Tomasz Frankowski, jak zawsze był rozsądnym gościem, tak na koniec kariery postanowił chyba trochę odfrunąć. Dla serwisu SportoweFakty.pl mówi po ostatnim meczu w Poznaniu: – Fajnie gra się przy tak dużej publiczności. Szkoda, że w Białymstoku jest zupełnie inaczej. Przychodzi garstka kibiców, w dodatku słabo dopingująca. W sobotę gramy z Widzewem Łódź i wsparcie bardzo by się przydało, lecz jak znam życie atmosfera znów będzie sparingowa. Efekty są takie, że więcej punktów zdobywamy na wyjeździe niż u siebie. Przykre, ale taka jest rzeczywistość, choć wcale byśmy jej nie chcieli.
Efekty są takie? Jezu, on naprawdę tak powiedział?
Człowieku, kiepską atmosferą na własnym stadionie próbujesz tłumaczyć fakt, że zdobywacie na nim jeszcze mniej punktów niż na wyjazdach? Mamy rozumieć, że słaby doping własnych kibiców deprymuje was bardziej niż doping kibiców rywala i przez to zapominacie, na czym polega gra w piłkę? Sorry, ale to się kompletnie nie trzyma kupy. Co więcej, wygląda na typową postawę panów piłkarzy, którym się zdaje, że kibic jest od kibicowania i to jego zasrany obowiązek. Otóż nie. Tak, jak obowiązkiem w kinie nie jest kupno popcornu, tak na wasz stadion nikt nie przychodzi z obowiązkiem – kolokwialnie mówiąc – wydzierania ryja.
Możecie to traktować jako bonus. Ale jeśli brak świetnej atmosfery bezpośrednio łączycie z faktem, że zdobywacie na wyjazdach więcej punktów niż u siebie, to jest to zwykłe frajerstwo i poszukiwanie taniego alibi. Radzilibyśmy raczej poszukać rozwiązania tej zagadki nie na trybunach, tylko we własnych nogach.