Kompromitacja. Tak beznadziejnie słabego Lecha w tym sezonie jeszcze nie widzieliśmy. Gdyby tylko Śląsk miał jeszcze odrobinę więcej klasy, skończyłoby się jak dwa tygodnie temu z Legią – trójką do przerwy, a potem dalszym biciem. Poznaniacy reklamowali ten mecz jako „andrzejkowe lanie Śląska”, no i sami się doczekali. Dłużej na farcie jechać się nie dało. Lechici – w sumie tak samo, jak przed tygodniem – byli wolni, nudni i po prostu słabi. Tyle że w porównaniu z tym, co działo się w poniedziałek w Bielsku, była to słabość do trzeciej potęgi.
Nieprawdopodobne, co stało się ostatnio z Lechem, przede wszystkim w tyłach. Przecież do momentu, kiedy miał w składzie solidnego Arboledę, który trzymał w ryzach pozostałych, to była jedna z najlepszych linii defensywnych w lidze. Dzisiaj – jedna z najgorszych, bez wątpienia.
Trzy gole stracone z Legią
Dwa gole stracone z Podbeskidziem
Trzy gole stracone ze Śląskiem
Przy pierwszym do piłki wychodzą Kotorowski, Henriquez oraz Ceesey, ale nikt nie bierze na siebie odpowiedzialności za wybicie piłki, każdy wyskakuje jakby na alibi. Przy drugim, a zaraz potem trzecim – już cała obrona rozdarta jest na strzępy. Ł»adnego doskoku do rywala, nie wiadomo gdzie biega Kamiński, Henriquez łata dziury w środku, więc lewa strona zostaje wolna. W ten sposób nie da się nie tracić goli.
Gdyby jeszcze o ofensywie można było powiedzieć coś dobrego.
Ale nie da się, za cholerę. Zero, kreatywności, żadnego ruchu. Jakby się tak dłużej zastanowić, to najgroźniejszą akcją Lecha w pierwszej połowie była… ostra wrzutka z prawej strony, wybita głową na piątym metrze przez obrońcę Śląska. Serio, nie ma o kim napisać dobrego słowa. „Reprezentacyjny” pomocnik Trałka raz po raz wali długie piłki na Ślusarskiego, bez jakiejkolwiek koncepcji. Drewniak – dziś zupełnie nieuchwytny dla radarów. Nie odnotowaliśmy jego obecności na boisku. Lovrencsics? Ciągle słyszymy historie jaki to z niego przebojowy piłkarz, że to on ma ciągnąć ofensywę Lecha, a tak na dobrą sprawę to tę jego kreatywność po raz ostatni widzieliśmy w okolicach końcówki września.
Śląsk zagrał dziś bardzo dobrze. Bez zarzutu. Być może był silny słabością Lecha, ale mniejsza o to. Wypada odnotować, że na listę strzelców wrocławian wreszcie wpisał się napastnik i nie zrobił tego po rzucie karnym – to pierwszy taki przypadek od, bodajże, siedmiu tygodni. Diaz od razu wykorzystał zresztą sytuację i zaprezentował koszulkę z napisem „Mraz dziękujemy”.
Spodziewaliśmy się, że incydent ze Słowakiem może totalnie storpedować atmosferę w szatni Śląska, ale jak widać skończyło się tylko na tym, że Łukasz Gikiewicz został bez żalu oddelegowany poza kadrę. Swoją drogą, dziwna sprawa z tym Diazem. Za każdym razem, kiedy go oglądamy, mamy wrażenie, że ten facet naprawdę ma… potencjał, który w jakiś niewytłumaczalny sposób sam marnuje. Potem się jednak łapiemy, że tylko w Polsce można grać na podstawie niezweryfikowanego (chyba że negatywnie) potencjału, zachowywać się nieprofesjonalnie i uchodzić za kozaka. Przecież on powinien strzelać gole w tej zapchlonej lidze i to seriami – no, przynajmniej po kilka w rundzie, ale jak ktoś mądry kiedyś powiedział: od szyi w dół grać umie wielu, ale w piłkę naprawdę grają ci mocni od szyi w górę.
A z tym u niego gorzej.
Lech przegrywa dziś trzecie domowe spotkanie z rzędu, co – zdaje się – nie zdarzyło się w Poznaniu od 1999 roku. Wstyd, żeby tak słaby, ciągle jadący na jakimś farcie zespół zajmował drugie miejsce w lidze.
PS Dla tych, którzy nie widzieli – Stanislav Levy w pomeczowej rozmowie uspokoił wszystkich, którzy obawiali się o jego stan zdrowia. Jak stwierdził, zasłabł na ławce rezerwowych, bo prawie nic dziś nie pił.
