– Ćwicząc przez tydzień za granicą czułem, że mam większy wpływ na to, co dzieje się na boisku. A w Polsce trochę jest tak, że trening swoje a mecz swoje. Strzelisz gola po jakimś stałym fragmencie gry i zamiast kontynuować założenia, wszyscy nagle mają trzymać wynik. Szczerze? Niewiele miałem meczów, po których wsiadałem do autokaru zadowolony. Takich, żebyśmy mogli powiedzieć „fajnie piłeczka chodziła” czy „dokładnie to samo chcemy zagrać za tydzień”. Na trzydzieści spotkań takich było cztery, pięć – mówi w ponad dwugodzinnej rozmowie z Weszło Marcin Ł»ewłakow. O braku radości z piłki, imprezowaniu do szóstej rano, zajeżdżaniu się na rozgrzewce, wpadaniu w meczową „bańkę” czy sabotowaniu trenera.
Każde dotychczasowe pytanie o koniec kariery kwitowałeś: gram, bo piłka wciąż mnie cieszy. Już przestała?
Trochę na pewno. Piłka przestała mi sprawiać radość, przestałem się angażować tak, jak wcześniej. Poczułem jakbym dał sobie trochę dyspensy. Przychodziłem na trening, robiłem co kazali i wracałem do domu. To był impuls, żeby zadać sobie pytanie o brak odpowiedniego nastawienia.
A odpowiedź?
Przyszła w okresie przygotowawczym. To nie tak, że lekceważyłem obowiązki, ale nie miałem już takiej „spinki”. Kiedy siadałem na ławce, nie czułem w sobie tej złości. Może nie uciekałem w pozoranctwo, ale to nie było to samo… Pierwsze symptomy wypalenia poczułem pod koniec pobytu w Bełchatowie. Ciężej było mi się zmobilizować, ciężej wymagać od siebie pewnych rzeczy. Czułem, że zacząłem uciekać w wygodę. Trening odbierałem nie jako pasję, a obowiązek. OK., czasem tak bywa, dlatego wierzyłem, że odżyję w Koronie. W drużynie, która wcześniej zajęła piąte miejsce, z fajnym stadionem, kibicami, zapleczem i ambicją. Wierzyłem, że ta radość wróci. Z rodziną żyłem korespondencyjnie, co nie pomagało, a i tych słabszych, średnich meczów miałem coraz więcej. Patrzyłem na te swoje statystyki – jeden gol, jedna asysta – i nie miałem prawa być zadowolony.
Ł»e zaczęło się w Bełchatowie, to się nie dziwię. To, co tam zastałeś…
… na pewno mnie przyduszało. Wracając do kraju, nie oczekiwałem ani złotych gór, ani niczego specjalnego. Ale już sam powrót był wybrukowany – z Polonią szybciej się skończyło, niż zaczęło, choć byliśmy przecież dogadani. Jak w Bełchatowie wyglądało to dobrze, niewiadomą stał się sponsor i przyszłość kilku piłkarzy. Od początku oczekiwałem tylko jednej rzeczy – normalności.
Zamiast tego ciągle wodzili was za nos.
Padały „z góry” różne obietnice, które nie były dotrzymywane. Ale my sami dawaliśmy się wodzić, w imię dobrej atmosfery. Po pewnym czasie masz jednak dość, bo czujesz się jak dziecko, które widzi deszcz, a wmawia mu się, że świeci słońce… Trudno było mieć pretensje do prezesa Szymczyka, w wielu sprawach był bezradny. Jemu, kierownikowi Marcowi i trenerowi Kieresiowi należało tylko współczuć. Próbowali walczyć, ale to była walka z wiatrakami. Zresztą, w Bełchatowie pojęcie premii meczowych zaczęło jawić mi się w abstrakcyjnych wymiarach. Dziś w wielu klubach jest to coś, co kumuluje się na koniec sezonu, by stać się kartą przetargową przy ewentualnym transferze. „Zrzeknij się premii, to odejdziesz”. To ABC dzisiejszego podejścia i postępowania z piłkarzami.
Chyba przez dwanaście lat nie miałeś z całym tym bałaganem do czynienia.
Miałem raz, w Mouscron. Klubowi groziło bankructwo, ale sprawę zamknięto w miesiąc. Przyszedł prezydent klubu, powiedział jak wygląda temat, że do końca sezonu ureguluje zaległości. I uregulował. To były informacje, na których mogliśmy polegać.
W swoim ostatnim spotkaniu ograłeś brata… Przypadek?
Przed meczem z Legią zagrałem w otwarte karty – powiedziałem trenerowi o mojej decyzji i przystałem na jego prośbę. Chciał, żebym zagrał, a ja też nie zamierzałem zachwiać w ostatniej chwili drużyny. W szatni nikt nie wiedział, do końca trzymałem to w tajemnicy. Wiedzieli tylko trener i prezes.
A dyrektor sportowy?
Myślę, że wiedział, ale nie ode mnie.
Nie iskrzyło między wami.
Z Andrzejem Kobylańskim jedynie dwa razy przywitałem się na korytarzu…
Pasowałeś w ogóle do Korony?
Mniej, niż do Bełchatowa, choć od początku byłem tego świadomy. Korona ma zgoła odmienny styl od mojego, ale chciałem się z tym zmierzyć. Wiedziałem, że jeśli będę miał potem do kogoś pretensje, to tylko do siebie. Charakterologicznie też byłem nieco inny, ale nie sądzę, żebym był w szatni wyobcowany czy nielubiany.
Trafiłeś do zespołu tzw. boiskowych zabijaków.
Zakapiorów. Byłem świadomy, że to drużyna z charakterem. Czasem było go aż nadto.
Jak cię kiedyś pytałem o mocne charaktery w Polsce, to wymieniłeś trzy nazwiska: Małecki, Grosicki i Kuzera.
Myślę, że Kamil Kuzera nadal pasuje do tego towarzystwa, a czasami nawet je przewyższa. To boiskowy gladiator. Bywa czasem, że zbyt mocno „chce”, trochę przesadza i traci na tym drużyna, jak w Gdańsku.
Leszek Ojrzyński to trener, który najbardziej nadmuchiwał balon w szatni?
Miał największy wpływ na zespół, mocno na niego oddziaływał. Potrafił sprawić, że mecz widzieliśmy w jego kategoriach. Ma w zespole wielki posłuch, w Koronie to osoba numer 1. Tak, przedkłada męską grę nad techniczne fajerwerki, ale nigdy nie namawiał mnie, żebym rozbijał stoperów i walił ich łokciami. Nie wykluczam jednak, że niektórym zawodnikom mógł na osobności szepnąć coś w stylu: „Spraw, żeby przeciwnikowi odechciało się grać”.
Próbowałeś coś od niego wyciągnąć dla siebie?
Nigdy nie widziałem siebie jako trenera, ale to podobno rzecz, która w człowieku dojrzewa. Ivan Jovanović, trener APOEL-u, powiedział mi kiedyś: „Zobaczysz, że jak skończysz grać, to będziesz chciał coś przekazać innym i zaczniesz myśleć o trenerce”. W Koronie zaczęła mi się włączać ochota na polemikę z trenerem – dlaczego tak, a nie inaczej? To był kolejny sygnał, że chyba zmieniam perspektywę i przechodzę na drugą stronę.
To który szkoleniowiec dał ci najwięcej?
Georges Leekens, pracowaliśmy razem w Mouscron i Gent. Umiał u piłkarzy przekształcić „ja” w „my”. (Marcin cytuje jego słowa po francusku – przyp. PT). Korzystał z prostego narzędzia – „gierki” kontrolowanej, która nigdy nie trwała dłużej, niż 10-15 minut. Wtedy wdrażał drużynie swoją filozofię. Jak zrobiłeś coś źle, przerywał grę, podchodził i pytał, dlaczego. Cały zespół patrzył na waszą dwójkę, a ciebie ogarniał niesmak. I tak tępił złe nawyki, grę pod siebie. Leekens się nie kłócił, nie wchodził w polemikę, nie dopuszczał do bezpośredniej konfrontacji. Tylko czasem pokazał swoje niezadowolenie, może coś wykrzyczał, ale nigdy nie obrażał. Po jego reakcji wszyscy wiedzieliśmy – to się nie może więcej zdarzyć. Potrafił też dobrać sobie odpowiednich piłkarzy. Nie chciał tych, którzy kierują się tylko i wyłącznie swoimi zasadami. Lubił piłkarskich „altruistów”, chociaż… to chyba za górnolotne słowo jak na rozmowy o piłce.
Ktoś jeszcze?
Hugo Broos, mój pierwszy trener w Mouscron. Nigdy nie dostosowywał się do rywala. Czy wychodziliśmy na Anderlecht, czy przyjeżdżał do nas beniaminek – nieważne, my i tak graliśmy swoje, jedną wyuczoną taktykę. Lubił stabilizację w składzie, zmian dokonywał tylko wtedy, kiedy musiał. Dawał jedenastce pewność siebie. Przede wszystkim u niego w zespole wiedziałeś, co masz grać i ćwiczyliśmy to cały czas. W Polsce taktyka zmienia się właściwie co tydzień, w zależności od rywala – w końcu jeden ma silne skrzydła, a drugi atakuje środkiem. Nikt nie kreuje gry, tylko funkcjonuje w oparciu o przeciwnika. Zawsze mi to przeszkadzało.
Ale to przecież u nas norma!
Taka myśl trenerska nie jest zbyt widowiskowa. Mało kto się stara, żeby drużyna tworzyła grę. Bo po co, skoro można się dostosować do sytuacji i spróbować wyciągnąć z niej jak najwięcej? Zabijanie przestrzeni między liniami, skomasowana obrona i przede wszystkim kontratak… Staram się jednak zrozumieć trenerów, nad którymi ciągle ktoś stoi. Jeden spróbuje zagrać efektowniej, przegra dwa mecze i ląduje na dywaniku. Nie chce stracić roboty, więc wraca do taktyki bezpiecznej. Takiej, która opiera się na brzydkiej grze, ale może przynieść punkty. Niestety, przez to w tej lidze nie ma miejsca dla artystów. Po Traore, Stiliciu czy Meliksonie zostało już tylko wspomnienie.
Widzisz różnicę między polskim trenerem a zagranicznym? Wielu powtarza, że warsztat jest bardzo podobny.
Ćwicząc przez tydzień za granicą czułem, że mam większy wpływ na to, co dzieje się na boisku. A w Polsce trochę jest tak, że trening swoje a mecz swoje. Strzelisz gola po jakimś stałym fragmencie gry i zamiast kontynuować założenia, wszyscy nagle mają trzymać wynik. Szczerze? Niewiele miałem meczów, po których wsiadałem do autokaru zadowolony. Takich, żebyśmy mogli powiedzieć „fajnie piłeczka chodziła” czy „dokładnie to samo chcemy zagrać za tydzień”. Na trzydzieści spotkań takich było cztery, pięć. Za granicą czułem, że tego, co chciałem zagrać, było 45-60 minut w meczu, a tutaj… piętnaście, góra dwadzieścia.
A same treningi?
Na Zachodzie jest więcej dynamiki – mało stania, mało gadania, tylko ćwiczenie i gierka, ćwiczenie i gierka. Tu wielokrotnie zajęcia trwały już od jakiegoś czasu, a ja… marzłem. Dużo stania i tłumaczenia, mało konkretów. A przecież gierka, przynajmniej ja tak to odbierałem, to najlepsze ćwiczenie na treningu – lepiej poznajesz partnera, doszkalasz taktykę, pracujesz nad samym sobą czy budujesz się na mecz. A w Polsce bywały takie dni, kiedy gierka trwała dwa razy po trzy minuty. Dwa razy jesteś przy piłce, z czego raz ci nic nie wyjdzie. I co z tego możesz wyciągnąć?
Postawiłeś się kiedyś trenerowi?
Nie, nigdy.
Nic? ٻadnej spinki?
Raz, małe nieporozumienie pod koniec pobytu w Mouscron. Po trzech miesiącach podszedł do mnie trener i stwierdził, że sabotuję go w drużynie. Ł»e w szatni jest ktoś taki i najprawdopodobniej jestem to ja.
– Ale niby jak? – dopytywałem.
– Udowodnię ci…
Wróciłem do domu i przypomniałem sobie sytuację, jak wcześniej wyprosił mnie z odprawy przedmeczowej. „Jak cię to Marcin nie interesuje, to wyjdź”. Miałem wtedy problem z przywodzicielami, chyba przekładałem elektrodę rozgrzewając mięśnie, a trener odebrał to jako celowe zagranie, zlekceważenie. Trochę się na mnie nastawił, był przekonany, że go podgryzam. Myślał, że oczekuję, że to on się do mnie podporządkuje. Ale nie chciałem udowadniać, że nie jestem wielbłądem, więc po prostu byłem sobą… Pół roku później podszedł i przeprosił. Sabotował go kto inny. Ja z trenerami nigdy problemów nie miałem. Myślę też, że szatnia miała mnie za w porządku gościa.
Ale nie ze wszystkimi miałeś przecież po drodze…
W APOEL-u był jeden Grek, który na każdym kroku chciał mi pokazać, że to nie jest miejsce dla mnie. Zawsze się czegoś czepiał – a to miałem nieodpowiednie ubranie, a to nie wykorzystałem sytuacji, a to zbyt wolno uczyłem się greckiego… Na początku myślałem, że to taki mały szyderca, więc trochę się przekomarzaliśmy. Ale zaczęło się zaczepianie na treningach, jakiś łokieć, skrobnięcie i wślizg na pokaz. Myślę sobie: stara zasada – nigdy nie reaguj od razu. Przyszedł jednak pewien dzień, kiedy w gierce na przedmeczowym rozruchu znów zaczyna mi dokazywać, rządzić i machać łapami. W jednym starciu sprytnie wystawiłem nogę, żeby nie dać sobie zrobić krzywdy, a on tak mnie trafił, że… skończył z rozcięciem skóry i kością piszczelową na wierzchu. Nigdy nie grałem chamsko, nie zrobiłem nikomu krzywdy, ale czasem musisz zareagować, żeby nie zostać w szatni popychadłem. Paradoksalnie, wyjeżdżając z Cypru żegnaliśmy się z Grekiem jak dobrzy koledzy.
A w Mouscron trafiłem na typowego Serba, bardzo charakterny. Nenad Jestrović, grał potem w Anderlechcie. Pamiętam, że miał wtedy niesamowity start, bodaj osiem goli w pięciu meczach i trochę zapatrzył się w siebie, a ja nie zamierzałem się z tym godzić. Widział to, więc… na każdym kroku próbował udowodnić, że jestem słabszy. Rozgrywamy jeden mecz, a on celowo mi nie podaje – w drugim, trzecim znowu „pod siebie”. I jeszcze na treningu. Wkurzyłem się, powiedziałem mu kilka słów, a on udaje zdziwionego:
– Uspokój się, bo przestanę ci podawać!
– Już przestałeś. Sześć tygodni temu! Teraz grasz tylko pod siebie, a jakbyś mi podał, to bym jajami strzelił.
Ja złapałem jego, on mnie, ciut się poszarpaliśmy, ale szybko nas rozdzielili.
Jak się motywowałeś przez ostatnie półtora roku?
W Bełchatowie powtarzałem sobie, że nie wpiszę do CV spadku z Ekstraklasy. Ł»e skoro przyszedłem do ekstraklasowego klubu, to z ekstraklasowego odejdę.
Wcześniej nie musiałeś nic wymyślać – długo motywowała cię sytuacja z prezesem Romanowskim.
Do debiutu w drużynie narodowej. Pamiętam, jaką miałem satysfakcję, kiedy spotkaliśmy się na jakimś bankiecie. Podając mu rękę, patrzyłem mu prosto w oczy i aż prosiło się o dygresję, że z anonima bez perspektyw – bo za takiego miał mnie w Polonii – może wyrosnąć przyszły reprezentant kraju. I w Belgii długo miałem to w głowie. Zresztą, krytyka zawsze dobrze na mnie działała. Wolałem, żeby ktoś mnie skrobnął, niż pochwalił.
Trafiłem ostatnio na książkę, w której opowiadałeś o… metodach motywacji.
Wiele nauczyłem się w Belgii. Leekens zawsze powtarzał, że w tygodniu najważniejsze są dwa dni. Te dwa przed meczem, kiedy trenowaliśmy luźno, i dwa po meczu, kiedy dostawaliśmy wolne. Ja koncentrację łapałem w piątek – dynamiczny trening, kilkanaście startów dla pobudzenia i mała gierka. Szukałem impulsu, jednej akcji czy zagrania, żeby złapać to „coś”. Przed meczem się nie rozpraszałem, bez śmiechów chichów, byłem lekko zamyślony, jakby dla otoczenia nieobecny. Izolowałem się od tego, co mogło mnie rozkojarzyć. A Michał – przeciwnie, denerwował mnie zawsze, jak dzwonił w piątek i pytał o plany na weekend. Mogliśmy o tym pogadać po spotkaniu, nawet minutę po, ale nigdy wcześniej… Uczyłem się tej koncentracji przez jakiś czas, nie od razu umiałem przenieść odpowiednie nastawienia z hotelu na boisko. Tak naprawdę pierwszy raz, kiedy poczułem, że to potrafię, było w meczu z Norwegią po słynnej odprawie trenera Engela. Znaczenie wyniku było ogromne, trener kazał mi się grzać do zmiany, za bramką stał wtedy Janek Tomaszewski i mówił: „Człowieku, spokojnie, bo zajedziesz się tutaj na śmierć”. Naładowany byłem mocno, na rozgrzewce przegoniłem się strasznie, a niedługo po wejściu strzeliłem na 3:0.
Nie zawsze jednak to miałeś.
Z Finlandią w Poznaniu, padł chyba wtedy remis, czułem się jak dziecko we mgle. Wyszedłem na boisko i po paru minutach wiedziałem: „Nie mam tego, nie dojechałem”. Bańka z nastawieniem pękła jeszcze przed wejściem na stadion.
To, że się profesjonalnie prowadziłeś, wszyscy wiedzą. Opowiedz o chwili zapomnienia, pamiętnym dniu przed meczem.
W trzeciej lidze, spotkanie z Okęciem Warszawa. Wróciłem o szóstej rano, niedługo potem był mecz, na boisku cierpiałem strasznie. Na takim poziomie jeszcze przeszło – w dodatku wygraliśmy – ale wiedziałem, że wyżej nie da rady. Spojrzałem w szatni w lustro i powiedziałem w duszy: Marcin, to nie dla ciebie. Nigdy nie byłem ani artystą, ani gościem, który czaruje na spontanie. Musiałem tydzień przepracować i przygotować się do meczu.
Niektórzy na bani notują mecze życia.
Ostatnio się zastanawiałem, że może jakbym trochę „zwariował”, to w końcu zrobiłbym coś spektakularnego? (śmiech) Może „pojechałbym” na stanie z dnia poprzedniego i wyszłoby z tego coś dobrego? No, już się tego nie dowiem.
Piotrek Świerczewski opowiadał kiedyś, jak to we Francji w trakcie imprezy wpadli na pomysł, żeby polecieć bodaj do Miami i wynajęli prywatny samolot.
(śmiech) Dla mnie zdecydowanie zbyt spontaniczne. Byłem piłkarzem bardziej przewidywalnym, niż Świrek… Zresztą, ja wobec życia wykazywałem pokorę i nie wymagałem wiele. Nie miałem potrzeby, żeby żyć pełnią życia.
Profesjonalizmu nauczyłeś się przede wszystkim na Zachodzie. Tam piłkarz wie, po co przyjechał. Ma inne, zdrowsze podejście.
Często zdarzały się na treningu gierki, kiedy przy wyniku 3:0, z zespołu przegranych wielu zapieprzało do samego końca. Patrzę na jednego, na drugiego – co on chce tutaj jeszcze wyciągnąć? Każdy pracował na swoje konto, robił to dla siebie, budował formę na kolejny mecz… W Beveren miałem gościa, z którym rywalizowałem o skład. Widziałem, że na każdym treningu patrzył na mnie, liczył mi bramki i zawsze chciał strzelić tę jedną więcej. Też to podłapałem. On zawsze z uśmiechem na twarzy, ale fałszywym. Fajnie się pośmiać, ale tylko wtedy, kiedy ty jesteś lepszy… Albo przedmeczowa rozgrzewka. W Polsce prawie nikt jej nie lubi, a ja zrozumiałem, że ona jest dla mnie. Ł»e jak trener przychodzi i pokazuje mi ćwiczenie, to jest to mój czas. Myślałem sobie: pokaż i nic więcej nie mów, tu pracuję dla siebie. Ale zaraz podchodził Michał, patrzył zdziwiony i mówił: „Weź się człowieku uspokój”.
Nie jest w Polsce na treningach tak jak na klasówce – wychowawca na chwilę odwróci głowę, to od razu każdy kombinuje?
Coraz rzadziej. Myślę, że to zmieniają powroty do kraju piłkarzy zza granicy. Oni próbują wprowadzić trend, że każdy trening – choćby najmniej ważny – musi mieć jakość. W Koronie przykładem był Paweł Golański. Zwykła gierka, dziadek, siatkonoga – u niego zawsze musiała być jakość. To samo Pavol Stano. Oni widzieli różnicę między ćwiczeniem zrobionym jakoś, a ćwiczeniem, w którym jest jakość.
Co cię najbardziej denerwowało jako piłkarza?
Zgrupowania przedmeczowe. Dla mnie to był koszmar, nigdy mi się nie chciało jeździć. W Belgii ich nie było, więc te w kadrze czy później we Francji i na Cyprze rozwalały mnie totalnie. Nie mogłem spędzić tego czasu tak, jak lubiłem. Do tego miękki materac, niewygodna poduszka albo chrapiący kolega. Zresztą, nigdy nie potrafiłem spać przed meczem. Jedliśmy obiad, trenerzy mówili, że pora na drzemkę, a ja dwie godziny leżałem i patrzyłem się w sufit.
Myślałem, że powiesz o porównaniach do brata. Męczyło cię to.
Bolało mnie to, ale tylko na początku. Jak miałem status dżokera w talii Engela, tak byłem tylko bratem Michała Ł»ewłakow. Przestałem się bronić i przywykłem. Tak ludzie chcieli mnie postrzegać, tak mnie zapamiętali, więc… niech już tak zostanie.
Canal Plus zrobił małe medialne pożegnanie twojej kariery, a przy okazji kilka anegdot ujrzało światło dzienne. Choćby ta, jak Michał narobił ci problemów w APOEL-u…
Zawsze to, co najgorsze, spadało na mnie. Michał zawsze potrafił się wyłgać, dobrze ustawić, a nieprzyjemne sprawy szły na mój rachunek. I oczywiście pokorniutki i grzeczniutki Marcinek dostawał po głowie i musiał świecić oczami… Akurat wtedy wściekły prezes APOEL-u wezwał mnie do gabinetu, początkowo w ogóle nie chciał słuchać, ale w końcu przekonałem go, że musiałem kryć brata. Uwierzył. Ale pamiętam, jak zadzwoniłem do Michała z pretensjami, a on spokojnym głosem mówił: „Marcin, to twoje sprawy, ja się nie wtrącam”. Ł»artowaliśmy potem, że to dobry szablon i trzeba go kiedyś jeszcze wykorzystać.
Podoba ci się pomysł Michała na siebie? Przyszły dyrektor sportowy Legii.
Tak, ma predyspozycje. Fajnie rozegrała to Legia, poszła z duchem Europy, ale niestety to wyjątek w Polsce. Zresztą, jest wielu byłych piłkarzy, których można by w dobry sposób wykorzystać. Weźmy takiego Sylwestra Czereszewskiego, ikonę Olsztyna – nie słyszałem, żeby ktoś z Warmii i Mazur się o niego upomniał. Wojtek Kowalewski ma w Suwałkach swoją szkółkę, a przecież mógłby się przydać drużynom z tego regionu. Kluby nie chcą korzystać z doświadczenia i wiedzy byłych piłkarzy.
Zazdrościsz trochę Michałowi?
Do pozazdroszczenia jest fakt, jak klub go potraktował. To objaw dużego zaufania i uznania jego wartości.
Ty swoją przyszłość wiążesz z mediami i pracą w telewizji, ale jeszcze niedawno sam o sobie mówiłeś, że jesteś zbyt mało kontrowersyjny i mało wyrazisty.
Widz lubi usłyszeć, że coś jest albo białe, albo czarne. Ja mam nadal w sobie duszę piłkarza, patrzę na mecz bardziej liberalnie i dla mnie coś może być szare. Nie stosuję w komentarzu skrajności, a w wielu przypadkach tłumaczę zawodników, nazywając złe czy beznadziejne zagrania nieudanymi. W końcu jeszcze przed chwilą wykonywałem tę samą pracę i sam nie byłem nieomylny… Spójrz na Mielcarskiego, Węgrzyna albo Wieszczyckiego. Wybitne w Polsce nazwiska, byli piłkarze, dziś ludzie opiniotwórczy. W ich komentarzach nie znajdziesz pyszałkowatości czy obraźliwego wartościowania. Wytykają im błędy, ale jest to krytyka konstruktywna. Z czystego szacunku do tego, co oglądają, bo przecież sami przez to przechodzili – też spalili sytuacje, też zepsuli akcje i nie wykorzystali setki. Były piłkarz nie będzie przesadnie kontrowersyjny i ta wyrozumiałość czyni nas mało wyrazistymi, chociaż… Znam jedną osobę, która odchodzi od tego obrazu – Wojtek Kowalczyk.
„Kowal” zawsze łamał stereotypy.
U Wojtka zawsze było: albo mistrz świata, albo patałach. Jaki w życiu, taki też przed kamerą… Myślę jednak, że nie dochodząc do pewnego poziomu, nie powinno się krytykować tych, którzy go osiągnęli. Oglądam półfinał Ligi Mistrzów, widzę jak Drogba psuje sytuację i mam się teraz po nim przejechać? Połowa krzyknie przed telewizorem „kurwa, nawet ja bym to strzelił!”. Ja tego nie czuję. Przecież facet osiągnął kilka razy więcej ode mnie.
Jerzy Engel krytykował kiedyś del Bosque za taktykę.
Ja bym się nie odważył…
Rozmawiał PIOTR TOMASIK