Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

22 stycznia 2013, 00:05 • 6 min czytania

Uznałem, że chyba muszę założyć bloga, o ile za bloga uznamy regularne wpisy, trochę bardziej osobiste niż zwykle. Najlepiej we wtorek, dzień po Pawle Zarzecznym, żeby na gorąco pewne sprawy precyzować albo prostować. Nie dam głowy, czy dam radę pisać regularnie co siedem dni, ale jeśli Paweł będzie mnie tak mobilizował, jak swoim ostatnim wpisem – to pójdzie gładko. W jego tekście znalazł się mianowicie taki fragment: „A wczoraj spotkałem Ajwena. I zapytałem, czy już dostał kasę na ten obiecany domek na wsi… Ano nie dostał. Będzie chyba miał to co sam wywróżył – na domek z kart”.
Można to odczytać na dwa sposoby: Iwan na książce nie zarobił dostatecznie, by postawić sobie dom (prawda), albo Iwan na książce nie zarobił nic, bo został oszukany (nieprawda). Oczywiście nasuwa się argumentacja numer dwa. Ze zdania napisanego przez Pawła nie bije wniosek: Andrzej Iwan na chatę jeszcze nie ma, ale i tak zarobił zajebiście. A to właśnie byłby wniosek prawidłowy.

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski
Reklama

Nie wiem, jakie intencje miał PZ, pisząc ten akurat kawałek, ale pozwolę sobie wyjaśnić tę kwestię bardzo dokładnie, ponieważ jakiś cień został rzucony na mnie (organizowałem całą operację pt. „wydać autobiografię Iwana”) czy też wydawnictwo Buchmann, może nawet na portal Weszło, który jest tej książki partonem. Moja sytuacja w oczach co większych oszołomów jest tym gorsza, że z góry zapowiedziałem, że całe wynagrodzenie autorskie przekażę Andrzejowi i sam nie wezmę z tego tytułu złotówki. A wiadomo, że jak ktoś tak mówi, że nie weźmie złotówki, to zaraz pojawi się tysiąc cebulaków, którzy nie wierzą, bo nikomu nigdy nie podarowali nawet dziesięciu groszy.

Najprościej rzecz biorąc sprawa wygląda tak: o ile dobrze pamiętam (a chyba dobrze), od każdego sprzedanego egzemplarza autobiografii Andrzej dostaje 12 procent. Jest to stawka, którą sam mu wynegocjowałem, na mój gust, to on nawet nie przeczytał umowy, tylko od razu podpisał i schował do szafy. Później jeśli się dziwił, a dziwił się, to tylko temu, jak dużo pieniędzy do niego trafia. Kiedy w ogóle rozmawialiśmy o książce, to zakładaliśmy, że Iwan zarobi 30 czy 40 tysięcy złotych, tymczasem na jego konto wpłynęła wielokrotność tej sumy. Pieniądze będą spływać dalej, ponieważ wydawnictwo rozlicza się z autorami raz na sześć miesięcy. Wydaje mi się, że w styczniu Andrzej ma dostać kolejną transzę, za którą – gdyby chciał – mógłby kupić niezłe auto osobowe.

Reklama

Książka jest ponadczasowa, będzie się sprzedawać (nie tak intensywnie, ale jednak) przez kolejne lata i podejrzewam że docelowo do końca tego roku Andrzej zarobi jakieś 200-250 tysięcy złotych. Może trochę mniej, ale nie zdziwię się, jeśli trochę więcej. Nie sądzę, by był tymi zyskami rozczarowany, więc i Paweł nie musi się martwić za kolegę. Czy to na dom starczy – nie. Jednak starczy na masę innych rzeczy, co „Ajwen” sobie z pewnością ceni. Poproszę go, by w jakiś sposób potwierdził moje słowa, ponieważ nie mam zamiaru czytać idiotycznych insynuacji, ani też nie chcę, by ktoś psuł opinię dobremu, uczciwemu wydawnictwu Buchmann.

