁKS-ie książkę, to byłby bestseller. Ludzie całowaliby nas po rękach za to, co osiągnęliśmy – opowiada w rozmowie z Weszło Marcin Smoliński, jeden z największych niespełnionych talentów w ostatnich latach, dziś piłkarz Olimpii Grudziądz.
Wychodząc niedawno na mecz z Legią, zdał pan sobie sprawę, że miał być w zupełnie innym miejscu?
Wielu lepszych ode mnie miało ugrać o wiele więcej, a skończyli znaczniej gorzej, niż ja.
Olimpia Grudziądz to symbol pana mocnego zjazdu?
Zjazdu? Nie. W polskiej piłce jest mało klubów, które są dobrze zorganizowane. Może i nazwa Olimpii nikomu nic nie mówi, ale to zespół, który organizacyjnie i kadrowo jest mocniejszy, niż trzy czwarte pierwszej ligi. A nawet mocniejszy od niektórych w Ekstraklasie. Dziś nikt nas w walce o awans nie wymienia, ale od tych, którzy o niego walczą, słabszego składu nie mamy. Wierzę, że za rok powalczymy i my. Zresztą, lepiej grać w mniej znanym i dobrze zorganizowanym klubie, niż w takim ŁKS-ie, gdzie kopałem za darmo i nic z tego nie miałem.
Olimpia w Polsce nie jest żadną marką. Nie miał pan obaw?
Nie, bo klub wyciągnął do mnie rękę. Nie grałem w piłkę przez rok, byłem po dwóch operacjach, jeszcze bez żadnego wsparcia od ŁKS-u – żeby nogę szybciej wyleczyć, żeby wspomóc finansowo w operacji czy rehabilitacji. Nic. Zero! Znalazłem się w trudnym położeniu i jak już ktoś zadzwonił, to chciał, żebym się pokazał. Nikt nie chciał brać kota w worku. A Olimpia była zdecydowana, że weźmie mnie nawet z kontuzją. Jesienią wchodziłem tylko na ogony, ale teraz wiosną zaczynam grać.
Przychodzi dla pana czas rozliczeń.
I całe szczęście, bo za długo to wszystko trwało. Kilka miesięcy nie grałem w piłkę, a ŁKS mnie wyniszczył. Walczyliśmy półtora roku o Ekstraklasę, zdobyliśmy ją, a było gorzej, niż w pierwszej lidze. Sposób, w jaki nas wszystkich tam traktowali… Sorry, ale to było chore. Nie da się w takich warunkach utrzymać Ekstraklasy. Ktoś powie, że się zasłaniam, ale niewiele jest w kraju klubów tak fatalnie poukładanych organizacyjnie. Kibice oczywiście mieli pretensje do zawodników, że koncentrują się tylko na pieniądzach, ale ciężko się na nich nie koncentrować, skoro nie dostaje się ich przez kilka miesięcy.
Ta runda to dla pana test – czy to już moment, żeby definitywnie zejść na ziemię, czy jeszcze szansa, by wskoczyć na wyższy poziom?
Nie, to żaden test. Oglądam mecze Ekstraklasy i wiem, że dałbym sobie radę. Na pewno! Ale zmieniły się standardy – bierze się bardzo młodych zawodników, a ja zaraz będę miał 28 lat. Swoje w piłce zagrałem.
Mówi pan tak, jakby za dwa sezony kończył karierę…
Aż tak to nie. Mogłem osiągnąć i zagrać więcej w Ekstraklasie, ale jestem zadowolony z tych kilku sezonów.
Pan odczuwa satysfakcję, a przecież powinno być zupełnie inaczej.
Nie odczuwam, bo piłka nie satysfakcjonuje mnie tak, jak kiedyś. Wcześniej gra to było hobby i pasja, a dziś praca i koncentracja na treningu. ŁKS to zmienił, przez ŁKS wszystkiego mi się odechciało. Zobaczyłem, jak ludzie traktują piłkarzy, jak ich nie obchodzimy – co ktoś robi, czy ktoś ma kontuzję. Kibice patrzyli tylko na wyniki, rozliczali zawodników, nie widzieli wielu rzeczy, a jakby je zobaczyli… Napisać teraz o tamtych czasach w ŁKS-ie książkę, to byłby bestseller. Ludzie całowaliby nas po rękach za to, co osiągnęliśmy. To nie jest wina zawodników, że klub jest w takim położeniu. To wina tych, którzy ŁKS-em zarządzają.
Kompletnie panu ta piłka zbrzydła?
Był moment, że zbrzydła. Kończył mi się powoli kontrakt, ja musiałem jechać na operację, a nikt się nawet nie odezwał. Oczywiście, mieli mnie głęboko w czterech literach. Jeździłem na rehabilitacje do Krakowa do Filipa Pięty i gdyby nie on, nie jego pomoc, to chyba bym już w piłkę nie grał… Dziś widzę, że te chęci powracają – gram w pierwszym składzie, jestem częścią drużyny, dopisuje mi zdrowie.
Zdrowie to chyba największy plus, bo ostatnio skomplikowało kilka planów.
