„Wreszcie dowiedziałem się, co Hajto o mnie sądzi. Dotychczas wyłącznie chwalił”

redakcja

Autor:redakcja

04 marca 2013, 23:28 • 15 min czytania

O niewybrednych komentarzach Hajty, wieszaniu butów na kołku, Janasie, Skorży i trenerze amerykańskich dziewcząt… O tureckich kebabach, zajęciach z boksu w Anglii oraz Sypniewskim, który sypiał w koszulce Panathinaikosu – Tomasz Frankowski, strzelec numer cztery w klasyfikacji wszech czasów polskiej ligi w obszernej rozmowie z Weszło. Zapraszamy!

„Wreszcie dowiedziałem się, co Hajto o mnie sądzi. Dotychczas wyłącznie chwalił”
Reklama

Jedyną drużyną, w której dziś mógłby grać Frankowski jest Jagiellonia. Tak mówi o panu Tomasz Hajto w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. Jedyną? Czyżby?
– Trochę się trener rozpędził, jak to ma w zwyczaju. Może chciał mi dopieprzyć jako kapitanowi i najstarszemu w drużynie, żeby inni zrozumieli, że czas zasuwać i orać po boisku. Jeśli tak, to mu się udało. Drugi plus jest taki, że wreszcie dowiedziałem się, co o mnie sądzi, bo dotychczas mnie wyłącznie chwalił.

Tym razem mówi o panu: „zbyt wolny, nie ma siły, nie zrobi pressingu”.
– Kilka lat temu mówiło się, że Frankowski może grać tylko w Wiśle. W żadnym innym klubie sobie nie poradzi, bo zbyt mały, zbyt wolny, za mało ruchliwy. Słyszało się takie opinie, choć strzelałem mnóstwo goli. Nagle, po przyjściu do Jagiellonii, okazało się, że mimo swojego wieku gram regularnie przez cztery lata i strzelam dalej, mając obok siebie godnych przeciwników, jak Rasiak czy Smolarek. Nie mówiąc o Zahorskim, Grzelaku, Trytce, Mayconie, Grosickim, dwóch Pawłowskich, Jezierskim, Sotiriviciu i kolejnych – całej plejadzie napastników. Z jakiej racji miałbym zawsze wybiegać w pierwszym składzie? Oczywiście z żadnej. Jednak potrafiłem udowodnić Probierzowi, Michniewiczowi czy samemu Hajcie, że warto na mnie stawiać. Dlatego takie komentarze wydają mi się nie na miejscu, ale nie chcę się do nich szerzej odnosić, bo trener dał się wypuścić i pewnie będzie żałował.

Reklama

A jeśli nie?
– Będzie. Zresztą, jeśli jest taka potrzeba, to ja naprawdę mogę siedzieć na ławce i wchodzić w 75. minucie. Oby z korzyścią dla drużyny.

Kiedyś już pan zadeklarował, że gdy poczuje się słabszy od konkurentów, będzie pierwszym, który da sygnał, że siada na ławce. Trudno było wtedy się spodziewać, że tym następcą może okazać się Dawid Plizga, jak ostatnio w meczu z Wisłą.
– Mam 38 lat, od tego nie uciekniemy. Trener chce szafować moimi siłami. Gdybym zagrał dwa pełne mecze: z Podbeskidziem, a zaraz potem z Wisłą, pewnie już na starcie miałbym za duże obciążenia – to po pierwsze. Po drugie – cały czas mam problemy z achillesem, które ciągną się od końca zgrupowania w Turcji. Mimo wszystko nie uważam, że Jagiellonia jest jedynym klubem, w którym Frankowski mógłby obecnie funkcjonować.

Ale jest ostatnim, w którym zagra. Tu nie ma wątpliwości.
– To na pewno. Decyzja została podjęta i nic nie wskazuje na to, że może być jeszcze odwleczona w czasie. Trochę się łudziłem, że będzie świetnie, że Jagiellonia będzie grać fajnie, ofensywnie, jak w okresie przygotowawczym. Wtedy być może miałbym kolejne dylematy, ale na razie przegraliśmy dwa mecze w kiepskim stylu i musimy lizać rany (rozmowa przeprowadzona przed meczem z Górnikiem – od red.). Zastanawiamy się, co zrobiliśmy źle w okresie przygotowawczym, że w naszej grze nie widać pomysłu. W styczniu i w lutym wyglądaliśmy całkiem inaczej niż w pierwszych meczach ligi. Mieliśmy stawiać na wymienność funkcji w ofensywie, ruchliwość, dużą liczbę podań.

W meczu z Wisłą elementu zaskoczenia nie było wcale.
– Była walka i kopanina, zabrakło gry w piłkę. Widocznie tak musi być w tej fazie sezonu.

Frankowski wchodzi w takich chwilach w rolę „drugiego trenera”? Próbuje wstrząsnąć kolegami??
– Bez przesady. Trener Hajto może uważać, że starsi zawodnicy powinni mieć wpływ na tych młodszych. I oczywiście mamy, ale na tyle, na ile możemy jako koledzy z drużyny. Nie będziemy przekraczać uprawnień trenera, który musi być też psychologiem i nauczycielem. Ja mogę najwyżej wskazać kierunek, ale nie będę nadzorował.

Tak, jak próbował pan kiedyś wskazać „Grosikowi”?
– Rozmawialiśmy, ale robiliśmy to, bo on sam wtedy tego oczekiwał. Nauczył się, poprawił, pojechał w świat i dzisiaj robi karierę. Mniejszą, większą, ale trzeba mieć do tego szacunek, bo liga turecka jest naprawdę trudną ligą. Niewielu Polaków radzi sobie w niej tak dobrze.

Ale pamiętam inny przykład – Igora Sypniewskiego, z którym grałem w Wiśle. „Sypek” zupełnie niepotrzebnie przemycał różne informacje, że piłkarze Wisły go nie zaakceptowali, że ktoś nie chciał mu pomóc. To nie było prawdą i gdyby się zastanowił, pewnie sam by dziś to przyznał. Przyszedł z Zachodu, od razu wskoczył do składu, miał grać między mną a Maćkiem Ł»urawskim i nie było z tym problemu. Miał pełne wsparcie, nawet jeśli nie unikaliśmy drobnych żartów, których piłkarska szatnia była pełna.

Szczególnie szatnia Wisły w tamtych czasach.
– Kiedy „Sypek” ubierał do spania koszulkę Panathinaikosu, to oczywiście mieliśmy z tego lekką polewkę. Ale nie sądziliśmy, że weźmie to do siebie. Nie był jedynym, z którego robiło się tego typu żarty. A to z ciuchów, a to z fryzury albo jakiegoś samochodu. W Wiśle to było na porządku dziennym. A wiesz dlaczego? Bo mieliśmy wyniki, które rodziły świetną atmosferę. Teraz, kiedy z Jagiellonią w tydzień przegraliśmy dwa mecze, w zespole była depresja i wszyscy chodzili z nosem w ziemię.

Wasze relacje z Hajtą bywają trudne. Pojawiają się zgrzyty, to żadna tajemnica.
– Wcale nie. Najwyżej jeden, na początku. No i teraz ponownie coś mi śmierdzi. Ale poza tym – mir i pełen pokój przez cały okres współpracy. W tym miejscu trzeba też podkreślić rolę sztabu. Ryśka Jankowskiego, który fajnie współpracuje z bramkarzami – wyszlifował ile mógł Gikiewicza i Sandomierskiego, których Jagiellonia sprzedała za dobre pieniądze. Trenerów od przygotowania fizycznego, którym nie odbiegaliśmy od najlepszych drużyn w Polsce. No i pomocnika Hajty – Darka Dźwigały, mającego dużą smykałkę do pracy kolektywnej. Nawet jeśli nie było tego ostatnio widać w naszej grze.

Ł»ona chyba odetchnie, gdy pan da sobie wreszcie spokój. Dawno wbiła gwoździk w ścianę?
– Wbija go średnio co pół roku, patrząc na mnie przed każdą rozmową z prezesami. Mówi: „kończ waść, wstydu oszczędź”, a potem jednak się okazuje, że znajdujemy porozumienie. Mając 38 lat na karku pewnie już dawno powinienem skończyć z piłką, ale nie ukrywam, że też pępowina z Białymstokiem zrasta się nam z każdym miesiącem bardziej. Coraz częściej odkładamy rozmowy na temat tego, gdzie będziemy mieszkać. Konsultujemy z dziećmi czy chcą wracać do Krakowa, rozmawiamy o tym z żoną. Niedługo, pewnie w okolicach maja, przyjdzie pora, żeby te przemyślenia przekuć w jakieś rzeczywiste plany.

Zagląda pan jeszcze do rankingu wszechczasów? Kalkuluje, co można zrobić?
– Teraz już nie ma czego kalkulować. Albo strzelę, albo nie strzelę. Wyprzedzę albo nie. Krótka piłka. Chociaż nie ukrywam, że ta klasyfikacja strzelców jest dla mnie jakimś bodźcem. Maciek Ł»urawski, kiedy wrócił do polskiej ligi i ten powrót nie za bardzo mu wypalił, stwierdził, że zabrakło mu już motywacji. Nie miał kogo ani czego ścigać. Ja tymczasem mam świadomość, że wymijałem na tej liście piłkarzy znacznie bardziej zasłużonych niż Frankowski. Mając parę goli do kolejnego, zawsze stawiałem sobie dalsze cele: prześcignąć Latę, doskoczyć do Kmiecika, potem do Lubańskiego …

Teraz do Cieślika.
– Ewentualnie do Cieślika. I fajrant.

Przesadna pazerność na bramki odbiera radość z gry. Pan jest jeszcze pazerny?
– Nie mam w sobie jakiegoś szaleńczego pędu, by ten rekord dalej śrubować. Poniekąd jest to też spowodowane stylem Jagiellonii. W poprzedniej rundzie bycie typowym, środkowym napastnikiem niewiele mi dało, bo nie mieliśmy kreatywnych zawodników w środku pola, którzy mogli mnie uruchomić jakimś prostopadłym podaniem. Z racji tego, sam częściej zacząłem się cofać, co spodobało się trenerom i zaczęli wykorzystywać mnie trochę dalej od bramki. Może z tego względu poprzednia runda Frankowskiego została przez niektórych odebrana jako przeciętna ze względu na skuteczność. Ale z kolei asysty, które zaliczałem również dawały satysfakcję.

Piłkarz czuje, kiedy przechodzi na drugą stronę rzeki. Czy pan czuje?
– Rozmawiając na ten temat z kolegami, którzy kończyli kariery, zauważyłem, że większość odchodziła z powodów zdrowotnych, a inni dlatego, że kluby nie przedstawiały im warunków, jakich by oczekiwali. Nie znam wielu polskich zawodników, którzy kończyli z grą, bo uważali, że już czas i pora. Ja tak chciałbym właśnie zrobić. Skończę, bo tak mi się będzie chciało. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Można przeszarżować. Jak Gołota – facet, którego młodzi ludzie kojarzą głównie z porażkami, bo sukcesy osiągał tak dawno, że nawet nie mają prawa ich pamiętać.
– Właśnie z tego względu przedłużenie kontraktu z Jagiellonią było obarczone ryzykiem. Mogłem skończyć jako wicekról strzelców ligi i naprawdę, długo się wahałem, czy nie powinienem tego zrobić. Ale skoro podjąłem decyzję, że jeszcze to pociągnę, to teraz muszę udowodnić, że wszystko, co najlepsze jest ciągle we mnie, a nie gdzieś poza mną.

Na prezentację drużyny wszedł pan w rytm piosenki Rynkowskiego. „Nic nie robić, nie mieć zmartwień…”. Trochę życzeniowo, pod kątem kolejnego półrocza?
– Zupełnie nie o to mi chodziło. Sam wybrałem sobie ten utwór, bo przypomina mi on czasy Wisły. Czasy, kiedy kończył się sezon, my z reguły byliśmy liderem Ekstraklasy i z dużą przewagą zmierzaliśmy po tytuł. Często graliśmy w niedziele o czternastej, przy temperaturze w granicach 25- 30 stopni. Już kiedy wychodziliśmy na rozgrzewkę, cała „dziesiątka” (sektor fanatycznych sympatyków Wisły – od red.) była zapełniona kibicami bez koszulek. I wtedy leciała piosenka Rynkowskiego. „Nic nie robić, nie mieć zmartwień…” – bardzo kojarzy mi się to właśnie z tymi kibicami, którzy niczego w tym momencie nie musieli. Mogli „chłodne piwko w cieniu pić”, a my mieliśmy za zadanie dać im na boisku wynik i dobre wrażenia.

Sądziłem, że to odniesienie do tego, co po zakończeniu kariery. Aż przypomniał się Ł»urawski, który miał wizję siebie – siedzącego bezstresowo w fotelu z cygarem.
– Pytałeś, czy mu się sprawdziło?

Twierdzi, że wiele razy nie zapalił.
– No właśnie. Nie podejrzewałbym go o to, że może zgnuśnieć. Poszukał sobie innego planu na życie. Został twarzą Wisły, co zresztą zrozumiałe. Poszedł w kierunku mody…

W czasach Wisły nie byliście bliskimi kumplami.
– Byliśmy kolegami, po prostu nigdy przyjaciółmi. Ale ilu ma się takich w życiu? Kilku. Maciek, jako ten bezdzietny, zawsze miał inne grono znajomych niż ja, jako ten dzieciaty. Kiedy pozostawałem w tych rodzinnych klimatach – ze Stolarczykiem, Węgrzynem czy Zającem, on spotykał się z Kosowskim, Szymkowiakiem, Baszczyńskim albo Kuźbą. Jednak na boisku zawsze ciągnęliśmy wózek w tym samym kierunku. Wręcz nawzajem się motywowaliśmy. Jeśli któryś z nas strzelił gola, drugi zaraz chciał odpowiedzieć tym samym. Ale faktycznie – poza boiskiem mogliśmy się zbyt często nie widywać.

Chyba, że na dywaniku u Cupiała. Nieraz się zdarzało.
– Raz, może dwa. Właściciel nie spotykał się zbyt często z piłkarzami. Sporadycznie w sytuacji kryzysowej trzeba było pojechać do Myślenic. Pogadać na zasadzie „co robimy, żeby było lepiej”, ale nie kojarzę, żeby miały tam miejsce jakieś awantury. Raczej merytoryczna rozmowa – po piwku, po drinku i z powrotem do Krakowa.

Ale wracając jeszcze do Maćka – widzę, że się realizuje, fajnie, że znalazł swoje miejsce. Nie ma co ukrywać, że dla nas, piłkarzy, nagła zmiana pracy i życie z dala od futbolu bywa trudne. Zupełnie nie wiem, jak u mnie będą wyglądać te pierwsze tygodnie czy miesiące. Wszyscy przed tym przestrzegają. Każdy radzi: „graj jak najdłużej, póki ci to sprawia radość”. Zobaczymy. Na razie mam treningi, mecze, jestem ojcem trójki dzieci, a to oznacza, że wolnego czasu poza zgrupowaniami nie mam prawie wcale.

Pański ojciec wielu goli syna nie zobaczył.
– Zmarł w 1989 roku, wcześniej chorował przez trzy lata. Nie miał prawa. Może zahaczył o juniorów, może widział pierwsze mistrzostwo, jakieś spartakiady, ale na pewno niezbyt wiele. Szkoda. Nawet dokładnie nie wiem jakie miał wtedy podeście do tej mojej przygody z piłką. Chociaż na treningi czasem mnie podwoził, to pamiętam.

Był taksówkarzem.
Numer boczny 291. Czasem, jak jadę taksówką i widzę, że ten numer jakiś taki krótki, wczesny, to nawet pytam starszych kierowców czy nie pamiętają. Ci, którzy jeżdżą od 20 – 30 lat mogliby skojarzyć, ale minęło tyle czasu, że póki co takiego nie znalazłem.

Ł»ona płakała kiedyś po jakimś pana piłkarskim niepowodzeniu?
– Raz na pewno. Po decyzji Pawła Janasa… Bardzo mnie to zabolało, bo zawsze żyłem w przeświadczeniu, że ona tę moją pasję traktuje trochę z przymrużeniem oka, a jednak wtedy czuła żal i wściekłość. Wyszło na to, że zamiast ona mnie, to ja musiałem pocieszać ją.

Kłos ostatnio stwierdził, że zachowanie Janasa było skurwysyństwem. Mocno.
– Gdybym był trenerem, nigdy bym tak nie postąpił, ale złość dawno mi minęła. Dzisiaj bardziej zastanawiam się czy byłem w optymalnej formie. I tu odpowiedź może być tylko jedna: nie, nie byłem. Ale jednocześnie uważałem, że trzy tygodnie przed mundialem mi wystarczą. Spodziewałem się, że zostaną wykorzystanie na poprawę braków fizycznych i sfery mentalnej, co moim zdaniem gwarantował trener Skorża.

Frankowski nigdy nie miał świetnych wyników badań, testów. Nie ten typ piłkarza.
– Właśnie jednym z powodów, które sprawiły, że nie pojechałem na mundial, był ponoć wynik badania… na rowerku. Bodajże u trenera Jastrzębskiego, który współpracował z Pawłem Janasem oraz Maćkiem Skorżą. Wiedziałem, że nie będzie dobry. Przyjechałem totalnie wymulony po lidze angielskiej. Myślałem, że we Wronkach odpoczniemy, a tam znowu ciężka praca i bieganie pod górkę. W efekcie test faktycznie wypadł blado.

Rowerek miał decydować o braku powołania?
– Wolę wierzyć w to niż w inne insynuacje menedżersko – układowe.

Zawsze bazował pan na sprycie, inteligencji. Przecież nie na wybieganiu czy innych warunkach motorycznych. Kiedy w Anglii trenerzy organizowali wam zajęcia bokserskie, to pan musiał być tym poniewieranym, nie poniewierającym.
– Znam swoje atuty i swoje słabości, wiem z których mogę robić użytek. Zajęcia bokserskie, nawet takie w ringu, były akurat fajnym przerywnikiem, choć intensywnym do kwadratu. Kiedy w Polsce podczas treningu piłkarskiego robiło się ćwiczenia mięśni brzucha – po minucie, trzy razy po trzydzieści brzuszków, to na Wyspach trener boksu zarządzał nam to samo, tylko przez trzy minuty. Do momentu aż wszyscy padną.

Janas, mimo wszystko, nie był chyba najgorszym trenerem, z jakim pan pracował.
– Myślę, że nie, bo współpracował z Maćkiem Skorżą.

Skorża ciągnął go do góry?
– Tak uważam. Na pewno prowadził większość odpraw i przekazywał informacje na boku. Poza tym, Janas miał tylko pomysł, żeby ze mnie zrezygnować. Jego prawo. W Chicago Fire pracowałem z takim trenerem, który przed wyjazdowym meczem z zespołem Beckhama, Los Angeles Galaxy, uznał, że mogę zagrać na prawej pomocy, bo mam… celne wrzutki. Młody trener, debiutant w zawodzie. Z tego, co słyszałem, po odejściu z Chicago Fire zajął się szkoleniem dziewcząt na uniwersytecie.

Ostatecznie pan tych celnych wrzutek nie zaprezentował.
– Wolałem zostać na ławce. Mogę być środkowym napastnikiem, mogę być cofniętym, ale gra na boku pomocy, po raz pierwszy w wieku 34 lat, to raczej nie był pomysł dla mnie. Powiedziałem, że wolę być zmiennikiem napastnika niż hamulcowym na skrzydle.

Ma pan jakieś własne piłkarskie rytuały, przyzwyczajenia?
– Imion swoich dzieci na butach nie wypisuję. Tatuaży nie mam wcale. Majtek na lewą stronę też jakoś nie zakładam. Jedyne, co robię, to zawsze na boisko, przekraczając linię, wchodzę lewą nogą, żeby od razu móc schylić się do prawej, dotknąć ziemi i się przeżegnać. Nic poza tym. Ani picie Red Bulla, ani stosowanie kroplówek. Pod względem medycznym jestem dla klubu zerowym obciążeniem. Ł»adnych masaży, tabletek, nawet lodu. Wiekowo jestem zaawansowany, ale na pewno nie nafaszerowany chemią.

Ale w pana stylu życia, jako piłkarza, jest coś specyficznego.
– Staram się działać ekonomicznie. Załatwić kilka spraw naraz, pójść gdzieś krótką drogą albo najlepiej pojechać zamiast iść piechotą. To są takie detale, które mogą robić różnicę. Gwarantuję, że przy trójce dzieci każdy musiałby się zorganizować, żeby to ogarnąć.

Wierzy pan też w niekonwencjonalną medycynę.
– Zacząłem wierzyć, bo musiałem, mając problemy przed ważnymi meczami. Choćby przed tym z Anglią, w którym zdobyłem bramkę. Miałem kłopot z pachwiną, ale spotkałem człowieka, który pomógł mi swoimi metodami. Raz, drugi, potem trzeci…

Bioenergoterapeuta.
– Ma oddziaływanie. Tak zwane ciepłe ręce. Wiem, że ludzie, którzy tego nigdy nie próbowali, często podchodzą sceptycznie, ale sam po sobie widzę, że to działa. Kiedy jechałem na taki seans z naciągniętym mięśniem, wyjeżdżałem z zaleczonym i mogłem zagrać w meczu, w którym – wydawało się – nie będę w stanie. Mało tego: zagrać i strzelić zwycięskiego gola. Teraz prawdopodobnie też będę musiał podjechać ze swoim achillesem.

Często pan korzysta z takich sesji?
– Dwa, najwyżej trzy razy do roku. Można zapytać choćby Jacka Krzynówka, który miał problem z opuchlizną kolana i nagle po jednej wizycie stwierdził, że płyn całkiem ustąpił. Mało tego, Sławek Peszko ściągał bioenergoterapeutę specjalnie z Warszawy do Kolonii. A nie wiem, czy i w Wolverhampton tego też nie robił.

Niektórzy pewnie dalej będą uważać to za trochę wydumane. Z drugiej strony, Arsene Wenger sugerował zawodnikom, by nie podawali sobie rąk na przywitanie…
– …żeby nie przenosić zarazków. Wojtek Szczęsny przyniósł informację, że Wenger wprowadził to w całym szkoleniu Arsenalu. Może przywiózł to z Japonii, gdzie pracował przez trzy lata. Sam będąc tam zauważyłem, że nawet japońscy taksówkarze jeżdżą po mieście w rękawiczkach.

Pan nie przeniósł żadnych nietypowych przyzwyczajeń z klubów zagranicznych?
– Problem polega na tym, że wszędzie gdzie byłem, byłem krótko. Pół roku w Elche, potem dziesięć miesięcy w Wolverhampton, kolejne dziesięć na Teneryfie i tyle samo w Chicago. Oczywiście, poznałem różne metody treningowe, kulturę, nawyki żywieniowe i to, jak ludzie w tych miejscach egzystują, natomiast nie przeniknęło we mnie nic takiego, przez co mógłbym uznać, że Polska jest krajem gorszym czy źle funkcjonującym. Myślę, że wielu naszych piłkarzy dokładnie wie, jak powinno się prowadzić.

Młodzi także? Sam pan przyznał, że do Francji wyjeżdżał jak amator.
– Były inne czasy. Nikt nie zdążył uświadomić dziewiętnastolatka z Polski jak powinien się odżywiać, a nawet wypoczywać zawodowy piłkarz. Jako junior odpoczywałem w biegu. Dopiero we Francji zaczął się żmudny proces uświadamiania. Zaczynałem od McDonald’s, zajadałem się świetnymi tureckimi kebabami, ale szybko sprowadzono mnie na ziemię i musiałem przejść przyspieszony kurs samodzielnego życia.

Ale powiem więcej – może funkcjonuję w jakimś innym świecie, niż pozostali, jednak do dziś nie widzę w piłce, dookoła siebie poważnego problemu hazardu, narkotyków. Nie znam żadnego piłkarza – geja. Dużo się o tym pisze, a jakoś znacznie mniej widać.

Nie powie pan, że nigdy nie wybrał się do kasyna.
– W czasach wiślackich byłem kilka razy, wyłącznie dla towarzystwa. I nie wiem nawet jak to wytłumaczyć, ale zupełnie mnie to nie wciągnęło. Raz w życiu poszedłem do bukmachera, przed meczem Wisły z Parmą. Coś mnie tknęło. Nie mogłem grać w tym meczu, ale pomyślałem „czuję, że wygrają” i wszedłem do STS-u. Niestety było tyle osób, że po paru minutach stania w kolejce wyszedłem i nie wróciłem. Szkoda, bo wygraliśmy.

Skarpety po 20 latach kariery powinny być wystarczająco pełne.
– Jakaś złotówka na życie jest, chociaż były różne biznesy, które okazały się nietrafione. Kiedyś zainwestowaliśmy w kasy fiskalne, które dopiero wchodziły do Polski i miały się okazać żyłą złota. Zamierzaliśmy je tanio kupić, a potem sprzedać z zyskiem, ale dystrybutor okazał się nierzetelny i biznes nie wypalił. Zabezpieczony na długie lata na pewno się nie czuję. Jakiś niegłupi kolega – piłkarz powiedział kiedyś mądre zdanie: „nieważne ile zarabiasz. Ważne ile wydajesz”. A że wydało się dużo, to trzeba pracować dalej. I przede wszystkim wykształcić dzieci.

Rozmawiał PAWEف MUZYKA

Najnowsze

Anglia

Kolega Casha z klubu to specjalista od pięknych goli

Braian Wilma
0
Kolega Casha z klubu to specjalista od pięknych goli
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama