„Zanim padniemy, zostawimy ślady krwi stąd do Timbuktu!”

redakcja

Autor:redakcja

21 stycznia 2013, 17:08 • 9 min czytania

Nie czarowali widzów, nie pieścili piłki, nie byli dżentelmenami. Oni nazywali się „Szalonym Gangiem”, jako herszta obrali Vinniego Jonesa, a każde zwycięstwo wyszarpywali wraz z zębami rywala. Z miejsca, które przeciętnemu fanowi sportu kojarzy się przede wszystkim z rozrywką dla wyższych sfer, tenisem na najwyższym światowym poziomie, wysłali reszcie Europy jasny przekaz – chuligani z których słynie Anglia, to nie tylko banda łysych wariatów na trybunach. To także piłkarze. Kto wie, czy nie groźniejsi od fanatyków z tatuażami Trzech Lwów.
FC Wimbledon. Postrach całej angielskiej piłki w końcówce lat osiemdziesiątych, ekipa, która przypomniała wszystkim Brytyjczykom, że ten szlachetny sport to rodzony brat rugby. Kto wie, czy momentami nie bardziej brutalny, bardziej bezwzględny i groźniejszy. Na boisku z bykami przynajmniej wiedziałeś czego się spodziewać. Ta ekipa była żywą definicją nieprzewidywalności. A gdy już „Szalony Gang” rozpierzchł się po barach, pubach i innych drużynach, historia Wimbledonu wcale się nie skończyła. Wręcz przeciwnie, nadszedł nowy rozdział, tym razem zatytułowany „Against Modern Football”. Od prawie dekady trwa bowiem bezustanna walka o ten zasłużony klub, który na całym świecie rozsławili piłkarscy chuligani z Denisem Wisem i Vinnie Jonesem na czele. Dwa duże rozdziały, które składają się na unikalny, wyjątkowy i momentalnie budzący sympatię klub…

„Zanim padniemy, zostawimy ślady krwi stąd do Timbuktu!”
Reklama

Złe złego początki

Epopeja o romantycznej bitwie między bezdusznymi biznesmenami z Milton Kaynes i fanatycznymi kibicami FC Wimbledon spokojnie mogłaby posłużyć za scenariusz do filmu wyświetlanego na Polsacie w niedzielne przedpołudnia. Zanim jednak „Wombles” zdobyli sympatię całego piłkarskiego świata tworząc wzruszającą historię o przywiązaniu do barw i tradycji, kojarzeni byli… „trochę” inaczej, niż dziś. Dekadę przed wojną toczoną pod szyldem „Against Modern Football”, klub z Wimbledonu też lądował na czołówkach gazet w całej Anglii, a nawet daleko poza jej granicami. Jako „Szalony Gang”, banda brutali, którzy boiskowe morderstwa, gwałty i wymuszenia łączyli z typowo angielskim humorem w szatni i poza nią. Do sztuczek wizytowych ekipy należały dowcipy dotyczące strojów meczowych (wycinanie, skracanie, podpalanie), czy wznoszące się na szczyty dobrego smaku dowcipy – np. z chorej na raka dziewczyny jednego z członków drużyny.

Reklama

O ich wyczynach napisano już wszystko. Zacznijmy jednak nieszablonowo – nie od Vinniego Jonesa, który do dziś stanowi uosobienie brytyjskiego bandziora, z tą jedyną różnicą, że boisko zamienił na filmowy plan. Nie od Dennisa Wise’a, który „potrafiłby rozpętać awanturę w pustym pokoju”. Zacznijmy od trzech typów, którzy stworzyli tego piłkarskiego Frankensteina. Którzy dali przyzwolenie na bandytyzm, przykład i wzór dla trafiających do tego klubu wykolejeńców. Którzy nakręcili machinę zła i otworzyli „puszkę Pandory”. Sam Hammam, właściciel klubu w połowie lat osiemdziesiątych, Dave Basset, naczelnik więzienia o zaostrzonym rygorze menedżer Wimbledonu oraz Wally Downes, lokalny odpowiednik wodzisławskiego Jana Wosia.