Przez pół roku miałem kontuzję, trener Świerczewski liczył, że wrócę jak najszybciej, wyszedłem w pierwszym sparingu i… odnowił się uraz. To było zaniedbanie w rehabilitacji. Miałem pierwszy poważny uraz, nie wiedziałem, jak powinienem się prowadzić. Nikt mi tego nie powiedział. Potem – już nauczony przykrym doświadczeniem – wracałem do piłki prawidłowo, ale po roku bez gry leżałem fizycznie.
Przy pierwszym urazie też nie wszystko przebiegało pomyślnie.
Graliśmy mecz w Ząbkach, skręciłem kolano. Było podejrzenie zerwania więzadeł, wyszło jednak, że łękotka. Tak się usadowiła, że mogłem grać, a kolano puchło głównie po siłowni, czasem też po meczu. Ustaliliśmy, że zrobimy operację w grudniowej przerwie. Wszystko się przeciągnęło, w klubie nikt nie chciał za to zapłacić i zamiast w grudniu, zająłem się tematem w styczniu. To tylko pogorszyło sprawę.
To, w jakim miejscu się pan właśnie znajduje, tłumaczy pan kontuzjami? A może czymś innym?
Raczej nie, bo w Legii przegrałem chyba sportowo. Po sześciu latach nie przedłużyliśmy kontraktu, zrezygnowali ze mnie. Ale proszę nie oczekiwać, że powiem, że chlałem na umór. Zadecydował brak umiejętności. Gdybym miał umiejętności, jak Messi, to pewnie grałbym w Barcelonie. Ale mam takie, że jestem w Olimpii Grudziądz. Nie wiem, czy byłbym w stanie wejść o wiele wyżej.
Z tym Messim to ostrożnie. Świerczewski ostatnio stwierdził, że Argentyńczyk nie poradziłby sobie w Podbeskidziu.
Nie ma się z czego śmiać, bo to mega specyficzna liga. Jak w końcu przyjeżdża jakiś zawodnik z nazwiskiem, to nagle u nas okazuje się słaby. Ale to samo w drugą stronę. Z takiego Sernasa wszyscy ostatnio drwili, a chłopak wyjechał do Turcji i zdobywa gola za golem. Jedzie do Turcji rezerwowy Zagłębia i co chwila strzela? No, to nie jest normalne. Ekstraklasa jest i trudna, i bardzo siłowa.
Pan się tego nie obawia?
Po pierwszej kontuzji strach był, teraz już OK. Nieważne, co ci było wcześniej, i tak zawsze mogą cię połamać. Wszyscy jadą na tej waleczności, każdy z każdym może wygrać, a tylko Legia ma super zespół.
Jakieś rady dla tych młodych chłopaków?
„Kosa” ma głowę na karku, wie czego chce i teraz musi to wykorzystać. Ale z Łukasikiem i Furmanem też się znamy.
Oni sprawiają wrażenie bardzo uporządkowanych.
Zawodnik nie może być totalnie ułożonym chłopczykiem. Musi mieć to „coś” – mocny charakter i zadziorność.
Na razie opowiadają, jakie przeczytali książki.
Pewnie trener Magiera im każe… Mnie, „Rzeźnika” i Korzyma też zawsze bacznie obserwował. Trzymał nas w ryzach, był mały rygor.
Smoliński jest przestrogą dla młodzieży z Legii?
Nie wiem. Ł»yczyłbym tym chłopakom, żeby zagrali w Ekstraklasie tyle meczów, co ja. Gdybym rozegrał dziesięć, to mógłbym marudzić, ale ich było ze sto trzydzieści, sto czterdzieści… Wie pan, co mi kiedyś mocno zaszkodziło? To, że uznali mnie Odkryciem Roku. Każdy myślał, że zbawię reprezentację. No, ale nie dość, że jej nie zbawiłem, to nawet w niej nie zadebiutowałem.
Był kiedyś taki temat, ale…
Urwała go kontuzja. To moja porażka, że nigdy nie wyszedłem z orzełkiem na piersi w pierwszej reprezentacji. Osiągnąłem tyle, ile osiągnąłem. Może więcej nie mogłem, a może jednak mogłem? Nie ma co się rozczulać.
Nagroda w młodym wieku pana przerosła?
Pojawił się problem, ale po jakimś czasie. Wszędzie gdzie szedłem, to każdy powtarzał: „o, Odkrycie przyszło!”. Nie wiem, może ciążyła mi ta Legia?
Zaczęło się większe ciśnienie wokół pana.
Przychodziłem do Legii bodaj jako jeden z dziewięciu piłkarzy i nikt na mnie nie stawiał. Pamiętam tylko, że Artur Boruc powiedział, że największym wzmocnieniem będzie Smoliński. Pierwsze pół roku miałem na kompletnym luzie, nikt nie zwracał na mnie większej uwagi. No, ale potem już byłem odkryciem. Inaczej na mnie spojrzeli, zaczęli się interesować, co robię, gdzie wychodzę. Ale ja się tego nie bałem.
W wieku 19 lat był pan mocniej eksploatowany, grał coraz więcej w Legii.
Mnie to się podobało, chciałem grać jak najwięcej i w klubie, i w młodzieżówce. Ale eksploatacja? W polskiej piłce nie ma czegoś takiego, bo my rocznie rozgrywamy mega mało meczów. Eksploatowani to mogą być młodzi piłkarze za granicą, my przez pół roku gramy w Ekstraklasie piętnaście spotkań.
Grudziądz to chyba nie jest spełnienie pańskich ambicji…
Pewnie, że nie. Kiedyś moim marzeniem była gra w Legii i szybko to marzenie spełniłem. Dwa lata wcześniej po mecz z Odrą wbiegłem na boisko, przybiłem z kilkoma chłopakami piątki, a potem wylądowałem z nimi w szatni. Może za szybko to wszystko się potoczyło? Może trochę wyluzowałem?
A wyluzował pan?
Chyba nie, ale mogłem prowadzić się inaczej. Częściej powinienem chodzić na siłownię, bo piłka staje się bardzo atletyczna. Na najwyższym poziomie są sami atleci – jak zdejmą koszulki, to wyglądają tak, jakby tych naszych mieli pozabijać… W pewnym momencie zaczęła też spadać na mnie krytyka, całkiem duża. Może tego nie udźwignąłem? Może jestem słaby psychicznie?
Presja w Legii to akurat norma.
Pewnie, to najbardziej znienawidzony w Polsce klub. Wszyscy się nas napinali, wszyscy na nas bluzgali. Ale mnie to nie przeszkadzało. Nie ważne, jak o tobie mówią czy wyzywają, ale chociaż wiesz, że o tobie pamiętają. Ł»e jesteś zagrożeniem. Wszyscy patrzą na Legię inaczej, niż na pozostałe kluby. Co mecz, to wielkie zainteresowanie, cała strona w gazecie, a nie jakaś krótka notka. To trudne miejsce, nie każdy potrafi się odnaleźć. Przechodząc z mniejszego miejsca, można przeżyć szok. Legia organizacyjnie jest ponad miarę tej ligi.
Zawsze się pan wkurzał na zarzuty o alkohol, zbyt wiele imprez.
Zdarzyła się na Legii sytuacja, że przyszedł do klubu list z informacją, że we wtorek byłem na dyskotece. Tylko, że akurat tego dnia to graliśmy Puchar Polski. Nawet gość dobrze w terminarzu nie sprawdził… I co chwila się pojawiały hasła, że Smoliński był tutaj, że Smoliński był tam. A połowa to była nieprawda! Nie byłem aniołkiem, nie siedziałem ciągle w domu, ale bez przesady. Po wygranym meczu czasem gdzieś poszedłem, ale co tydzień nie balowałem. Po porażce w żadnym wypadku, przecież od razu by mnie zlinczowali. Ale takie listy zaczęły przychodzić też na innych piłkarzy, trener się wkurzył i… zabronił wywiadów z dziennikarzami.
Ktoś panu takimi listem próbował celowo zaszkodzić?
Może podłapali, że jestem z Warszawy? Ł»e zostałem odkryciem? Był to chyba jakiś pretekst, a ja sobie z tego nie zdawałem sprawy. Dalej byłem tym normalnym chłopakiem, który lubił postać z chłopakami na osiedlu. A może ktoś mi zazdrościł?
Warszawiakowi było łatwiej?
Pomagało mi to, choć to był ciężki okres mega dużego konfliktu z kibicami. Wychodziliśmy na boisko i nas wyzywali, dogryzali. Byliśmy pośmiewiskiem. Na mnie, swojego chłopaka z Warszawy, nie wrzucali.
Sam pan o sobie mówił, że był blokersem.
Byłem. I chyba jako 18-latek trochę za dużo w mediach gadałem. Dzwonił ciągle telefon, odbierałem, a jak pytali, to odpowiadałem. Miałem ich okłamywać, że w domu ciągle siedzę? Ł»e siedzę przed telewizorem w jednorodzinnym domku z ogródkiem? No, nie. Mieszkałem w bloku i łaziłem z kumplami. Jak zimą nie było gdzie stać, to staliśmy na klatce. Dziś też tak się robi… Potem przestałem tyle gadać, bo co drugie „moje” zdanie to była ściema. Niektórzy znaleźli sobie kozła ofiarnego z Warszawy.
Niedosyt generalnie jest?
Jest, niestety. Gdybym powiedział, że jestem spełniony, to wyszłoby, że brak mi ambicji. Nie nazwę siebie przegranym człowiekiem, ale… Szkoda, że nigdy z Polski nie wyjechałem.
Był pan na testach w Szkocji.
Ale nie chciałem tam zostać.
To po co pan pojechał?
Nie chciałem wyjeżdżać, ale kazano mi, to już pojechałem. Trener Wdowczyk mnie tam wysłał. To było St. Johnstone, wtedy jeszcze druga liga. Wiadomo, jaka tam jest piłka, a ja byłem wtedy jeszcze chudszy, niż dzisiaj! Potem zacząłem trochę żałować. Może poszedłbym w Szkocji wyżej, a może… skończył tam na zmywaku?
Rozmawiał PT