Cieszmy się i radujmy, bo tak niewiele nam zostało!

redakcja

Autor:redakcja

28 marca 2013, 11:13 • 4 min czytania

Podniosła atmosfera, flagi w oknach (naliczyliśmy dwie), całe centrum zapełnione roztańczonymi tłumami kibiców. Na każdym rogu sklepikarze oferujący kebab, hot-dogi oraz pełnowymiarowe repliki najważniejszego europejskiego trofeum. Dumnie lśniący w zachodzącym słońcu Stadion Narodowy, mieniący się w dwóch pięknych kolorach, białym i czerwonym. Jeszcze trzy dni, jeszcze dzień, jeszcze dziesięć godzin – odliczanie trwało po obu stronach barykady, po tej biało-czerwonej, tak złaknionej sukcesu i tej biało-niebieskiej, pytającej retorycznie – gdzie, jeśli nie tu? Kiedy, jeśli nie teraz?

Cieszmy się i radujmy, bo tak niewiele nam zostało!
Reklama

Zarządcy najważniejszego obiektu sportowego w tym kraju w nieoficjalnych rozmowach przyznawali, że tak wielkiej imprezy jeszcze nie organizowali. Zresztą w kuluarach mówiło się o tym, że finał Mistrzostw Europy Ukraina otrzymała właśnie w ramach wymiany, tak, by to warszawiacy mogli obejrzeć mecz po stokroć ważniejszy. Straż miejska i policja od samego rana koordynowały ruch w centrum, by spieszący na stadion kibice mogli bezkolizyjnie spędzić w nastroju niekończącej się fiesty czas pozostały do pierwszego gwizdka. Polacy, Sanmaryńczycy, ale i szereg innych nacji, na czele z potężną polonią francuską i niemiecką, wszyscy razem, w karnawałowych nastrojach… Mistrzostwa Europy wspominamy jako okres znakomitej zabawy, ale zakończonej potężnym kacem, po piłkarskich wyczynach naszych pupilków. Tym razem miało być inaczej.

Już wypakowując się z pociągu z całkiem potężną grupą fanek z całej Polski, a może nawet z całego świata (przed obejrzeniem na żywo Pucharu Weszło zdecydowały się zaliczyć poniedziałkowy koncert jednej z młodzieżowych gwiazd popu), czuć było, że czeka nas wielki wieczór. Ultrasi, z którymi mieliśmy okazję podróżować, zapewniali, że takiej oprawy nie wykonali na spotkaniach kadry ani Tomasz Zimoch, ani Tomasz Wołek, ani żaden inny spośród legendarnych polskich ultrasów. Musimy zresztą przyznać otwarcie – przygotowane przez nich materiały imponowały rozmachem.

Reklama

Im bliżej meczu – tym głośniejsze śpiewy. „Puchar jest nasz” oraz „La coppa è nostra” niosło się po wszystkich mniejszych i większych ulicach miasta. W końcu dobiliśmy pod stadion, gdzie momentalnie zaczepiła nas reprezentacja białoskórych zawodników Zachodniej Konferencji NBA. Zarabiający na co dzień miliony dolarów koszykarze specjalnie przełożyli ligową kolejkę, by choć na chwilę móc dotknąć puchar, by móc przeżyć na żywo tak wielkie wydarzenie.- Od zawsze marzyłem o możliwości sfotografowania się z tym trofeum. Oglądałem w moim domu w Oakland transmisję z pierwszej edycji, od tej pory wiedziałem, że po prostu nie mogę przeoczyć kolejnej odsłony – komentował Adrins Biedrins, łotewski koszykarz grający w Golden State Warriors.

Strefa dziennikarska – euforia trwa. Wysłannicy mediów z całego świata dopytywali w nerwach, czy stadion sprosta organizacji takiego meczu, czy piłkarze udźwigną presję, jakie jest hasło do wi-fi i czy makaron będzie serwowany również po przerwie. Pismaki i gadające głowy z telewizji, łącznie z naszą skromną redakcją – to wszystko jednak było jedynie dodatkiem. Prawdziwą wisienką na tym smacznym, lekkostrawnym torcie, jakim jest lukrowana rzeczywistość naszej reprezentacji byli kibice. 43 tysiące fanatycznych gardeł, dopingujących od pierwszej do siódmej minuty, potem z małymi przerwami od piętnastej do siedemnastej i kilkanaście razy w drugiej połowie.

Burze oklasków po interwencjach Artura Boruca oraz podaniach do tyłu, choć niestety i gwizdy, gdy na trybunach dogasała wiara w strzelenie zwycięskiego gola. O trybunach podczas tego meczu można by napisać zresztą osobny elaborat, bo tak fantastycznego pojedynku na głosy nie było już od dawna. Z jednej strony gromkie śpiewy „San Marino, San Marino” licznie zgromadzonych kibiców gości, z drugiej porywające „Artur Boruc” oraz „my chcemy gola”. Wrzawa, która towarzyszyła udanym zagraniom z jednej i drugiej strony, przywoływała na myśl trybuny bałkańskie, czy może nawet tureckie. I oczywiście oprawy – najpierw efektowna baloniada, a następnie uniesione wysoko w górę puchary (piętnaście sztuk).

O tym co działo się na boisku, nie trzeba chyba pisać. Wielkie przełamanie naszego najlepszego piłkarza, który w efektowny sposób skasował piętnastogodzinną serię bez strzelonego gola. Jeśli bramkarz San Marino, zajmujący się rachunkowością w firmie swojego ojca, liczył na litość – zdecydowanie przekalkulował. „Lewy” był dokładnie taki, jak na boiskach Bundesligi – pewny siebie, bezwzględny, bezlitosny, nawet dla rywali błagających o oszczędzenie. Radość po strzelonym golu tylko podkreślała jak ważny to dla niego mecz – a trzeba dodać, że po przerwie Robert dołożył i drugie trafienie, jeszcze raz udowadniajac, że prztyczki dotyczące jego reprezentacyjnej formy to tylko wymysły ludzi małych i zawistnych.

Szybko strzelane gole rozbudziły nadzieję kibiców, którzy coraz mocniej ściskali w dłoniach repliki pucharu. Czas płynął jednak nieubłaganie, a im bliżej końca, tym atmosfera robiła się bardziej napięta. I wreszcie on. Jakub Kosecki, w którym od kilku dni cała Polska upatrywała prawdziwego objawienia, zagrał na miarę swoich możliwości. Zgodnie z zapowiedziami, w przeciwieństwie do meczu z Ukrainą nie miał hamulców. فadny, czysty strzał, obicie piłki od słupka i eksplozja radości na trybunach. Puchar jest nasz – zakrzyknęło kilka osób na trybunach, przebijając się przez płacz sympatyków z San Marino oraz ryk dzikiego szału tłumów w biało-czerwonych barwach.

Nadszedł czas świętowania. Trzeba się cieszyć i śmiać, bo przecież niewiele więcej już nam zostało…

Najnowsze

Anglia

Maresca potwierdza. Zawodnicy Chelsea wracają po kontuzjach

Braian Wilma
0
Maresca potwierdza. Zawodnicy Chelsea wracają po kontuzjach
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama