Angielskie media donoszą, że Artur Boruc rozpoczął treningi z Evertonem. Z jednej strony to dobrze – szkoda, by taki bramkarz przed końcem września nie znalazł poważnej roboty albo wreszcie wziął sprawę na przeczekanie i wyjechał gdzieś w dzikie kraje tylko zarabiać pieniądze. Zakładając jednak, że to wszystko prawda, co pisze na przykład Daily Mail, należy zadać sobie inne, w całej tej sprawie kluczowe pytanie:
Po co Evertonowi Boruc?
Już mają jednego Muchę, bramkarza z pewnością trochę mniejszego kalibru niż Artur, który jednak od dwóch lat nie ma najmniejszej szansy powąchać boiska i robi w Anglii za Jerzego Dudka u kresu kariery. Nie wiemy, czy był taki ambitny, czy taki naiwny, by liczyć, że wygryzie ze składy Tima Howarda. A może jeszcze nim podpisał kontrakt, już pogodził się z rolą tego drugiego. W każdym razie, Boruc tak łatwo się nie pogodzi.
Z jednej strony, wiadomo – do Celticu i Fiorentiny też przychodził niepewny swojej pozycji i w obu przypadkach dawał radę wywalczyć sobie miejsce w bramce, ale Everton to jednak… Howard. Myślisz Everton, mówisz Howard. Zupełnie inna historia. – Nie zamieniłbym go na żadnego innego golkipera w tym kraju – opowiadał niejednokrotnie menedżer David Moyes i statystyki pokazują to bardzo dobitnie. Są, najkrócej mówiąc, PRZY-GNIA-TA-JÄ„-CE.
Sezon 2011/2012 – 38 meczów na 38
Sezon 2010/2011 – 38 meczów na 38
Sezon 2009/2010 – 38 meczów na 38
Sezon 2008/2009 – 38 meczów na 38
Sezon 2007/2008 – 36 meczów na 38
Sezon 2006/2007 – 36 meczów na 38
Amerykanin z 228 możliwych do rozegrania w Premier League spotkań rozegrał 224. Można mówić, że nie ma konkurencji, że rywale słabi, że nikt go z tyłu nie ciśnie, ale dla Evertonu Howard to jest ktoś więcej niż jakiś tam bramkarz. Pupil trenera, pupil prezesa… Facet kiedyś, podczas jednego z wywiadów, zapytany o tego, który od lat stoi u niego między słupkami, po prostu wstał i zaśpiewał „Tim Howard, jest tylko jeden Tim Howard!”. Cokolwiek by więc mówić o Borucu, ten Everton to nie jest chyba wcale taka optymalna opcja.