Osoby, które nie mają pojęcia o rynku książki, mogą być zdziwione, że autor otrzymuje tylko dwanaście procent wynagrodzenia. To raczej górna stawka, zazwyczaj rozmowy zaczynają się od ośmiu procent, czasami nawet od złodziejskich już sześciu. Kiedyś – dziesięć lat temu, kiedy wydawaliśmy „Kowala” – też się temu dziwiłem, początkowo naiwnie sądziłem, że autor zgarnia ze trzydzieści albo czterdzieści procent. Nic z tego, wtedy biznes by się nie kalkulował. Dzisiaj wiem, że w cenie książki jest bardzo wiele przeróżnych opłat i usług. Zarobić musi przecież wydawnictwo, które zatrudnia dajmy na to 8 osób na etacie, do tego musi płacić za najem siedziby. Ktoś musi książkę przeczytać, poprawić, ktoś musi przygotować okładkę, ktoś ją wreszcie musi wydrukować, skleić i rozwieźć. Póki co ani papier, ani benzyna nie są darmowe. Drukarnia też zatrudnia ileś osób, których trzeba także takimi książkami wyżywić. Jest wreszcie księgarnia, która płaci i za lokal, i za ludzi, pewnie ma największe koszty ze wszystkich wymienionych podmiotów. Gdyby na książce zarabiała złotówkę, to musiałaby się zamknąć po tygodniu. Pojawiają się wreszcie koszty promocji, bo jeśli sądzicie, że np. ekspozycja w Empiku jest darmowa, to się bardzo mylicie. Ł»eby książka była dobrze widoczna w dziale „nowości”, to trzeba za to zapłacić. Cennikowo – około 25 tysięcy złotych (20 tysięcy w przypadku biografii). Jak masz chody, to możesz wytargować rabat. I to są, o ile się nie mylę, ceny za tydzień!

W każdym razie to nie jest tak, że jeśli napiszecie świetną książkę, to Empik ją weźmie i po prostu ustawi na półce przy wejściu, wraz z innymi nowościami. Jeśli wydawnictwo słono nie zapłaci, to książki po prostu nie będzie widać. Nie do końca te zasady mi się podobają, ale trzeba grać według ustalonych reguł.

Autor, który bierze 12 procent, oddaje książkę i już – potem muszą wokół tej książki pracować drukarze, księgarze i handlowcy. Oni wszyscy, w przeciwieństwie do autora, ponoszą koszty, które muszą się im zwrócić. Dlatego chociaż bardzo bym chciał, żeby autor zgarniał 40 procent zysków – bo prędzej będę autorem niż handlowcem – to jednak rozumiem, że nie jest to możliwe.

Mimo to przykład chociażby Andrzeja Iwana – cokolwiek na ten temat napisałby jeszcze Paweł Zarzeczny – pokazuje, że na dobrej książce da się dobrze zarobić. Wznowienie „Kowala” tylko to potwierdza. Wydawnictwa też zaczęły bardzo przychylnie patrzeć na książki sportowe, bo okazało się, iż jest to segment do tej pory zaniedbywany, a jednak zyskowny. Osobiście nie mam w planach żadnej książki, ale za to moi koledzy pracują nad dwiema ciekawymi – mam nadzieję – autobiografiami. Pierwsza – Igora Sypniewskiego, z całą jego mroczną przeszłością i chyba jeszcze mroczniejszą teraźniejszością. Druga – Emmanuela Olisadebe, który jak sam twierdzi, nie pisze (tzn. nie dyktuje) książki dla pieniędzy, ale po prostu chciałby stworzyć coś „inspirującego”. Za „Sypkiem” stoi Ł»elek Ł»yżyński, a za Olisadebe Piotrek Koźmiński. Ostrzę sobie zęby na całkowicie odmienne, ale porywające lektury. „Sypek” mieszka z matką w Łodzi i pewnie nie ma nic albo ma bardzo mało, a „Oli” w Nigerii i ma bardzo dużo, więcej niż da się w Lagos wydać. Autorów czekają dwie jakże różne wycieczki, by spisać dwie jakże różne historie.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to przynajmniej jedna z tych książek powinna trafić do księgarń jesienią. Nie wiem, czy autorzy za zarobione pieniądze będą mogli postawić sobie domy, o to muszę już zapytać Pawła Zarzecznego. Pewnie nie, co najwyżej domki z kart. Czasami mam wrażenie, że nikt inny na świecie nie ma pieniędzy, bo wszystkie ma już Paweł.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama