Tekst czytelnika: Paskudni piłkarze, dobry Fornalik – śmiechu warte

redakcja

Autor:redakcja

03 kwietnia 2013, 10:15 • 14 min czytania

„Miałem nie oglądać meczu Polska – San Marino”. Bo miałem ważniejsze sprawy na głowie, a po tym co wydarzyło się w meczu z Ukrainą, to wydawało się być naprawdę rozsądnym rozwiązaniem. W przeciwieństwie do większości, w ogóle nie czekałem na marcowe mecze kadry. Nie szerzyłem głupot o kryzysie ukraińskich napastników, pamiętałem jaki jest dorobek reprezentacji Polski w meczach o punkty i każdy wynik, który byłby korzystniejszy 0:1 po golu w 30 minucie (taki scenariusz przewidywałem, nawet lamenty Dariusza Szpakowskiego dzwoniły mi w uszach) uznałbym za miłą niespodziankę. Nie oczekiwałem niczego, a i tak po końcowym gwizdku byłem wściekły. W sercu jednak zawsze coś pozostaje.
Do wtorku. Miałem nie oglądać, ale w końcu rzuciłem się na pilota i włączyłem. 15 minuta. I wtedy odkryłem, że bojkot meczu pozwoliłby mi zachować resztki człowieczeństwa. Cieszyłem się, że jest 0:0. Ł»ałowałem, że gwizdnął karnego i podskoczyłem, gdy księgowy z San Marino miał na ręku strzał z podręcznika: „Jak uderzyć jedenastkę w najgorszy możliwy sposób”. Gdy zobaczyłem gwiazdora BVB cieszącego się z tego trafienia – zemdliło mnie. „No dobra, to niech to się teraz skończy takim wynikiem po marnej grze”. To również się nie udało, a podskoczyłem jeszcze raz, gdy Boruc obronił w sytuacji sam na sam. Oczywiście mu nie kibicowałem. Chciałem zobaczyć cokolwiek, co ostatecznie skompromituje i doszczętnie ośmieszy reprezentację Polski zadającą mej duszy taki ból.

Tekst czytelnika: Paskudni piłkarze, dobry Fornalik – śmiechu warte
Reklama

Sięgnąłem dna. Ja, chłopak zakochany w piłce nożnej – o której na co dzień piszę, gadam i śnię. Poczułem autentyczne obrzydzenie do czegoś, co kiedyś było świętością. Marzeniem. Przekroczyłem granicę, której nie mijałem nawet wtedy, gdy Pauleta ośmieszał Hajtę, gdy Szymkowiak nie zajmował się graniem w piłkę w meczu z Ekwadorem, gdy słuszna acz kontrowersyjna decyzja Howarda Webba pozbawiła nas niezasłużonego zwycięstwa (to jest oczywiście wniosek wysnuty już po latach. Zaraz po meczu tłukły się szklanki) i nawet gdy przerażony Franciszek Smuda stał niemo przy linii bocznej, gdy jego zespół potrzebował pomocy, impulsów, odważnego sternika. W tych wszystkich sytuacjach oczywiście były złość i jazda z „naszymi”.

Nigdy jednak to leżące najgłębiej w sercu uczucie nie było przeciwko reprezentacji Polski. Mogło mi się wiele rzeczy nie podobać, ale nigdy nie życzyłem źle. Nawet w chwilach zwątpienia miałem nadzieję, że się pomylę. Tym razem jednak zdradziłem naprawdę i czuję się z tym podle. Jak się okazało, nie jestem w tym uczuciu osamotniony. Możemy ich nazywać „januszami”, możemy twierdzić, że tylko cymbał płaci jeszcze za wejściówki na mecze reprezentacji Polski, ale to właśnie widzowie na Stadionie Narodowym urządzili wymowny pogrzeb reprezentacji Waldemara Fornalika. Dopingowanie San Marino nie wynikało z sympatii dla amatorów, tylko z autentycznej szydery i bezsilności względem polskich zawodników. Dariusz Tuzimek pisze, że to wieśniactwo. Ja się z nim zgadzam i przyznaję – jestem wieśniakiem. Serca kibica się jednak nie oszuka jakąś opacznie rozumianą poprawnością. Mam nadzieję, że ktoś się zastanowi, co pchnęło serce kibica do samobójstwa i dlaczego trzeba reaktywować Puchar Weszło. Przy okazji – dzięki Panowie. Gdyby nie ta inteligentna szydera to można by zejść na zawał od nadmiaru przeklinania.

Reklama

Ktoś się zastanowi… Kto? Zbigniew Boniek. Po długim, melodramatycznym, osobistym wstępie przejdźmy do konkretów. Ktoś mądrze powiedział, że z prezesurą Bońka było wszystko cacy, dopóki kadra nie zagrała. Ktoś inny na to zapyta: „Ale co ma prezesura Bońka do wyników reprezentacji?”. Ano ma. Niestety.

Daleki jestem od szerzenia wizji, że jeden człowiek jest w stanie wszystko zmienić. Jednak Boniek to reformator. Człowiek, w którym część środowiska (napisałbym – „większość, która normalnie myśli”, ale ktoś by się przyczepił) widzi ostatnią nadzieję na ratunek. Moim zdaniem nic mu się nie uda, lub będzie miał bardzo pod górkę, jeśli nie uda mu się wytworzyć pozytywnego klimatu wokół reprezentacji. Tej reprezentacji, z której dziś śmieją się gimnazjaliści na kwejku i kobiety na fejsbuku, choć za bardzo nie wiedzą z czego się śmieją.

Zbigniew Boniek jak mało kto wie i rozumie, że w piłkarskim biznesie jest miejsce dla każdego. Dla kibola, dla „janusza” i dla vipa. Może jednak stawać na głowie i wpuszczać ich na trybuny nawet za darmo, ale jeśli jego „okno wystawowe” nie będzie się prezentowało choćby przyzwoicie – wszystko na nic. Nikt poważny nie będzie inwestował w dyscyplinę, która w społeczeństwie wywołuje szyderczy rechot, obrzydzenie, politowanie. Nie będzie poważnych sponsorów, nie będzie pełnych trybun, nie będzie efektywnych szkółek i wysypu talentów.

Możecie się nie zgodzić, możecie uważać, że przykłady są głupie. Uważam jednak, że choć futbol nadal jest naszym „sportem narodowym” (bo interesuje się nim większość), to po ostatnich klęskach potrzebna jest mu popularyzacja. Potrzeba bodźca, który działa na wyobraźnię. Gdyby nie było Adama Małysza, Ci chłopcy którzy tak dobrze radzili sobie w tym sezonie skoków narciarskich, dziesięć lat temu raczej nie ruszyli by z takim zapałem i marzeniami na małe skocznie. Gdyby nie sukcesy reprezentacji Polski w siatkówce i piłce ręcznej, prawdopodobnie nadal nie istniałyby one w świadomości szerszego grona odbiorców. Futbol oczywiście zawsze będzie w tej świadomości funkcjonował. Ale „dobry futbol” już niekoniecznie.

Kiedy słyszę o tym, że reprezentację trzeba „budować”, że potrzeba czasu, a teraz mamy się pogodzić, że mamy fatalnych piłkarzy i należy zostawić Fornalika, to szlag mnie trafia. „Budowanie reprezentacji” to takie samo pierdolenie jak „ładowanie akumulatorów”, „łapanie świeżości”, „tracenie koncentracji” i kilka innych nic nie znaczących zwrotów z piłkarskiego słownika. Dorosła reprezentacja Polski jest zawsze tu i teraz. Zawsze powinni w niej grać najlepsi w danym czasie zawodnicy. Mieszanie w to stawiania na młodzież to nic innego jak tania propaganda. To dwie różne sprawy. Gdy już uda się wyprodukować piłkarza europejskiego rozmiaru, sięga po niego selekcjoner reprezentacji narodowej. On tylko go wybiera. Niczego nowego go nie nauczy, nie podwyższy jego umiejętności, bo widuje go raz na kwartał.

Ł»eby być dobrym selekcjonerem trzeba mieć w sobie zespół specyficznych dla trenera cech, które nie każdy szkoleniowiec posiada. Poza umiejętnością selekcjonowania, która bierze pod uwagę potrzeby i możliwości, trzeba wiedzieć, nad jakimi elementami pracy się skupić, które olać. Trzeba radzić sobie z ogromną, niespotykaną na żadnym innym stołku presją oraz mieć autorytet. I tak niechybnie przeszliśmy do Waldemara Fornalika, od którego zacząłbym porządki.

Przemysław Rudzki napisał ostatnio na swoim blogu, że jego zdaniem kadrę powinien prowadzić zagraniczny szkoleniowiec, a dni selekcjonera Fornalika są już policzone. Zgadzam się z nim, ale wcale nie dlatego, że wszystko co niepolskie smakuje mi lepiej (wręcz przeciwnie). Zastanawiam się, co czuje robiący poważną karierę na zachodzie piłkarz, gdy przyjeżdża na kadrę i spotyka selekcjonera-rodaka. Polscy trenerzy nie mają w poważnej piłce ani marki, ani sukcesów. Ich jedynym atutem jest znajomość jakże trudnego i pięknego języka polskiego (a i tak najbardziej kochamy słowo na k). By nie pastwić się zbytnio nad wicemistrzostwem Polski z Ruchem Chorzów (czyli drugie miejsce w wyścigu żółwi), brakiem doświadczenia w międzynarodowym futbolu, czy nawet brakiem styczności z pracą pod dużą presją, powiem tak: Polski trener mógłby być. O ile miałby niepodważalny autorytet, posłuch i powszechny szacunek. Jak Oleg Błochin na Ukrainie. Albo chociaż niesamowitą osobowość – jak Jose Mourinho (zachowując proporcje). Mamy kogoś takiego? Nie widzę.

Pracujesz więc z trenerami, o których co tydzień słyszy każdy Europejczyk, który włączy magazyn czołowych lig Starego Kontynentu. Jedziesz na kadrę, gdzie sympatyczny i spokojny trener będzie się z Tobą dzielił doświadczeniem zdobytym w Ruchu, zdradzi Ci taktykę i masz wierzyć, że dzięki tym elementom pojedziesz na Mundial. Gdyby wtłuc piłkarzowi do głowy, że trener to trener i trzeba go szanować, może by się udało. Ale piłkarz, to piłkarz. Istota bezlitosna, która raczej bez ceregieli wypowiada się w prywatnym gronie co myśli o trenerach. Można to zrozumieć. Ktokolwiek pracuje i widzi, że nad sobą ma osobę niepasującą kompetencjami do kierowniczego stanowiska, odczuwa albo zażenowanie, albo wręcz solidną złość. Najczęściej przekłada się to też na efektywność pracy.

Niezręcznie czuję się ponownie występując w roli obrońcy piłkarzy, bo doskonale wiem jacy oni są. Kiedyś już jednak pisałem na Weszło, że poza kilkoma cechami charakterystycznymi dla wszystkich Polaków, polski piłkarz mentalnie nie różni się niczym od zagranicznego odpowiednika, poza warunkami pracy. Zmęczony jestem już tym szyderczym „pojazdem” po naszych piłkarzach.

Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że w kadrze mamy słabych piłkarzy i nie pozostaje nic innego, jak się z tym pogodzić. Nie chce mi się powtarzać śmiertelnie nudnej wyliczanki, w jakich klubach mamy piłkarzy. Znacie to na pamięć. Nie brakuje nam graczy, których stać by było na zajęcie drugiego miejsca w naszej grupie eliminacji MŚ. Dla przypomnienia – jako największą gwiazdę Ukrainy przed meczem z Polską wskazywano rezerwowego Bayernu Monachium – Anatolija Tymoszczuka, którego Mikhaił Fomienko zostawił na ławie. W zespole Czarnogóry każdy polski kibic jest w stanie wskazać tylko kilka wiodących postaci. Można się śmiać, ale gdyby polscy piłkarze byli w klubach takimi pokrakami, jak ostatnio w reprezentacji Polski, to nie postawiono by na nich nawet w Reims, Notthingham Forrest, Sivassporze, czy Tereku Grozny. Zresztą nawet tam piłkarze pracują z większymi trenerskimi autorytetami, niż w obecnej reprezentacji. Można też porównać, w jakich klubach grali wybrańcy Engela, Janasa i Beenhakkera. Miejscami wyglądało to dużo gorzej, a jednak gra i wyniki były zdecydowanie lepsze.

Problem polega na tym, że dziś kadrowicze są tylko zlepkiem ludzi. Nie tworzą zespołu, nie ma między nimi chemii i tak naprawdę nie wiedzą, co mają grać. Każdy pracuje więc na siebie i myśli o sobie, jak Lewandowski łaszący się na rzuty karne i mający pretensje do wszystkich, tylko nie do siebie. A tak się nie da zwyciężać w tej dyscyplinie. Zawodnicy nie muszą się przy tym uwielbiać. Futbol zna wiele przypadków, gdzie piłkarze nie znoszący się prywatnie, podczas gry znakomicie współpracowali. U nas natomiast robi się gigantyczny problem z konfliktu Lewandowskiego z Obraniakiem i jak się okazało – bez Francuza przyszła gwiazda Bayernu/MU/Realu wcale nie wygląda w meczu reprezentacji lepiej. Niewielu wyciąga właściwe wnioski z faktu, że piłkarze, którzy w klubach zapierdalają, na reprezentacji człapią.

Ja swoją koncepcję mam. Bawią mnie ludzie, którzy w dzisiejszych czasach wobec zarzutów stawianych Waldemarowi Fornalikowi opowiadają, że piłkarze w reprezentacji „muszą sami”. Po tym, jak Michał Kołodziejczyk ujawnił, że podczas EURO 2012, nasi reprezentanci rozpoczynali drugą odprawę, gdy Franciszek Smuda wychodził z pokoju, opowiadanie takich głupot powinno być zabronione. Jedziemy z nimi, szydzimy, a nie dostrzegamy faktu, że podczas najważniejszej sportowej imprezy w historii Polski piłkarze byli pozostawieni sami sobie. Na poważnej imprezie, wśród poważnych drużyn, w których taktyka i przygotowanie zespołu odgrywają kluczowe role i pozwalają wygrywać, nasi chłopcy byli jak amatorzy, którzy skrzyknęli się, by dać trochę igrzysk publiczności. Milionowej, o zgrozo.

Czasy, w których kibic lub ekspert mógł swobodnie powiedzieć, że jakaś drużyna wygrywałaby nawet z teściową lub motorniczym na ławce trenerskiej minęły bezpowrotnie. Zrozumieli to już chyba wszędzie, tylko nie u nas. W Polsce nadal nie docenia się znaczenia pracy szkoleniowca, tylko na wiele rzeczy patrzy się wyłącznie przez pryzmat osobistych sympatii. Przypadek Jordiego Roury pokazuje, że nawet najlepsza drużyna na świecie potrzebuje mieć na ławce wykwalifikowanego przywódcę. A co dopiero reprezentacja Polski. Jestem zwolennikiem, by trenerów honorować. Dopiero po czasie widać, że Orest Lenczyk prostymi środkami (fatalnie się to oglądało) zrobił z bandy przeciętnych graczy mistrzów Polski. W Lechu Poznań można dziś tylko wspominać niepowtarzalny, ofensywny i do bólu ambitny styl gry, który w dłuższym czasie pozwolił święcić największe triumfy w historii klubu. Lenczyka i Smudy można nie lubić, ale jeśli gdzieś wykonali dobrą robotę, trzeba to powiedzieć głośno.

Zresztą Smuda właśnie dlatego został selekcjonerem z woli narodu, że potrafił zaszczepić w polskiej drużynie klubowej niespotykaną wolę walki do ostatnich sekund, ambicję i ładny dla oka, ofensywny styl. Wszyscy liczyli, że skoro Kolejorz mógł dzięki tym cechom postawić się silniejszym przeciwnikom, to da radę też reprezentacja. Być może by się udało, gdyby za cenę realizacji swoich marzeń Smuda nie pozwolił się mentalnie wykastrować Grzegorzowi Lacie. A bez niepowtarzalnego charakteru, z obecnego trenera Regensburga nie zostało już nic.

Dziś wiemy, że powierzenie Franzowi najważniejszego stanowisko trenerskiego w Polsce było ogromnym błędem. Wniosków z jego nominacji wyciągnięto… zastraszająco mało. Kryteria rekrutacyjne na zwolnione przez Smudę stanowisko były wręcz śmieszne – miał być Polak i nie-idiota. No to jest – Waldemar Fornalik – trener, który prawdopodobnie mógłby pomarzyć o byciu selekcjonerem (przynajmniej w tym momencie), gdyby jego poprzednikiem nie był Smuda. Fornalik to spadek po poprzednim ustroju – po Grzegorzu Lacie i Antonim Piechniczku. Sympatyczny, dobry polski trener ligowy, w za dużych butach.

Ja również jestem zdania, że w tym momencie z reprezentacją Polski powinien pracować zagraniczny szkoleniowiec. Ostatecznie przekonały mnie o tym artykuły z „Przeglądu Sportowego”. Przede wszystkim materiał, w którym Michał Ł»ewłakow opisuje relacje reprezentantów Polski z Leo Beenhakkerem. „Szacunek” jakim darzyły się obie strony, jest słowem-kluczem, by to krótko opisać. Nie zapominajmy, że Holender mając do dyspozycji zawodników o niższym potencjale niż Smuda i Fornalik, jest ostatnim selekcjonerem pod wodzą którego kadra grała przyzwoicie. Nie mam jednak zamiaru mitologizować Holendra. Nie ma przypadku, że nie zdołał w swojej trenerskiej karierze wygrać meczu na Mistrzostwach Świata i Europy. Zawalił eliminacje MŚ 2010 i jego czas w reprezentacji Polski na pewno minął wraz z ich zakończeniem. Problem jest we wspomnianych już niewłaściwych wnioskach.

Wyobraźmy sobie tablicę ewolucji człowieka. Podstarzały Beenhakker, pracujący za relatywnie niewielką gażę (w porównaniu z innymi europejskimi selekcjonerami nie był drogi. Tylko w Polsce narzekano, że za dużo zarabia), był na tej tablicy przełomowy. Był selekcjonerem, który stał na dwóch nogach i powoli zaczynał się prostować. Po jego zwolnieniu, należało sięgnąć po kogoś jeszcze bardziej wyprostowanego, mniej owłosionego, pewnie droższego. Zamiast tego cofnęliśmy się do etapu, w którym selekcjoner podpiera się jeszcze na rękach. Obecny selekcjoner jest następcą tego ostatniego, a do tego, który powinien być po Leo, niestety mu daleko.

Z pomocą znów przychodzi „PS” i trzy teksty. Rozmowa z Obraniakiem, odpowiedź Fornalika, oraz wypowiedź Mariusza Piekarskiego. Odrzućmy na potrzeby rozważań, że Obraniak jest farbowanym lisem. Jeśli piłkarz, który jest w kadrze autsajderem, ma problemy z otoczeniem, mówi, że z ulgą wrócił z reprezentacji, a potem okazuje się, że selekcjoner z nim rozmawiał, to jaki można z tego wysnuć wniosek? Zawodnik ma gdzieś wsparcie, które chciał mu okazać trener. Szkoleniowiec nie ma u niego autorytetu, skoro ten nie potrafi pogodzić się z decyzjami i biegnie z płaczem do gazet. Piekarski natomiast zdradził, że piłkarze śmieją się po kątach, gdy Fornalik do nich mówi. By nie robić Piekarzowi problemów nie drążmy, skąd wie. Roman Kosecki na to zripostował, że takiego delikwenta należałoby walić w zęby. Nieśmiało się zastanawiam, czy obecny wiceprezes PZPN jako zawodnik sam nie musiałby sobie w takiej sytuacji wprawiać nowej szuflady.

Mamy jasną sytuację. Trener nie ma poważania, autorytetu, posłuchu, pomysłu i taktyki. Mamy dwie opcje. Albo dokończymy te eliminacje powołując tylko piłkarzy z Ruchu Chorzów, albo dojdziemy do wniosku, że trener powinien być dopasowany do potencjału piłkarzy, o ile nie powinien ich w tym elemencie przewyższać, by budzić respekt – mieszankę strachu i szacunku.

Z krytyką Fornalika nie mam żadnych problemów, bo efekty jego pracy od samego początku mi się nie podobają. O ile jego nominacja nie wywołała u mnie żadnych emocji, to mecze eliminacyjne już tak. Dlaczego nikt nie pamięta, że zaledwie zremisowaliśmy z Czarnogórą, choć prowadziliśmy na tym trudnym terenie? Dlaczego cieszymy się z remisu z Anglią, która była słaba jak nigdy? Fornalik zachował się jak Smuda w meczu z Rosją. Bronił remisu, który (prawdopodobnie) ostatecznie nic nie da, poza patetycznymi wypowiedziami i przywoływaniem wspomnień. Anglicy prosili się o bęcki, my wzięliśmy remis.

Niektórzy twierdzą, że skoro Boniek był beznadziejnym selekcjonerem, to w ogóle nie powinien się wypowiadać na temat szkolenia kadry. Zastanawiam się, co ma piernik do wiatraka. Nie wróci przecież na to stanowisko. Inni mówią, że jeśli Boniek zwolni Fornalika, to upodobni się do Laty. Moim zdaniem co najwyżej uprzątnie kolejny kłopot po poprzedniku. Najlepsi są jednak Ci, którym nie pasuje, że Boniek ponoć nie przepada za Fornalikiem i byłaby to paskudna dymisja. Ciekawe dlaczego? Gdyby Waldemara Fornalika broniły wyniki, gra, COKOLWIEK, można by stawać w jego obronie. Nie broni go jednak nic, a na Mundial nie zakwalifikuje się na pewno.

Zabawne są jednak głosy, że nie mamy już szans zagrać w Brazylii (na boisku, nie na plaży). Patrzę w tabelę, liczę i dziwię się, czy na pewno mam przed sobą właściwe źródła. Szansę mamy. Trzeba tylko wygrać cholernie trudne mecze, potwierdzając tym samym, że naprawdę pasujemy do grona finalistów. Opinia publiczna natomiast z góry zakłada, że reprezentacja Fornalika nie da rady, a jednocześnie głosy o jego zwolnieniu są traktowane jak przejaw oszołomienia. Paradoks. Niesamowity paradoks. Eliminacje są do wygrania. By spróbować to uczynić, należałoby zatrudnić szkoleniowca, który jest w stanie dobrze ustawić, zmotywować i wykorzystać do maksimum potencjał piłkarzy grających na co dzień w Niemczech, Francji, Anglii i we Włoszech.

W Polsce natomiast głośno o jakiś pierdołach o budowaniu zespołu na następne eliminacje. Nie znam federacji, która operowałaby takimi pojęciami. Selekcjonerzy są zatrudniani po to, by mając do dyspozycji najlepszych obecnie piłkarzy wygrywać eliminacje, a potem osiągać wyniki na turniejach. Jeśli tego nie robią, odchodzą. Krótki czas po klęskach na EURO 2012 jakoś nie przeszkadza Luisowi Van Gaalowi i Fabio Capello legitymować się kompletem zwycięstw w obecnych eliminacjach. Oni mają oczywiście do dyspozycji lepsze zespoły. Chciałbym jednak przypomnieć, że my przegrywamy z Ukrainą i męczymy się z San Marino oraz Mołdawią.

Dlatego chciałbym, by Zbigniew Boniek zrobił po swojemu, nie bał się odważnych zmian i zatrudnił prawdziwego fachowca także na stanowisku selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski. Jeśli ludzie nadal będą się krzywić na wieść o tej drużynie, poważne przemiany w polskim futbolu mogą okazać się niemożliwe. Ł»ałuję, że oddajemy już te eliminacje. Ł»e tydzień po meczach kadry muszę smutno patrzeć jak naprawdę potrafią grać Piszczek i Lewandowski i że w Polsce namiętnie opowiada się bajki o paskudnych piłkarzach i dobrym Fornaliku. Zawodnicy święci nie są. Ale nie są również doszczętnie pozbawieni ambicji i apetytu na sukcesy z Orzełkiem na piersi. Niestety od 2009 roku są pozostawieni sami sobie. Nie odezwali się i nie odezwą, by za słowa prawdy nie skończyć jak Boruc u Smudy. Pytanie tylko – czy długo jeszcze będziemy sobie pozwalać na taką amatorkę?

Szymon Ratajczak

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama