Ten mecz miał nam dać odpowiedź – czy paczka zmontowana przez Diego Simeone to już TEN poziom? Czy Real faktycznie będzie bił się w tym sezonie jedynie o drugie miejsce, i to na wstępie tracąc co najmniej dziewięć, a może nawet jedenaście punktów? Czy Falcao zacznie być wymieniany jednym tchem z Cristiano Ronaldo i Leo Messim? Czy Atletico utrzyma trzypunktową stratę do Barcelony?
Cóż, to co można powiedzieć ze stuprocentową pewnością – liga będzie ciekawsza. W przypadku zwycięstwa Atletico, istniało duże prawdopodobieństwo, że La Liga zmieni się w wyścig dwóch klubów, a rolę, którą w ubiegłym sezonie pełnili Katalończycy, odgrywać będą właśnie Rojiblancos. Remis? Najbardziej ucieszyłby Barcelonę, która upiekłaby dwie pieczenie na jednym ogniu, a na mieście co bardziej wyrywni mogliby już dziś odpalić szampany. Spotkanie zakończyło się jednak zwycięstwem Realu, a najtrafniejsze okazały się poranne prognozy Tito Vilanovy. – Nawet jeśli Real traciłby czternaście, czy szesnaście punktów, wciąż będzie groźnym rywalem – komplementował stołeczny klub trener FC Barcelona.
Dzisiejsze spotkanie to potwierdziło – jeśli ktokolwiek ma szansę na dłuższą metę postawić się Katalończykom, to właśnie Real. Derby Madrytu nie były może jakimś wielkim pogromem, zwycięstwo Galaktikos nie było szczególnie… galaktyczne, ale po 90 minutach nikt nie miał wątpliwości, który z zespołów walczy o strącenie Barcelony z fotelu lidera, który zaś jedynie o jak najdłuższe utrzymanie lokaty wicelidera. Obudził się ten, który od dawna drzemał. Tępa ciupaga z Krupówek znów zamieniła się w słynnego „Tomahawka” – bomba z rzutu wolnego to ten poziom, który stawia CR7 tuż obok numeru dziesiątego z Katalonii. Real nie poszedł za ciosem, nie przytłoczył Atletico, raczej czekał na kontratak, niż bezustannie napierał. Mądra gra w obronie wystarczyła. W 66. minucie, właśnie dzięki przechwytowi i szybkiemu wyprowadzeniu akcji udało się zdobyć drugiego gola. Było pozamiatane.
Imponuje w tym wszystkim zachowanie piłkarzy Barcelony. Nie ma tam ani krzty buty, czy arogancji – wręcz przeciwnie, słodkopierdzące lukrowanie, że w sumie to może ich doścignąć nawet Real Valladolid i nikogo nie wolno lekceważyć. No i faktycznie, nie lekceważą. Niezależnie kto ustawia się przed nimi, oni prą do przodu, strzelają, klepią, zdobywają, dominują. Dzisiaj 5:1 Basków z Athletiku Bilbao. Zero jakichkolwiek ludzkich emocji. Jak Codename 47 w serii gier o łysym zabójcy.
Mówić, że w Madrycie jest teraz -11 – to mimo wszystko trochę nie fair wobec Rojiblancos, którzy nadal przedzielają w tabeli śmiertelnych wrogów z Realu i Barcelony. Dzisiejsza porażka powinna jednak na jakiś czas poskromić mistrzowskie aspiracje, a czytanie wyników i tabeli ligi hiszpańskiej uczynić z powrotem takie, jak w zeszłym sezonie: „witamy serdecznie, tu dowolna hiszpańska prasa, rzesze anonimów zagrały swoje mecze, Real traci nadal jedenaście, Messi strzelił dwie, Ronaldo jedną. I to już wszystko, co przygotowaliśmy dla państwa w raporcie z hiszpańskich muraw, zapraszamy ponownie za tydzień”.
Nadal twierdzimy, że Barcelona ugra mistrza, ale dzisiejsze zwycięstwo Realu – choć tak naprawdę oddaliło od Katalonii pościg Atletico – będzie solidnym zaznaczeniem: „to jeszcze nie koniec”. I dobrze. Poznanie mistrza w ostatnich minutach listopada byłoby przede wszystkim ciosem dla regularnych widzów ligi hiszpańskiej.