Czy obecny prezes hiszpańskiej Liga Nacional de Fútbol Profesional był na długiej liście klientów Eufemiano Fuentesa? Na jakie środki medyczne setki tysięcy euro wydawali lekarze jednego ze znanych klubów i czy odręczne notatki króla „szprycerki” na pewno mają coś wspólnego z Realem Sociedad San Sebastian? Na te i wiele innych pytań właśnie próbują odpowiedzieć sobie hiszpańscy śledczy, a zaraz za nimi dziennikarze.
Przed kilkoma dniami w Madrycie ruszył proces w sprawie głośnej afery dopingowej, tak zwanej Operación Puerto. Kiedy jeden z pięciu oskarżonych – wspomniany już Fuentes – przyznał, że z jego usług korzystali nie tylko kolarze, bokserzy czy lekkoatleci, ale też piłkarze, wiadomo było, że na odzew nie trzeba będzie długo czekać. Fakty, a przynajmniej pierwsze przypuszczenia, wypłyną zanim się obejrzymy.
Fuentes nie wygląda na człowieka, który mógłby mieć poważny konflikt z prawem. Elegancki, schludny, pewny siebie. Wchodzi na salę sądową szybkim krokiem. Kiedy się wypowiada, sprawia wrażenie jakby nie widział wręcz niczego złego w tym, czym się zajmował. Ot, zwykła lekarska robota. Kolejny sportowiec, to kolejny pacjent – jak wielu innych, których przyjmował w klinice. Przecież jeśli komukolwiek szkodził, to tylko tym, którzy wierzyli w uczciwość rywalizacji. No i przeciwnikom jego klientów, niebędącym w stanie im dorównać. Ł»adna z jego praktyk nie szkodziła zdrowiu – przekonuje, realizując swoją dokładnie przygotowana linię obrony.
A jednak, kiedy policyjny nalot w 2006 roku zdemaskował i rozbroił jego dopingowy biznes, trudno było mieć dalsze wątpliwości – to była operacja godna mistrza. I klientów, którzy do mistrzowskich osiągnięć pretendują, niekoniecznie w czysty sposób. Stały schemat działalności – zorganizowana siatka współpracowników, dostarczających nielegalne środki dopingowe, a nawet przeprowadzających transfuzje krwi – a gdzieś w tle gigantyczne zyski, idące w miliony euro.
W tej sprawie w końcu musiał pojawić się piłkarski wątek.
Dziennikarze dotarli do odręcznych notatek o charakterze pisma łudząco przypominającym ten Fuentesa – pełnych liczb, nazw i skrótów, dokumentujących w jakiejś części jego dopingową działalność.

Fragment dokumentów upublicznionych na łamach El Pais
RSoc, na samej górze strony, ma być skrótem od Realu Sociedad San Sebastian. Fuentes, zapytany o to podczas przesłuchań, wymijająco rzucił tylko coś o nazwie dobrego wina, jednak spiskową wersję uprawdopodabniają dwa inne fakty. Po pierwsze – że w odręcznych rachunkach lekarza widnieje również ASTI (co ma być skrótem od nazwiska byłego prezesa Sociedad – José Luisa Astiazarana). I po drugie – że już w 2008 roku przejmujący władzę w klubie Iñaki Badiola głośno wyrażał swoje zastrzeżenia na temat pracy klubowych lekarzy. Był wręcz przekonany, że w przeszłości nabywali środki, które w tamtych czasach (latach 2001-2005) nie były zatwierdzone jako dozwolone, a źródłem ich dostaw mógł być m.in. Fuentes.
Astiazaran, który stoi dziś na czele Liga Nacional de Fútbol Profesional, stanowczo zaprzecza pomówieniom. Wydał oświadczenie, w którym dementuje jakoby kiedykolwiek miał coś wspólnego z nielegalnymi medycznymi praktykami w czasach swojej prezydentury w San Sebastian.
Jednak szkodząca jego wizerunkowi hipoteza – mniej więcej – składa się w jedną całość. Z analizy dokumentów wynika, że klub na zakup niedozwolonych środków mógł wydawać kwoty idące w setki tysięcy euro. Bezpośrednim dostawcą miał być niemiecki lekarz Markus Choina, którego żona pracowała jako farmaceutka i miała dostęp do substancji legalnie niedostępnych wówczas w Hiszpanii. Na światło dzienne wypłynął także e-mail klubowego doktora, Antxona Gorrotxategi, do prezesa, w którym przypominał o pieniądzach na potrzebne produkty– między innymi podawane dożylnie żelazo, kreatynę czy hormon wzrostu.
W jednym z sezonów objętych dochodzeniem – 2003/2003 – Real Sociedad zajął sensacyjnie wysokie, drugie miejsce w rozgrywkach ligowych, a w jego barwach występowali wtedy m.in. Xabi Alonso czy Nihat Kahveci. Wmieszany w sprawę Astiazaran przekonuje, że klub w tym czasie ściśle współpracował z instytucjami kontroli antydopingowej, które nigdy nie zgłosiły zastrzeżeń, ale już Badiola, jeden z kolejnych prezesów, podważa ich skuteczność. – System antydopingowy nie jest uregulowany w odpowiedni sposób. Poza tym, zwykle przeprowadza się tylko badania moczu. Nie szuka się chociażby EPO, co już jest dużym zaniedbaniem – mówi.
Jego krytyka wymierzona jest przede wszystkim w klubowych lekarzy. Jak dotą nie ma dowodów, które mogłyby potwierdzić w jaki sposób nielegalne praktyki – o ile w ogóle miały miejsce – były stosowane na piłkarzach. Podobnie, jak nie ma dowodów na to, że hasło „MILAN” znalezione w notatkach Eufemiano Fuentesa może mieć jakiś związek z włoskim klubem.
Taka hipoteza, nieoficjalnie, też już się pojawiła.
