Kto by pomyślał, że Puchar Polski będzie w tym sezonie kosztował Wisłę aż tyle sił. Najpierw 60 minut walenia głową w mur Lubońskiego i pół godziny strzelania, teraz harówka w poznańskim „ogródku” z Wartą. Biała Gwiazda nie wykorzystała dwóch karnych, skorzystała z błędu sędziego, ale i tak awansowała do ćwierćfinału. Tylko styl jaki był, taki jest. Do łopaty.
Po raz kolejny mieliśmy okazję zobaczyć, jaka jest różnica między ekstraklasą a pierwszą ligą. Konkretnie taka, że zespoły z zaplecza poziomem za bardzo nie odbiegają, ale sił starcza im mniej więcej na godzinę. W pierwszej połowie Warta była dla Wisły równorzędnym przeciwnikiem, nie pozwoliła jej na oddanie ANI JEDNEGO celnego strzału, a wszystko posypało się w momencie, gdy Daniel Sikorski wywalczył karnego. Warciarzom od tego momentu pozostało tylko krzyczeć „grajmy, kurwa, do chuja”, w czym przodował Wojciech Trochim. Ulubieniec prezes Łukomskiej wylał też żale na arbitra Wajdę za niepodyktowanie rzutu karnego po faulu Bunozy na Magdziarzu, powtarzając raz za razem, że „ciężko mu to przegryźć”.
Z interpretacją sędziego nie zgadza się też chyba sam Magdziarz, którego… Bunoza po meczu przeprosił.
Wiślacy zagrali w sumie tak, jak się spodziewaliśmy. Wiodącymi postaciami byli wychowankowie – Czekaj i Szewczyk, a także ściągnięty z Włoch bramkarz Miśkiewicz. Trochę ożywienia wprowadził też Romell Quioto, który przez trzydzieści minut pokazał więcej niż Sikorski przez ostatnie dwa sezony, ale dostał chyba największą zjebkę w swojej karierze, kiedy zamiast podawać lepiej ustawionym kolegom wolał uderzyć w boczną siatkę. Probierz jechał go za to po hiszpańsku (!) przez prawie pół minuty.
Obok meczu tradycyjnie przeszedł Maor Melikson i – co nas trochę zaskoczyło – Cezary Wilk. Brawo panowie. Idźcie w ślady Garguły. Na VIP-ach na Reymonta podają niezłe sushi, a i foteliki są dość wygodne.
TĆ
