– Pochodzę z małego miasteczka, w którym każdą złotówkę ogląda się cztery razy i ludzie ciężko pracują za marne grosze. Kiedy ukazuje się informacja tego typu, kompletnie wyssana z palca, nikt tego nie sprawdzi i idzie to po portalach, to może wywołać złość. Wszyscy biorą ją nie jako przeciek, tylko jako pewnik. Nie wiem, po co Wojciechowski to zrobił. Mam o to żal, bo to taki niepotrzebny strzał na koniec naszej współpracy, czasami takie rzeczy mogą wyrządzić wiele krzywdy. Niewiele brakło, a spotkałbym się z Wojciechowskim w sądzie w sprawie zaległych pieniędzy z Polonii – opowiada Jacek Zieliński w obszernej rozmowie z Weszło.
Mam wrażenie, że pan – jako jeden z nielicznych do niedawna bezrobotnych trenerów – podchodził do sprawy na luzie i nie przejmował się w ostatnich miesiącach na wieść, że któryś z klubów znalazł szkoleniowca, a nie sięgnął po pana.
Nie podchodziłem do tego ani tak, ani tak. Z jednej strony rzeczywiście nie ekscytowałem się zmianami trenerów, z drugiej – na markę trzeba cały czas pracować. Podchodzę do tego bardzo spokojnie, ale w przypadku Ruchu potoczyło się to tak błyskawicznie. Nie spodziewałem się, że będę tutaj pracował, bo nie liczyłem, że w tym klubie dojdzie tak szybko do zmiany trenera. W weekend oglądałem ligę i miałem plany związane z drobnymi remontami w domu, dostałem telefon, długo się nie wahałem i uznałem, że remont będzie musiał się odbyć beze mnie. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli się nie zgodzę, to nie będą czekać w nieskończoność, tylko wezmą następnego.
Ma pan takie podejście jak Michał Probierz, że kiedy zgłasza się potencjalny pracodawca, to nie ma co wybrzydzać, tylko trzeba brać, co dają?
Nie, nie wychodzę z tego założenia. Nad niektórymi klubami trzeba się dłużej zastanowić, ale Ruch to taka firma, w której praca to splendor. Poza tym mam to szczęście, że póki co to nie ja szukam pracy, tylko ona mnie.
To jest ta marka.
Być może. Pan nazywa to marką, a ja dobrą robotą.
Ruch to idealne miejsce, by pokazać, ile w naszej piłce znaczy trener. Waldemar Fornalik wycisnął absolutne maksimum i tak naprawdę każdy jego następca ma przewalone. Jego brat już się na tym przejechał.
Waldek jest tu postacią kultową, transparent „Waldek King” o tym świadczy, na pewno zrobił wynik ponad stan, ale czy wyciągnął absolutne maksimum? Trudno powiedzieć. Ja twierdzę, że ten zespół cały czas może się rozwijać. Czy Tomek się przejechał? Nie poszło mu w trzech meczach ligowych, nastąpiła szybka zmiana, ale daleki jestem od twierdzenia, że w klubie jest kryzys. Raczej lekki marazm. Nie sądzę też, żeby Tomek poniósł jakąś wielką porażkę. Poza tym miał sporego pecha – odeszła znacząca postać, czyli Grodzicki. Przychodzi Panka – kontuzja, Sultes – kontuzja, Sadlok po operacji i to też nie ten Maciek, którego pamiętają kibice z Chorzowa, bo zwaliło się na niego sporo urazów. Straka też kontuzjowany. Ten splot nieszczęśliwych okoliczności wpłynął na pracę Tomka, wszystko mu się posypało. A w Polsce szybkie zmiany trenerów to niestety rzecz normalna.
Moim zdaniem poniósł osobistą porażkę i ciężko będzie mu znaleźć pracę w roli samodzielnego trenera.
Proszę mi uwierzyć, że to naprawdę bardzo, bardzo dobry szkoleniowiec. Będzie jeszcze z niego kawał trenera, ale potrzebuje na to czasu. Nie wyszło mu, ale to dopiero początek. Po jego zwolnieniu spotkaliśmy się, rozmawialiśmy przez dwie godziny w sympatycznej atmosferze na kolacji.
Przy wiązaniu się z nowym pracodawcą priorytetem była dla pana normalność?
Powiem tak – w Polonii Warszawa sprawy finansowe były za bardzo rozbudowane i być może klub od tego zginął. O sobie czytałem natomiast, że jestem drogim trenerem, co jest nieprawdą, bo gdziekolwiek szedłem pracować, sprawy finansowe nie były stawiane na pierwszym miejscu. Polonia była specyficznym miejscem. Tam nie było dyskusji o pieniądzach, tylko człowiek na to, co proponowali, jedynie kiwał głową z uśmiechem. W innych klubach aż takich sytuacji nie było. Trudno oczekiwać, żebym w Lechu zaczynał z nie wiadomo jakiej półki. To taki klub, w którym najważniejsze jest się przebić, co mnie się akurat udało.
Nie ma pan zadry po tym Lechu, że skończyło się w taki sposób i w takim momencie?
To przykry moment dla polskiego trenera, kiedy traci się pracę w chwili, na którą czeka się całe życie. Ograć Manchester City u siebie… Zadra była, ale odeszła już w niebyt i z Lecha wyniosłem same pozytywne wspomnienia.
A z Polonii? Po drugim zwolnieniu z klubu potrzebował pan wyciszenia?
Potrzebowałem pracy w klubie, w którym będzie poukładane. W którym może być „bidnie, ale solidnie”. Tak, takiej normalności było mi trzeba. Zrobiłem po Polonii rachunek sumienia, przekodowałem sobie, w których momentach popełniłem błędy i postaram się ich nie popełnić w kolejnych klubach.
Wyobraża pan sobie, że JW wraca do piłki i proponuje panu pracę?
Nie byłoby takiego tematu.
Cierpliwość się skończyła?
Trzeci raz zaczynać to samo? Każdy trener powinien próbować różnych rzeczy, współpraca z prezesem Wojciechowskim to też jakaś szkoła, ale ona po prostu już się wyczerpała. W pewnym sensie go rozumiem, że chciał osiągnąć wynik jak najszybciej, bo pakował prywatne pieniądze, ale w piłce sukcesy nie zawsze idą w parze z finansami. Nie wyniosłem jednak z Polonii żadnych negatywnych odczuć poza momentem zwolnienia, który zawsze jest przykry. Ł»ycie.
Przykrym momentem była ponoć informacja „Faktu” o rzekomym milionie złotych odprawy, który wypłacił panu na odchodne Wojciechowski.
(nerwowy śmiech) Wie pan, pochodzę z małego miasteczka, w którym każdą złotówkę ogląda się cztery razy i ludzie ciężko pracują za marne grosze. Kiedy ukazuje się informacja tego typu, kompletnie wyssana z palca, nikt tego nie sprawdzi i idzie to po portalach, to może wywołać złość. Wszyscy biorą ją nie jako przeciek, tylko jako pewnik. Tak było to podane. Zastanawiałem się, po co Wojciechowski to zrobił.
Po to, żeby lepiej wyglądać w oczach potencjalnych przyszłych trenerów?
Być może. Mam o to żal, bo to taki niepotrzebny strzał na koniec naszej współpracy, czasami takie rzeczy mogą wyrządzić wiele krzywdy. Jeszcze raz to dementuję – ta informacja to wierutna bzdura i niewiele brakło, a spotkałbym się z Wojciechowskim w sądzie w sprawie zaległych pieniędzy z Polonii. Czyli sprawa wyglądała trochę inaczej. Ale takich strzałów przeżywałem dość sporo, między innymi za sprawą waszego portalu.
Ciekaw jestem, jak skomentuje pan taki cytat z Weszło. „No i jeszcze jedno, taki mały apel do Zielińskiego – chłopie, wyluzuj się trochę, bo widać u ciebie syndrom oblężonej twierdzy. Ciągle coś komuś udowadniasz, odgryzasz się, atakujesz, jakbyś dał się zaszczuć, ustawić pod ścianą. Zacznij się po prostu cieszyć swoją robotą i odnoszonymi sukcesami, ale nie na zasadzie „wygrałem, żeby wam wszystkim pokazać, wy skurwysyny”, tylko na zasadzie „wygrałem, realizuję marzenia, jest super”. Po prostu się czasem uśmiechnij.”.
Nie wiem, skąd to się wzięło, bo jestem człowiekiem, który się bardzo często uśmiecha. Wtedy, jeszcze w Lechu, Weszło mnie bardzo atakowało i przypominało syndrom trenera-wuefisty. Mam się tłumaczyć, że skończyłem dzienne studia w normalnym państwie? Bycie wuefistą to powód do niepokoju lub wstydu? Po rewanżu z Dnipro Dnipropietrowsk powiedziałem, że skoro wygrał trener wuefista, który znalazł się w polskiej piłce przypadkowo, to dziś jest święto wszystkich wuefistów. No i Stanowski odpowiedział tak, jak pan zacytował. Taki urok waszego portalu. W Lechu miałem dobre relacje z lokalnymi dziennikarzami, był jeden, który mnie atakował i szukał kwadratowych jaj, ale to wszystko minęło.
