Trzydziestka na karku. Uznałem, że to dobry moment na zmianę futbolowych przyzwyczajeń. Nie muszę być naznaczony polską piłką, nie muszę być skazany na oglądanie tej właśnie odmiany „sportu”. Ł»ycie jest za krótkie, by dobre mecze śledzić tylko w telewizji i by Messiego znać z youtube’a. Dość. Na sezon 2012/2013 opracowałem plan odchamiania się: ilekroć FC Barcelona będzie grała dwa mecze z rzędu u siebie, tylekroć będę sobie latał i oglądał je na żywo. Pierwsza okazja nadarzyła się w zeszłym tygodniu (Spartak w Lidze Mistrzów, Granada w Primera Division), następna będzie w grudniu (Athletic, Benfica), potem bodajże w marcu.
Taki krótki wypad to czysta przyjemność, bo i Barcelona jako miasto jest nietypowe: zajmuje się tylko produkcją przyjemności. Nie ma tam fabryk, jest za to plaża, wspaniała architektura, jedzenie, no i futbol. Nie ma korków, nie ma smogu, nie ma wszechobecnego pośpiechu. Jest sztuka. Ta całkiem „zwyczajna” – Gaudi, Picasso; i ta boiskowa.
Postanowiłem napisać o dziesięciu sprawach, które w związku z tym wyjazdem chociaż trochę mnie zaskoczyły.
1. Nie ma żadnych znaków prowadzących na lotnisko w Modlinie
Pierwszy raz leciałem z tego właśnie lotniska, wiedziałem mniej więcej, gdzie się znajduje, natomiast spodziewałem się, że dojazd będzie znakomicie oznakowany. Ile bowiem nowych lotnisk otworzono w Polsce? Niewiele chyba, prawda. Jedno? To właśnie? No to otworzyli lotnisko w Modlinie, koszt: kilkaset milionów złotych, jakoś koło trzystu. I co? Zabrakło na głupie znaki? Na chociaż jeden?! Przypomina mi się sprawa znaków prowadzących na autostradę, których w wielu miejscach też zapomniano postawić, chociaż chyba każda rozsądna osoba uzna, że powinny być widoczne już pierwszego dnia po otwarciu nowej drogi (spróbujcie z Warszawy wbić się na A2, dzięki znakom – powodzenia!).
Mój kumpel jechał kiedyś na lotnisko do Modlina i tak długo szukał znaku, gdzie ma skręcić, że dojechał do Płońska i uznał, że czas na zawrotkę. Dobrze, że nie do Ostródy. W każdym razie sądziłem, że okularnik coś przegapił, ale teraz przekonałem się, że wcale nie – nie miał czego przegapić. Władza najwidoczniej uznała, że z czasem ludzie metodą prób i błędów nauczą się, gdzie to lotnisko jest i trafią nawet z zamkniętymi oczami.
2. Coraz ciaśniej w samolotach WizzAir
Może to tylko złudzenie, ale mógłbym przysiąc, że tak ciasno jeszcze nie było. Latałem z WizzAirem wielokrotnie, natomiast nigdy jeszcze nie siedziałem w samolocie tak nabitym, jak ten, który kursuje na trasie do Barcelony. Jako osoba całkowicie normalnego/średniego wzrostu (180 cm) czułem się bardzo, bardzo niekomfortowo, na tyle, że w drugą stronę dopłaciłem po 10 euro od miejsca, usadzono mnie przy wyjściu awaryjnym i wreszcie przedni fotel nie wbijał mi się w kolana.
I tu krótka uwaga. Przy wyjściu awaryjnym siedzieć mogą tylko osoby, które znają angielski – przepisy bezpieczeństwa. Jeśli nie znacie, to i tak mówcie, że znacie, bo przecież jak samolot spadnie, to ani angielski wam nie pomoże, ani nawet suahili.
3. Błyskawiczne wejście na stadion Barcelony
Tu przechodzimy do części właściwej, czyli do piłkarskiej Barcelony. Wszyscy ci nasi lokalni spece od klubowego marketingu powinni najpierw udać się na pięćdziesiąt meczów takiego klubu jak FC Barcelona, żeby zrozumieć, na czym polegają ich zasrane obowiązki (bo to są ich obowiązki, a nie żaden z ich strony ukłon czy gest dobrej woli). Zarówno na meczu ze Spartakiem, jak i na meczu z Granadą było około 70 tysięcy osób. Wejście na stadion trwało kilka minut, przy czym „kilka minut” oznacza raczej dwie minuty, a nie dziewięć. U nas natomiast – pierwszy przykład z brzegu – przed meczem Legii z Polonią ludzie stali w niemożliwym ścisku przez GODZINĘ, zanim resztkami sił doczłapali się do bramek wejściowych (nie wliczam tych, którzy w ścisku zemdleli, bo i tacy byli). Oczywiście jak się doczłapali, to byli już rozdrażnieni, nabuzowani, niektórzy pewnie agresywni (co nie usprawiedliwia zadym, rzecz jasna).
Jaki poważny człowiek może znieść takie traktowanie? Ano żaden, tylko – za przeproszeniem – ktoś zdrowo pierdolnięty, ktoś, kto dla swojego klubu będzie stał godzinę, dwie albo i tydzień, rozbije namiot, bo ma taką, a nie inną zajawkę. No i ktoś, kto w ramach odreagowania wyrwie sedes. Jeśli jednak klub chce przyciągać na stadion także nowych ludzi, to musi zrozumieć, że wejście na stadion powinno trwać tyle, co wejście do kina. Jeśli bramek wejściowych jest za mało to znaczy, że trzeba ich dobudować więcej – żadna to wielka filozofia, raczej taka sama oczywistość jak to, że jak ci się rodzina w samochodzie nie mieści, to kupujesz większy.
Mieliśmy też niedawno przykład meczu PZPN – Mołdawia, gdzie organizatorzy (ci lokalni) kłócili się na łamach mediów z Agnieszką Olejkowską o to, ile kas było otwartych: dwie czy trzy? Otóż nie ma to żadnego znaczenia, czy otwarte były dwie czy trzy, dyskusja miałaby sens, gdyby spór polegał na tym, czy otwarte były kasy dwie czy trzydzieści dwie. Ile otwartych jest w Barcelonie, nie liczyłem, ale z pewnością bliżej do trzydziestu dwóch niż dwóch. Podchodzisz, kupujesz bilet, trwa to 10 sekund, jak przy dziesięciu kasach ktoś akurat kupuje, to jedenasta jest wolna.
4. Brak jakiejkolwiek troski o tzw. bezpieczeństwo
Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, pewnie źle, ale… jak wygodnie. Znowu to muszę napisać – jak w kinie. Czy w kinie kiedyś wam ktoś zaglądał do kieszeni albo kazał stanąć w rozkroku i macał kolana? Brr.
W Barcelonie żeby kupić bilet potrzebujesz tylko jednego – pieniędzy. Ł»adne karty kibica, nawet dokument tożsamości nie jest konieczny, nikt cię o nic nie pyta, tak jak nikt cię o nic nie pyta, jak idziesz na „Batmana”. Wyciągasz kasę, dostajesz wejściówkę, koniec, następny proszę. Później, już przy samym wejściu na trybuny, okazuje się, że nikt cię nie przeszukuje, jak masz dużą torbę, to rzucą okiem, ale raczej niedbale. Na trybunach są więc turyści z dużymi plecakami (chyba prosto z samolotu), są ludzie, którzy wnoszą nie tylko duże aparaty fotograficzne, ale nawet statywy do nich. Nieopodal siedzi para, która przyjechała na skuterach i wniosła na stadion sporawe kaski. Wnieść można wszystko, co jest mniejsze niż kredens. Przestałem się dziwić, że ktoś kiedyś rzucił w Luisa Figo świńskim łbem. Pamiętacie?
W polskich realiach mogłoby się to nie sprawdzić, bo jest takie miasto w Polsce, gdzie ktoś by wniósł maczetę i jest takie, gdzie ktoś by mógł wnieść wiadro petard hukowych, zupełnie jakby słuchanie huków było czymś fajnym. Kręcić zawsze będziemy się wokół mentalności. W Hiszpanii kibice są traktowani jak – głupio to brzmi – normalni ludzie, bo i spełniają wszelkie warunki normalności. Nikomu nie przychodzi do głowy budować specjalnych zasieków i eskortować kibiców gości, bo i nikomu nie przychodzi do głowy, że kibic Spartaka czy Granady to wróg.
Hmm, jak byłem małym gnojkiem, to też mi się wydawało, że kibic w koszulce Widzewa na ulicach Warszawy to zniewaga nieprawdopodobna i rzecz pod każdym względem dziwna. Teraz mi się wydaje, że dziwne jest to, że ktoś się może bać założenia jakiejś koszulki.
5. Rozwój klubowego marketingu i lepsze muzeum
Po raz ostatni w muzeum Barcelony byłem mniej więcej dziesięć lat temu. Muszę przyznać, że od tamtej pory zmieniło się totalnie, wtedy było dość nudne. To już nie tylko gabloty wypełnione pucharami, ale interaktywne centrum rozrywki. Ściany naszpikowane są dotykowymi ekranami, na których możesz wyświetlić sobie wszystko to, co przyjdzie ci do głowy. Guardiola cieszący się z piłkarzami, kiedy jeszcze był chłopcem do podawania piłek? Pyk – i jest. Wszystkie gole Messiego – proszę bardzo. Owacja dla Ronaldinho na Santiago Bernabeu – jest. Bramki Romario – jasna sprawa. Bomba Koemana – już leci. Skrót meczu z 1989 roku – nie ma problemu.
Jest i kino, w którym pokazywane są najpiękniejsze momenty z ostatnich sezonów, są i fotki z wirtualnymi piłkarzami (wybierasz, z kim chcesz, pozujesz, piłkarz dorabiany jest komputerowo). Jest wszystko, co można sobie wyobrazić. Zdziwiłem się tylko, że trzy Złote Piłki Leo Messiego stoją właśnie w muzeum, a nie u niego w domu na półce. Aha, no i zaskoczenie największe: w kinie pokazywane są gole z komentarzem hiszpańskim, aż nagle jednego z goli komentuje po polsku… Leszek Bartnicki z Orange Sport.
Wejście do muzeum kosztuje 24 euro, czyli mniej więcej 100 złotych. Dużo. Tymczasem już wcześniej muzeum „Barcy” było drugim najchętniej odwiedzanym w mieście (minimalnie przegrywało z muzeum Picassa), natomiast w tym roku powinien paść rekord frekwencji, mówi się o przeszło dwóch milionach turystów. Dwa miliony razy 100 złotych… 200 milionów, prawda? Z samego wejścia do muzeum, a przecież te wspomniane fotki to dodatkowa opłata. No i sklep – generujący niewyobrażalne zyski, a jak się wejdzie do muzeum, to nie da się wyjść inaczej, niż poprzez sklep. Łącznie oficjalne sklepy „Barcy” rocznie odwiedza kilkanaście milionów osób, ruch tam jest jak w supermarkecie przed świętami, koszulki warte 99 euro schodzą jedna po drugiej. Co mi się podobało – mecz z Granadą skończył się o północy, w związku z czym sklep z pamiątkami (lepsze byłoby angielskie słowo „megastore”) czynny był do pierwszej w nocy!
FC Barcelona zawsze była klubem wielkim, ale nigdy nie była tak wielka jak obecnie. Oczywiście ciągle jest mocno zadłużona, ale przy obecnej strukturze przychodów dług nie stanowi najmniejszego problemu, „Barca” spłaci go dziesięć razy łatwiej niż my nasze kredyty na mieszkania. Zysk za poprzedni rok wyniósł około 60 milionów dolarów, podejrzewam, że teraz będzie tylko rósł. Marketingowa spirala została rozkręcona do niewyobrażalnych wcześniej rozmiarów – klub przekroczył chyba ten punkt graniczny, kiedy wydając na co chce i kiedy chce, potrafi wygenerować jeszcze więcej. Czyli zarabiania nie poprzez odmawianie sobie, ale wręcz przeciwnie – przez całkowite rozpasanie. Ludziom się to podoba. Coś jak z filmem. Jak nakręcisz „Władcę Pierścieni” za dwa złote, z zamkiem z klocków lego i pacynkami zamiast strasznych stworów, to tylko stracisz te dwa złote. A jak porwiesz się na megaprodukcję za setki baniek, to trzy razy tyle zarobisz.
Barcelona to dziś miasto dwóch postaci: Gaudiego i Messiego (Gaudi to taki koleś, co projektował pokręcone budynki – jeden jest tak pokręcony, że go nie mogą skończyć od 120 lat, ale zapowiedzieli koniec prac na 2026 rok). Messi jest dosłownie wszędzie, bo i na czekoladkach, i na napojach, i na pocztówkach, generalnie „Messi” to najpopularniejszy napis w mieście.
6. Podróbki koszulek co krok
O dziwo, podróbki koszulek sprzedawane są wszędzie, nawet na lotnisku, czyli w miejscu, gdzie rzadko handluje się trefnym towarem. Zastanawiam się, dlaczego FC Barcelona, a przede wszystkim, dlaczego firma Nike na to się godzą. Chodzi przecież o gigantyczne pieniądze, które przepływają gdzieś bokiem. A może to element planu? Może ustalono, że te badziewne koszulki wcale się tak dobrze nie sprzedają, za to napędzają koniunkturę na oryginały? Może podróbki działają odwrotnie – kierują ludzi do autoryzowanego sklepu? Może to taka darmowa reklama? Może wyliczono, że to się jednak opłaca? Może ludzie biorą podrabiane stroje i mówią: e tam, to gówno, kupmy prawdziwy?
Nie wiem. Z boku wygląda to tak, jakby wszyscy byli z takiej symbiozy zadowoleni.
7. Klimat na stadionie
Byłem na wielu stadionach, ale to na tym najbardziej czuć dobre fluidy. Nie to, że zapach wielkiego futbolu – po prostu dobre fluidy. I wcale mi nie przeszkadzało oglądanie meczu bez okrzyków, że rywal to kurwa i że należy jebać policję. W zasadzie żadnego okrzyki nie były mi potrzebne. Oczywiście, zdaje sobie sprawę, że ten sposób oglądania futbolu sprawdza się tylko wówczas, gdy na boisku coś się dzieje i gdy biegają po nim dobrzy zawodnicy – a więc jest to sposób niemożliwy do przełożenia na nasz rynek, ponieważ zanudzilibyśmy się na śmierć, w milczeniu obserwując polskie pokraki. Skupiając się tylko na piłkarzach, dostrzegalibyśmy jak śmiesznie są słabi.
Odpada.
Jednak to co w Polsce mogłoby zamulać, tam jest naprawdę urokliwe. Próbowałem znaleźć w pamięci podobną atmosferę i w przypadku pierwszego meczu, który oglądałem z niższych części trybun, nasunęło mi się porównanie ze… Służewcem. Takie ogólne podenerwowanie, co się wydarzy, kto wygra, kto dobiegnie pierwszy, ale zarazem bez przesadnego zaangażowania. Raczej takie „dawaj, dawaj”, a nie „zajeb mu”. Ludzie czasami krzyczą, ale rzadko w sposób zorganizowany. To są raczej słowa rzucane w kierunku piłkarzy, naiwne wskazówki, mające odwrócić losy meczów. Ogólna wrzawa, ale bez zawiadowcy. Wcale nie tęskniłem za kimś, kto drze mordę do megafonu. Nawet odczuwałem ulgę, że nikogo takiego nie ma.
Kiedyś, po derbach Krakowa, gdzie fetowano śmierć kibica jednej z drużyn napisałem, że ze stadionu „wyszedłem brudny” – co wielu z was rozbawiło. No więc rozbawię was jeszcze bardziej – z tego stadionu wyszedłem zauroczony.
Stadion… Trwa dyskusja, co dalej z Camp Nou. Modernizować? Burzyć i budować ultranowoczesne nowe cacko? Zostawić jak jest? Nie wiem, na jak długo, ale jeszcze zostawiłbym ten obiekt bez zmian. Sądziłem, że ząb czasu bardziej nadgryzł stadion, ale jednak nie – jednak spełnia wszelkie wymogi, jakie mogą przyjść do głowy kibicowi. Ma fajne zakamarki, mnóstwo stoisk z cateringiem. Czuć potęgę pisanej na nim historii. Jest w każdym miejscu schludny, za wyjątkiem zewnętrznej elewacji, która faktycznie bardziej pasowałaby do parkingu pod miastem, obrzydliwej.
W środku jednak – pierwsza klasa. Zaskoczyło mnie, że zainstalowanych jest aż tak wiele telewizorów plazmowych na najtańszych trybunach. To na tych telewizorach przedstawiane są składy, statystyki meczowe, wyniki innych spotkań. Wygoda, o której jednak na naszych super-, hiper-, extra obiektach nikt nie pomyślał.
I tu niespodzianka dla Wojtka Kowalczyka. Nic się nie zmieniło – twoje nazwisko ciągle jest widoczne przy wejściu na trybunę głównąâ€¦
8. Gadatliwość Leo Messiego
Messi. To też jedno z moich zaskoczeń. Czytając regularnie polskie media, czułem do niego ogromną sympatię, ale jednak uważałem go za milczka, mruka, może nawet za kogoś, kto nawet ociera się – wybaczcie – o autyzm. A tu niespodzianka – po meczu z Granadą Messi poszedł do studia klubowej telewizji i siedział tam dobry kwadrans. Chyba pierwszy raz widziałem, jak się na żywo wypowiada. Wyszło na to, że te wszystkie teksty pisane przez polskich dziennikarzy nadają się tylko do kategorii „spam”, bo Argentyńczyk jest zupełnie normalnym, uśmiechniętym, wygadanym kolesiem, o poziomie gadatliwości – powiedziałby – podobnej jak u Sebastiana Mili.
Nie wiem, z jakiego powodu wszystkie wywiady z nim trafiają do nas w formie jednozdaniowej („bardzo się cieszę, że wygraliśmy”).
9. Samochody piłkarzy
Zlatan Ibrahimović opisywał w książce swoje utrapienia z Barcelony. Gryzło go strasznie to, że nie może jeździć dobrymi samochodami, tylko – jak wszyscy inni zawodnicy – poruszać musi się jakimś nudnym audi. Nie wiem, czy zasady się zmieniły, ale nie sądzę, bo Tito Vilanova nie wygląda na kogoś, kto zmieniałby zasady Guardioli. W każdym razie widziałem, że David Villa jeździ aston martinem, natomiast Victor Valdes czarnym jak smoła ferrari.
Czyżby więc Zlatan troszkę koloryzował?
10. Real Madryt i emocje, jakie wywołuje
Mecz Real – Manchester City, typowa hiszpańska knajpa. Sytuacja na boisku zmienia się co chwilę. Gola wreszcie strzelają goście, czterech kelnerów skacze, wyraźnie się cieszą. Ale kiedy „Królewscy” wyrównują dwóch innych kelnerów wrzeszczy z radości, a z kuchni wyskakuje facet w fartuchu, podbiega na środek sali i zaczyna dzwonić jakimś wiszącym tam dzwonkiem. Dryń, dryń, dryń, goooool!
Wszyscy przyglądają się temu z uśmiechem.
Ale jak to? Przecież w Polsce jest „Farselona” i „Sreal”. U nas jest wieczne obrażanie. Ronaldo to Pedaldo, a Messi to Sressi. Tam, o dziwo, są sklepy, które na wystawach eksponują koszulki i Messiego, i Ronaldo. Obok siebie.
No to skacze ten kucharz, pada gol na 3:2, skacze znowu, znowu dzwoni, prawie jak pan Staszek w Zabrzu, ten od kogutów. I znowu się wszyscy do niego uśmiechają. Jakieś dwadzieścia minut później słyszę zdarza się coś, w co bym sam nie uwierzył, więc pewnie uznacie, że to historia zmyślona. Wychodzę z knajpy, idę ulicą, pod budynkiem leży trzech bezdomnych. Okazuje się, że to Polacy. Skąd wiem? Bo słyszę tylko jedno zdanie: „Nic mi kurwa nie mów, chuj mnie obchodzi ten pierdolony Real!!!”.
Polacy. Najbardziej żarliwi antagoniści w sprawach barcelońsko-madryckich.
KRZYSZTOF STANOWSKI