Samir „Sam” Hammam. Lat w momencie popełnienia przestępstwa: niespełna czterdzieści. Zawód: przedsiębiorca budowlany, ale bardziej znany jest jako pomysłodawca, założyciel, sponsor i patron organizacji przestępczej grasującej po angielskich boiskach. To właśnie Hammam, libański przedsiębiorca budowlany, włożył w FC Wimbledon 40 tysięcy funtów, uruchamiając maszynę śmierci. Sam nie należał do świętoszków, a w każdym artykule na jego temat przewijają się:

– wypisanie na ścianach w szatni West Hamu obraźliwych haseł dotyczących piłkarzy i kibiców spod znaku Młota
– wyznaczenie najcięższej premii za zdobycie dwudziestu bramek w całej historii angielskiego futbolu (nagrodą miał być… wielbłąd)
– zamykanie w gabinecie zawodników i więzienie ich tak długo, aż złożą parafkę na kontrakcie
– wymierzanie zawodnikom bolesnej, brutalnej kary za niesubordynację. Torturą miały być wyjścia do opery (plus dla niego za znakomite dobranie represji do stylu życia swoich zawodników)

A jako podsumowanie jego osoby, sentencja z 1999 roku, ze schyłkowego okresu Wimbledonu: „Musimy pozostać klubem buldogów z SAS. Musimy wytrzymać, nakręcając się przez tę moc, którą kopiemy innych w dupę. Zanim padniemy, zostawimy ślady krwi stąd do Timbuktu!”

As numer dwa, Dave Bassett. O ile Hammam był człowiekiem, który rzucał na plac budowy cegły, samemu zachowując się jak pijany kierownik, o tyle Bassett był w tym układzie murarzem. Konstruktorem. Panuje opinia, że miał sporo wspólnego z Janasem, nie zwykł się wpierdalać, lecz tak naprawdę jego liberalna wizja prowadzenia drużyny miała chyba w sobie jakieś głębsze przemyślenia. A jeśli nie przemyślenia, to chociaż znamiona logicznego planu. Otrzymywał do składu coraz większych pojebów, więc samemu dostosował się po części do ich poziomu, a widząc, że jego gracze najlepiej radzą sobie po wspólnych popijawach – pozwolił im swobodnie balować. Taktyka? Wygrać. Połamać rywali, porwać ich małżonki, spalić domostwa, opluć, wyrżnąć – ale wygrać. Gra piłką? Tak, do przodu, „na wyjazd”. Mimo krytyki, Bassett nie zmieniał swoich założeń. Trudno się zresztą dziwić – jeśli w szatni zacząłby pieprzyć o potrzebie utrzymywania posiadania piłki to Wise, Jones, albo inny Fashanu mogliby go w błyskawicznym tempie przekonać, że rozwiązania siłowe są mimo wszystko o wiele skuteczniejsze. Z pewnością znaleźliby odpowiedni sposób, kreatywności nigdy im nie brakowało.

Bassett miał więc w sobie coś ze skazańca, choć z drugiej strony, gdy w 1984 pojawiła się naprawdę dobra oferta z Crystal Palace, odrzucił ją, twierdząc, że w Wimbledonie nadal ma misję do wykonania. Nie wiadomo czy chciał ewangelizować coraz liczniej zgromadzonych w drużynie bandytów, czy też jego słowa dotyczyły wyłącznie piłki. Niezależnie od jego pobudek – wytrwał na stanowisku kolejne trzy sezony, zostawiając swojemu następcy bandę zdegenerowanych łotrów. Gotową na wszystko, nawet wygranie Pucharu Anglii.

Zanim jednak przejdziemy do największego sukcesu w historii Wimbledonu – trzeci z winowajców, którzy stworzyli „Szalony Gang”. Walter John Downes czyli po prostu Wally Downes. Brzmi trochę jak z Dzikiego Zachodu i to skojarzenie jest jak najbardziej na miejscu. Wally przybył do Wimbledonu trochę jak amerykański osadnik na prerię – w momencie podpisania pierwszego kontraktu jego nowy klub występował gdzieś po czwartych ligach. Downes okazał się być znakomitym wzmocnieniem, choć naturalnie nie stronił od wszystkich uciech, które potem stały się znakiem firmowym gangu z Wimbledonu. Do bandy dołączali kolejni członkowie, a skoro witał ich dość nieświeży, śmierdzący fajkami i alkoholem Downes, sami szybko łapali reguły i styl życia londyńskiej szatni. Sam Wally po latach nieco spoważniał, pracował jako trener, asystent menedżera, ale i tak zapamiętany zostanie jako pierwszy członek „Szalonego Gangu”. Tutaj po latach, z Vinnie Jonesem.

A skoro już przy Jonesie i największych sukcesach Wimbledonu jesteśmy…

Porażka kulturalnego futbolu

To jeden z tych cytatów, które na stałe znalazły swoje miejsce w futbolu. Kilka słów o dość kiepskim meczu, które zapadły w pamięć bardziej, niż którekolwiek inne spotkanie z tamtych lat. John Motson, tak jak całe angielskie środowisko piłkarskie, zdawał się być mocno zniesmaczony, gdy sędzia Brian Hill gwizdnął po raz ostatni w meczu Wimbledonu z Liverpoolem, na Wembley, w finale Pucharu Anglii. „Szalony Gang pokonał kulturalny klub”. Świat obiegło to zdjęcie.

Jeśli miałby je opisać ktoś spoza środowiska piłkarskiego, mógłby wskazać, że to banda młodocianych złodziejaszków, która zawinęła puchar z klubowej gabloty. Kilku kiboli, którzy wjechali na murawę w klubowych koszulkach i siłą zabrali co swoje. W sumie… To drugie zdanie jest prawdziwe. Wimbledon wjechał w Liverpool z impetem i agresją, jakiej nigdy nie widział angielski futbol. A oprócz brutalności – mieli jeszcze Dave Beasanta. Gościa, który oczywiście nie odbiegał inteligencją i poziomem żartów od reszty składu, ale poza wimbledońskim charakterem był również wyposażony w całkiem spore umiejętności bramkarskie. To on – jako pierwszy bramkarz w historii Pucharu Anglii – wyjął karnego wykonywanego przez Johna Aldridge’a. Po drugiej stronie boiska swoją robotę wykonał Lawrie Sanchez i chuligani mogli już po chwili pozować do fotografii z najbardziej wartościowym pucharem w całej historii FC Wimbledon.

Kto by pomyślał, że jeszcze kilkanaście godzin wcześniej cały skład przesiadywał w swojej ulubionej knajpie „Fox and Grapes”, do której zresztą dobił również po rozegranym spotkaniu. Wprawdzie już bez Basseta, z nowym menedżerem, ale wciąż na bani i z niespotykaną fantazją. „Szalony Gang” był wówczas na szczycie. Przypominanie ich wyczynów nie ma chyba sensu – większość historii każdy fan piłki słyszał przynajmniej kilkakrotnie. My zresztą również już o tym pisaliśmy, choćby w artykule o samym Vinnie Jonesie w tym miejscu. Zamiast wyliczanki z grzechami i grzeszkami – dwa filmiki z „twarzą” drużyny. Dystans, autoironia, gra aktorska… Może i bandyci, ale dosyć sympatyczni. Raz:

I dwa:

Drugi rozdział

Puchar Anglii w 1988 roku był początkiem końca tej – na swój osobliwy sposób – wielkiej drużyny. FC Wimbledon leciał na wyżynach swoich możliwości i umiejętności – okrzepł w Premiership, utrzymywał się bez większego wysiłku, nadal słynął z bandytyzmu, ale z czasem jego najostrzejsze kły, jak Wise, czy Jones rozleciały się po całej Anglii. W końcówce XX wieku Wimbledon był już tylko kolejnym średniakiem z ligi angielskiej, a nowe tysiąclecie powitał pogłębiającym się kryzysem sportowym.

W końcu Sam Hammam sprzedał klub nowym właścicielom, którzy kompletnie nie czuli ducha wimbledońskich boisk, knajp i szatni. To mógłby być koniec historii, rzutki biznesmen Pete Winkelman stwierdził bowiem, że o wiele lepszym miejscem na robienie futbolu jest oddalone o kilkadziesiąt mil Milton Keynes. To właśnie tam rozegrała się historia, której dokładną kopię oglądaliśmy na przykład w ubiegły roku, gdy Ireneusz Król starał się przenieść katowicką Gieksę do Warszawy. 28. maja, rok 2002. Angielskie władze piłkarskie naradzają się, czy można udawać, że nie zauważyło się przesunięcia klubu o 100 kilometrów na północ. Większość jest za tym, że tak, można udawać, cóż znaczy stówka wobec nieskończoności wszechświata. Kibice Wimbledonu protestują, szlochają, grożą śmiercią wszystkim grabarzom ich klubu, ale jedyne co mogą zrobić to zakupić sobie bilety miesięczne na podróże do Milton Kaynes założyć własny klub. I tu właśnie rozpoczyna się drugi, odrębny scenariusz filmowy. O ile „Szalony Gang” miał potencjał, by stać się bohaterem zbiorowym mrożącego krew w żyłach thrillera psychologicznego, albo bestialskiego horroru w klimacie „Piły”, o tyle teraz mamy już klasyczną historyjkę o sile lojalności.

Dwa kibicowskie hasła: „against modern football” oraz „support your local football team” narodziły się właśnie tam, w Wimbledonie, gdzie Winkelman i jego świta wymyślili sobie, że tradycję można bezpardonowo zakosić i wywieźć na taczce do innego miasta. Nie udało się. Kibice Wimbledonu momentalnie założyli AFC. „A Fan’s Club”. Chyba w dziewiątej lidze, na tamtym poziomie łatwo zgubić rachubę. Niecałe piętnaście lat po wyczynach Jonesa i Wise’a. Rozpoczęła się kolejna bitwa – o prawo do tytułów, prawo do historii i tradycji. Zdeterminowani kibice FC Wimbledon, teraz już AFC Wimbledon doprowadzili do przemianowania klubu Winkelmana na MK Dons, sami z kolei uczynili z AFC spadkobiercę wszelkich pozostałości po „starym” Wimbledonie.

Mieli szerokie poparcie społeczne, wspierali ich byli członkowie „Szalonego Gangu”, trenerem zespołu został Terry Earnes, a frekwencja, w stosunku do ostatnich meczów ze starym zarządem, znacząco się podniosła. Wimbledon odżywał. Zainwestować w klub zdecydowali się nawet twórcy genialnej serii komputerowej Football Manager, czyli Sports Interactive.

Ł»ądza zemsty (2)

Awans rok po roku, coraz większa popularność, słowa otuchy od fanów z całego świata, wysokie frekwencje… AFC Wimbledon było skazane na sukces, w niższych ligach z takim zapleczem i taką popularnością zwyczajnie nie da się przegrywać. Gdzieś po drodze zaliczyli serię 78 meczów bez porażki, bili wszystkich, cały czas marząc o jednym, jedynym zwycięstwie. Tym najważniejszym, nad Milton Keynes Dons.

Półtora miesiąca temu, 2. grudnia przydarzyła się taka okazja. Pisaliśmy o tym w ten sposób. Niestety, jak słusznie zauważyli dziennikarze w Anglii, życie nie potrafi wyczuć zapotrzebowania widzów w taki sposób, w jaki czyni to Hollywood. O ile sam scenariusz był zajebisty, o tyle zakończenie okazało się pozostawiać spory niedosyt. AFC Wimbledon przegrali z MK Dons 1:2, po golu piętą w doliczonym czasie gry.

Zemsta się nie udała, choć… Zawsze przecież można napisać sequel. Póki co Wombles walczą o utrzymanie w League 2, o jeden poziom rozgrywkowy niżej, niż MK, ale to wciąż „Szalony Gang”. A wariaci nigdy się nie poddająâ€¦

Najnowsze

Anglia

Kolega Casha z klubu to specjalista od pięknych goli

Braian Wilma
0
Kolega Casha z klubu to specjalista od pięknych goli
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama