Stracił posłuch, poważanie, za chwilę tracić nie będzie miał już czego. Im bardziej się radykalizuje, tym częściej przegrywa. Im częściej przegrywa, tym mocniej na świat się obraża. Kibice są źli, ale ich żale nie mają sensu. Przecież mniej więcej wiadomo, kiedy Arsene Wenger wyleci z Arsenalu. Nigdy.
To był moment. Kilkanaście sekund między naciśnięciem przycisku „wyślij” a pojawieniem się pierwszych komentarzy. Mikael Silvestre, który umieścił na Twitterze zdjęcie pustej, nieużywanej gabloty Arsenalu z napisem „na sprzedaż” dobrze wiedział, że właśnie wbija kij w mrowisko – z jednej strony pisze o tym, że w Londynie przydałby się Patrick Vieira, z drugiej szydzi z klubu, który od ośmiu lat nie wygrał żadnego trofeum. Małżeństwo przegranych trwa w najlepsze. Trzy dni temu Arsenal odpadł z Pucharu Anglii, za chwilę podobny los może go czekać w Lidze Mistrzów, gdzie dziś w 1/8 finału zagra z Bayernem Monachium.
Dziennikarze powoli mogą odgrzebywać stare teksty. Te, w których wir podań przysłania końcowy rezultat, a trener bez przerwy ma jakąś wymówkę. Jeśli nie wygra najbliższego dwumeczu machina ruszy na nowo. Arsenal nieskuteczny, niedojrzały, Wenger na śmietnik historii. Znowu będziemy czytać o męczarni, agonii, o tym wszystkim, co od lat zżera Kanonierów od środka. „Daily Mail” wyliczył, że 25 zawodników, którzy na Emirates nie wygrali niczego, w innych klubach zdobyli w sumie 75 trofeów. Gdzieś indziej podano, że od ostatniego triumfu Wengera minęło 2830 dni. To już pewne: nie ma w Anglii drugiego trenera, którego tak często brano by pod lupę i przypominano, jak słabe osiąga wyniki. Z mistrza Anglii, z trenera drużyny o łatce „Niezwyciężonych” został zdegradowany do wiecznego przegranego, siwego frustrata, z którego pół kraju śmieje się, gdy podczas meczu nie może zapiąć kurtki.
Nie dziwi już nikogo. To, że wykłóca się o doliczone minuty, podaje w wątpliwość kartki albo atakuje sędziego w tunelu zostało doklejone do jego wizerunku. Na poniedziałkowej konferencji prasowej kilka razy wybuchał złością, raz przy pytaniu o nowy kontrakt, innym razem, gdy dziennikarze zaczęli drążyć temat odpadnięcia z Pucharu Anglii. Widać było, że z roku na rok coraz gorzej znosi te potyczki. Niegdyś opanowany, wręcz nudny, dzisiaj łatwo daje się wytrącić z równowagi. Raz mówił, że chce pytania o Bayernie, za chwilę unosi się dumą, że o Bayernie gadać nie będzie.
Nikt nie wie, ile jeszcze potrwa ten układ. Kibice Arsenalu lubią przypominać efektowne zwycięstwa, wymianę piłek wzorowaną na schemacie londyńskiego metra, perełki wprowadzane do zespołu, ale gdy się tak dłużej zastanowią, sami muszą przyznać, że to wszystko nie ma sensu. „Wengerball” dał kiedyś trzy mistrzostwa Anglii, cztery Puchary Anglii i finał Ligi Mistrzów, ostatnio jedyne, co przynosi to zdziwienie, że Arsenal potrafi rozjechać Newcastle 7:3, a za chwilę przegrać z Sunderlandem.
Oczywiście Wenger na wszystko znajdzie usprawiedliwienie. Nie są winni młodzi piłkarze, nie jest winny on, po prostu tak już musi być skoro Manchester City może jednego okienka może wydać 100 mln euro na transfery, a on nawet nie ma połowy tej sumy. Mówi: my nie kupujemy gwiazd, my te gwiazdy tworzymy. Przypomina historie Patricka Vieiry, Cesca Fabregasa, Thierry’ego Henry czy nawet Emmanuela Adebayora ściągniętego z Monaco po sezonie, gdzie strzelił jednego gola. Dziś piłkarze ukształtowani przez Arsenal są tymi, którzy pozbawiają ten Arsenal tytułów. Ashley Cole gra w Chelsea, Samir Nasri w Manchesterze City, Robin van Persie w Manchesterze United, ostatnio zresztą strzelił nawet Kanonierom gola.
Można wychwalać Wengera za to, że nie przepłaca, że w chorym cyrku pt. „kupujemy Jordana Hendersona za 20 mln funtów” potrafi złapać dystans, ale właśnie takimi działaniami dostaje potem rykoszetem. Magister ekonomii ma latem dostać 70 mln funtów na transfery i można zakładać w ciemno, że nie wyda nawet połowy. Znowu w kluczowym momencie złapie się za kieszeń i wrzuci wszystko na lokatę.
A zarząd pewnie mu przyklaśnie. Póki drużyna będzie grała w Lidze Mistrzów, wszyscy będą zadowoleni. Zadowolony Wenger z najwyższą pensją trenerską w Premier League, zadowolony prezes Gazidis, też z najwyższą gażą i w pełni usatysfakcjonowany Arszawin, bodaj najdroższy rezerwowy w lidze. To chyba Manuel Almunia po transferze do Watford powiedział, że przez długi czas nie chciał ruszać się z Emirates, bo było mu… za wygodnie.
Wygodnie. Cały ten Arsenal wygląda, jakby od lat było mu właśnie za dobrze, jakby nie ciążyła na nim żadna presja. Jesteśmy młodzi (patrząc na średnią wieku nie zawsze), gramy ładną piłkę, wszyscy się przyzwyczaili, że zajmujemy miejsca za wielką trójką. Tak to mniej więcej wygląda. Roberto Di Matteo stracił pracę po tym, jak wygrał Ligę Mistrzów, Nigel Adkins kopniaka w Southampton dostał po awansie do Premier League i remisie z Chelsea. Wenger nie wygrał nic od ośmiu lat i nawet, jeśli przegra niebawem z Bayernem może spać spokojnie. Nikt nie powie mu „sorry, ale twój czas się skończył”. Skandowanie przez kibiców „Wenger Out” w 8. minucie najbliższego meczu ligowego z Aston Villą też raczej niczego poza medialną mżawką nie wniesie.
Mógłby znerwicowany Wenger odciąć się od tego wszystkiego i uciec do Clairefontaine, mógłby na jego miejsce przyjść awizowany parę razy David Moyes. Mógłby, tylko czy coś by to w Arsenalu zmieniło? Wątpię. Gablota, którą wrzucił na Twittera Mikael Silvestre pewnie dalej stałaby niezapełniona.
GRAB