Wielu dziennikarzy uważa, że w Lechu odkleiła się od pana łatka wuefisty i stał się pan bardziej przystępny.
Po odpadnięciu z Pucharu Polski po meczu ze Stalową Wolą i decyzji o odstrzeleniu ze składu Rengifo zostałem bardzo mocno zaatakowany przez jednego pana. Stale mu coś nie pasowało, był zakochany – podejrzewam – w trenerze Smudzie i widocznie nie byłem rozmiarem kapelusza, który mu pasował. Ale wyniki zawsze uspokajają.
A nie jest tak, że to właśnie pracując u Wojciechowskiego człowiek nabiera uczy się cierpliwości i nabiera dystansu? Czy może szarga sobie nerwy?
Szarganie nerwów to przesada, ale czasami te nagonki medialne faktycznie mogły irytować, bo wprowadzały ferment w szatni. Zawodnicy czytali te informacje i różnie na nie reagowali. Koloryt pracy w Polonii. Trzeba było podchodzić z dystansem, a nie zamykać się jak ślimak w skorupce.
Wojciechowski miał do pana słabość, ale kiedy już dawał panu szansę, szybko zaczynał dostrzegać minusy pana pracy. Choćby mówiąc, że inny trener potrafiłby lepiej zmotywować zawodników.
Miałem z nim częsty i dobry kontakt, ale po jednej czy drugiej porażce zaczynał się on ochładzać. To u prezesa Wojciechowskiego było normalne. Takie wypowiedzi, jak ta, którą pan przytoczył, były denerwujące, bo wchodząc do szatni ciężko było przeskoczyć pewien mur. Prezes wiele rzeczy powiedział za szybko, ja oczywiście na to reagowałem, ale życie pokazało, że po moim odejściu z Polonii wcale nie było lepiej.
Za to po odejściu Wojciechowskiego już tak. Zawodnikom ściągnięto kajdanki.
Może nie kajdanki, ale nie ma już tej presji. Skończyły się już te zawirowania, a raczej sztormy. Jeżeli człowiek przez cztery tygodnie z rzędu czytał, że jest nieudacznikiem i do niczego się nie nadaje, to musiało się na nim odbijać. Zaczynał się zastanawiać – może faktycznie tak jest? Teraz jest cisza i ci chłopcy grają bez większego stresu.
Piotr Stokowiec trafił na idealny moment, by rozpocząć tam pracę?
Cała sztuka bycia trenerem na tym polega. Piotrek ma wyniki i fajnie, że w Warszawie rośnie druga siła, bo zawsze twierdziłem, że stolica potrzebuje dwóch silnych, równorzędnych klubów. Za wcześnie, by mówić, czy Polonia jest już zespołem na puchary, bo zespół został zbudowany za pięć dwunasta, ale jeśli ktoś będzie miał w końcu cierpliwość dla trenera, to w przyszłości kto wie…
Jak bardzo jest pan zaskoczony eksplozją formy Wszołka, dobrą dyspozycją Teodorczyka i wybiciem się Pazio?
Wszołka przymierzaliśmy do jedenastki już przed rundą wiosenną i mieliśmy dylemat, czy dawać mu grać od początku, czy dozować mu te obciążenia i wpuszczać jako dżokera. Ale zawsze był pierwszym zmiennikiem. To młody chłopak, miał sporo różnych – hmm – ciekawych pomysłów, ale jak skupi się w stu procentach na piłce, będzie zawodnikiem pokroju reprezentacji, i to takim wysokiej klasy.
Jak się skupi na piłce… Proszę kontynuować.
Różne pomysły chodziły mu po głowie. Zdarzały mu się spóźnienia na treningi czy jakieś kombinacyjki z nieobecnością. Ale wyprostowaliśmy to wszystko. Takiego młodego chłopaka trzeba uczyć odpowiedzialności, a ja patrzyłem na niego trochę przez pryzmat mojego syna, który jest w podobnym wieku. Nie mogłem dać taryfy ulgowej, bo to oznaczałoby przyzwolenie na pewne kwestie. Uznałem, że wypada chłopakowi pomóc, ale pomógł sobie sam, wydoroślał i teraz to jest Paweł Wszołek senior. Po trzech meczach z rzędu na wysokim poziomie, w których decydował o wyniku, powołanie Wszołka do reprezentacji było naturalną koleją rzeczy. Waldek to mądry chłopak, dlaczego miałby Pawła nie wziąć?
A Teodorczyk i Pazio?
Teodorczyk w zeszłym roku, mniej więcej o tej samej porze, był podstawowym napastnikiem. Zaczynał w wyjściowym składzie, potem przykra kontuzja na Legii, pół roku pauzy i na wiosnę nie mogłem w pełni z niego skorzystać. Postawa tej dwójki absolutnie nie jest dla mnie zaskoczeniem. Pazio zrobił natomiast szybki krok do przodu. W Polonii mieliśmy taki zwyczaj, że co dwa-trzy tygodnie dawaliśmy szansę dwóm wyróżniającym się młodzieżowcom. Wszystko zależało od tego, czy odpalali od razu, czy braliśmy następnych. Adaś dał fajny sygnał, został w zespole, trenował i moim pożegnalnym meczu w Kielcach znalazł się już na ławce. Poza tym ma to szczęście, że gra na takiej pozycji, na którą wszyscy szukają zawodników. Ciężko znaleźć w polskiej lidze dobrego lewonożnego obrońcę.
Pep Guardiola powiedział kiedyś, że ogląda mecze swojej drużyny i przeciwników, aż dojdzie do momentu, kiedy powie sobie: “jest! Tego właśnie mi brakowało. Teraz wiem, jak podejść do meczu”. Pan, oglądając ostatnie spotkania Ruchu, mógłby się chyba tylko załamać.
Nie można oczekiwać, że Ruch od razu zacznie grać skutecznie i z miejsca nadrobi siedem straconych bramek. Ci chłopcy nie zapomnieli, jak się gra w piłkę, ale potrzebują czasu, który na naszą korzyść nie działa. Kontuzja Panki, czerwone kartki dla Sadloka i Djokicia na pewno nie pomagają. Ale to naprawdę charakterny zespół.
Z zawodnikami, którzy zarabiają mniej, pracuje się łatwiej?
Nie zaglądam nikomu do portfela, ale…
Ale wie pan, na jakim poziomie są płace tutaj, a na jakim były w Polonii.
Nie jest tak, że w Polonii źle się z nimi pracowało, bo zarabiali dużo. Absolutnie, z tym zespołem naprawdę fajnie się pracowało, tylko przy większych pieniądzach są większe zgrzyty, bo niektórzy nie mogą zrozumieć, że pomimo wysokich zarobków muszą czasem usiąść na ławce. Pensja nie gwarantuje miejsca w składzie. W Ruchu pieniędzy nikt tak nie rozbijał, płacono tyle, na ile klub mógł sobie pozwolić i to jest na pewno zdrowszy układ. No i nie ma presji, że zarabiasz bardzo dużo, grasz słabiej i za chwilę wylądujesz w Klubie Kokosa. Ale Śląsk to w ogóle specyficzny rejon. Tu do zarobków podchodzi się inaczej – pieniądz ogląda się z każdej strony, bo nie wypada on z kapelusza. Trzeba najpierw swoje wychodzić i wypracować. Mam stąd dobre wspomnienia, bo pracując w Wodzisławiu i Gliwicach trafiałem na fajnych ludzi i drużyny, które darły trawę.
Kiedy wszedł pan do szatni Ruchu po raz pierwszy, co pan ujrzał? Totalnie rozbity zespół?
Duże zaskoczenie, bo sprawa była trzymana w ścisłej tajemnicy i zawodnicy dopiero po wejściu do szatni zobaczyli, kto został ich nowym trenerem. Nie dziwię im się, bo pracowali z Tomkiem Fornalikiem przez sześć lat, rano odbyli z nim trening i trudno od razu przejść nad zmianą szkoleniowca do porządku dziennego. Na pierwszym treningu widać było, że niektórzy zostawili głowy w szatni. Dlatego potrzebny jest czas. Dobrze się złożyło, że nie graliśmy ligi, bo mieliśmy okazję porozmawiać, zagrać mecz pokazowy, odbyć kilka treningów i wygląda to coraz lepiej.
Pracując jeszcze w Polonii powiedział pan, że drużynie potrzebny jest antybiotyk. Dziś Ruch potrzebuje chyba czegoś mocniejszego.
Analizowałem wyniki badań wydolnościowych i szybkościowych, i kryzysu fizycznego nie ma. Problem być może tkwi w głowach, ale nie chcę się mądrzyć, bo jest na to za wcześnie. Może po zdobyciu wicemistrzostwa nastąpiło uspokojenie, że wygląda to dobrze i nie będzie gorzej. Ale ten zespół będzie grał lepiej w piłkę. To wciąż autorski zespół Waldka Fornalika i nie mam zamiaru przy nim grzebać na tyle, żeby całkiem zmienić tę filozofię pracy. Postaram się tego nie zepsuć, żeby Ruch wciąż był czołowym polskim zespołem, na który patrzy się z przyjemnością. Zdajemy sobie sprawę, że jeśli chcemy w sobotę ograć Koronę, to trzeba zagrać z takim charakterem jak ona, ale i tak główną rolę powinny odegrać walory piłkarskie.
Czyli do końca rundy to będzie zespół Fornalików prowadzony przez Zielińskiego?
Na odciśnięcie piętna potrzeba czasu. Nie zamierzam robić rewolucji, chcę po prostu, żeby ten zespół wrócił do pionu. Weźmy też pod uwagę, że to jedna z najbardziej zaawansowanych wiekowo drużyn w ekstraklasie.
I nie ma z czego czerpać.
Przyglądam się paru chłopakom, ale wyniki w Młodej Ekstraklasie są mniej istotne. Chyba przyszedł już czas na wpuszczenie trochę świeżej krwi. Nie mówię, że od razu, ale ten zespół czuje, że przydałoby się go delikatnie odświeżyć.
Może do tego potrzeba transferów i porządnego – jak na Polskę – skautingu?
Pracują u nas dwa znane nazwiska, czyli Edziu Lorens i Grzesiek Kapica, którzy co kolejkę rozjeżdżają się po Polsce i penetrują cały rynek. Adamek i Patejuk udowadniają, że w niższych ligach gra wielu utalentowanych zawodników, ale nie jest ich tak łatwo stamtąd wyciągnąć. Ekonomia zmusi jednak kluby do tego, by rezygnować z drogich zagranicznych zawodników i korzystać z lokalnego rynku. Trzeba będzie wrócić do korzeni, obserwować najniższe ligi, bo już teraz widać, że kryzys się zbliża, pieniędzy jest coraz mniej, wydaje się je coraz rozsądniej. Właśnie o to chodzi. Lech, Wisła i Legia też zaciskają pasa i nie wyrzucają pieniędzy na prawo i lewo. A ten kryzys dopiero nas dotknie, więc trzeba zwolnić z głupimi wydatkami. Ale czy to sprawi, że poziom wzrośnie i nagle zaczniemy gonić Europę? Tego już nie powiem. Piłka będzie tam, gdzie są finanse, a nie widzimisię prezesów, którzy lubią się pokazać.
Pan ma świadomość, że w ciągu pięciu-dziesięciu lat może zarabiać coraz mniej?
Oczywiście. Wiem, że pod tym względem na taki klub jak Polonia mogę długo nie trafić. Ale z drugiej strony cenię sobie stabilizację, konsekwencję i długoterminowość pracy. Chciałbym, żeby ktoś mnie w końcu rozliczył po trzech latach, a nie po pół roku i wymianie prawie całego składu w przerwie letniej. Cały czas mówimy o szlifowaniu systemu szkolenia, bo innej drogi nie mamy. Za chwilę nie będzie nas stać na obcokrajowców. Sam jestem ciekaw, jak to będzie wyglądało.
Już nie ma co się śmiać z Azerbejdżanu.
Pokazujemy palcami kraje, z którymi mierzymy się w europejskich pucharach, a ludzie zarabiają tam tyle, że nie opłacałoby się im do Polski przyjechać. Jak byłem przed rokiem w stolicy Kazachstanu na rozmowach w sprawie pracy i zobaczyłem, jakie bazy pobudowali, to tylko opadły mi ręce. My przy Euro sporo zyskaliśmy, ale zespoły z Kazachstanu i Azerbejdżanu będą dla nas coraz trudniejszym przeciwnikiem, bo ściągają tam zagranicznych piłkarzy, szkoleniowców z Niemiec, Holandii, Rosji czy Serbii. Pompuje się tam olbrzymie pieniądze.
Faktycznie brał pan pod uwagę pracę w Kazachstanie?
Brałem, ale po dłuższym zastanowieniu uznałem, że mam jeszcze czas na wyjazd za granicę, tym bardziej, że przyszła propozycja z Polonii. Ale regularnie śledzę tamtejszą ligę i drzwi sobie tam jeszcze nie zamknąłem.
Pesymistycznie kończymy tę rozmowę.
Nie, dlaczego? Nam się po prostu wydaje, że wciąż jesteśmy potęgą w piłce, a wyniki pokazują coś przeciwnego. Ja już cztery lata temu przestałem się śmiać z Azerbejdżanu i Kazachstanu. Starcia z tymi zespołami będą dla nas prawdziwymi bitwami. Gonią Europę w tempie Intercity.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA

