– Pierwszy raz od trzech lat w okresie przygotowawczym nie miałem kontuzji. To bardzo istotne w kontekście zbliżającego się sezonu, bo wiem, że to może być moja ostatnia szansa. Ale jestem gotów, by pokazać swoją wartość i umiejętności – stwierdził przed rozpoczęciem sezonu Andre-Pierre Gignac. Jak powiedział, tak zrobił. W końcu. Po licznych kontuzjach, słabej formie i nieudanym flircie z Fulham, były król strzelców Ligue 1 wraca do świata żywych.
TO JEST TEN DEBEŚCIAK?
Gdy pod koniec sierpnia 2010 roku mistrz Francji płacił za niego szesnaście milionów euro, wielu kibiców zastanawiało się czy nie nadchodzi nowa era. Jak to określają w Hiszpanii – zmiana cyklu. Po długoletniej dominacji Lyonu, mistrzostwie dla Bordeaux, Ligę wygrała Marsylia, która wcale nie zamierzała poprzestać na jednym tytule. Transfery zdawały się tylko to potwierdzać, bo oprócz niego na Stade Vélodrome pojawili się Loic Remy i César Azpilicueta. Demonstracja siły, przynajmniej w teorii, wyszła perfekcyjnie.
Wówczas pewnie nie zdawał sobie sprawy, że w ciągu dwóch sezonów wypadnie nie tylko z reprezentacji, ale i z planów tego, który wydał na niego fortunę. Bo jeżeli w pierwszym sezonie ligowym trafił ledwie ośmiokrotnie, to co trener Didier Deschamps miał powiedzieć po drugim, który jego szakal wyborowy skończył z jednym golem, notabene strzelonym w przedostatniej kolejce, przeciwko ostatniemu Auxerre? Przyszłemu selekcjonerowi zostało tylko zapytać: „to jest ten szakal wyborowy, za którego płacę taką furę pieniędzy? To jest ten debeściak?!”
Siara. To słowo najlepiej obrazuje poczynania Gignaca w południowej Francji. Nieoczekiwanie szakal Deschampsa kąsał z animuszem beenhakkerowskiej piranii. Inna sprawa, że facet, który w sezonie 2008/2009 strzelił dwadzieścia cztery gole i pozamiatał w klasyfikacji strzelców, rzeczywiście mógł narzekać na pecha. Po średnim pierwszym sezonie miał zakasać rękawy i wyrwać Lille tytuł mistrzowski, jednak zanim zdążył się otrząsnąć po jednej kontuzji i złapać odpowiedni rytm, przyplątywał się kolejny uraz. I z grubsza – tak było w kółko. Efekt taki, że nie tylko nie pomógł Marsylii w odzyskaniu mistrzostwa, ale i w zajęciu… dziesiątego miejsca w lidze. Od kompletnej ruiny sezon uratowało tylko zwycięstwo w Pucharze Ligi, które zapewniło kwalifikacje do Ligi Europy.
GWIZDY? A DZIĘKUJĘ BARDZO
Ale nawet w drugorzędnym Pucharze Ligi Gignac zbyt wiele nie zdziałał. Kilka dni przed zwycięskim meczem z Lyonem, Andre-Pierre opuścił boisko po godzinie gry, żegnany głośnymi gwizdami. Mało tego – schodząc nie podał ręki trenerowi, Marsylia przegrała 1:3 z Montpellier, a sam zainteresowany pokusił się o durnowaty komentarz dla Canal+: – Dziękuję za zejście z boiska. No i za gwizdy też – wypalił. Konsternacja. Kibice huczeli: co za debil. Jego dni były prawie policzone. Prawie…
Francuz już od dawna zdawał sobie sprawę, że Deschamps nie zamierza kontynuować z nim współpracy. Właściwie skreślił go po pierwszym sezonie i panicznie starał się znaleźć kupca. – Zostałem poproszony o przyjazd na rozmowę. Miałem przyjechać ze swoim agentem. Powiedziano nam, że OM chce kupić napastnika, więc rozważą każdą ofertę dotyczącą mojej osoby. Chciały mnie Fulham i Olympiakos Pireus, ja zdecydowanie bardziej wolałem pierwszą opcję. Pojechaliśmy do Londynu na rozmowy i poczuliśmy, że ich zainteresowanie było bardzo poważne. Spędziliśmy wieczór z trenerem Jolem oraz jego żoną, a na następny dzień miałem przejść testy medyczne. Wszystko było w porządku, aż zadzwonili z Francji, że mam wracać, ponieważ Amauri, który miał mnie zastąpić, jednak nie przyjdzie. Pomyślałem, że pomogę im kogoś znaleźć – relacjonował na łamach mediów przebieg niedoszłego transferu. Jednak to jego szukanie napastnika dla Marsylii trwało góra trzy minuty. – Pierwszy raz dzwonili o 23:30, każąc wracać, a trzy minuty później proponowali transfer do Sunderlandu. Nie jestem najemnikiem, więc nie zgodziłem się. Miałem odmówić Fulham, tylko dlatego, że Marsylia chciała mnie wymienić do Sunderlandu za Gyana? – pytał retorycznie. Na początku 2012 roku plotki o Fulham wróciły, jednak Jol zdecydowanie zaprzeczył: – Byliśmy blisko pozyskania go latem, ale Deschamps chciał go zatrzymać. Teraz jest bez zmian. On jest kontuzjowany, a ja kontuzjowanych piłkarzy nie kupuję.
Faktycznie, od dwóch miesięcy był kontuzjowany, a do gry miał wrócić pod koniec lutego. Łącznie po trzech miesiącach przerwy, o czym błyskotliwie poinformował Deschamps: – Jeśli powołam go na mecz, to będzie to równoznaczne z tym, że może on w nim zagrać – stwierdził na konferencji prasowej, a potem wyjaśnił dokładniej: – Ostatnie spotkanie, w którym rozegrał 90 minut, było w kwietniu 2011, w finale Pucharu Ligi. Przeszedł dwie operacje, a to nie jest wyrwanie dwóch zębów. Jego ciało musi powrócić do pełnej sprawności, więc konieczny jest odpowiedni rytm, aby bez kłopotów mógł wytrzymać tempo meczowe. Jest uśmiechnięty i chciał grać w meczu rezerw, ale ten odbywał się poza Marsylią – tłumaczył. Kilka dni później powiedział wprost: – Gignac będzie wprowadzany z ławki jako dżoker.
Jako dżoker… Dżokerem był, jakim był. Dokładnie takim, jak w meczu z Montpellier – bezużytecznym, bez siły sprawczej. I pewnie w roli dżokera latem przechodziłby do innego klubu, gdyby nie to, że Deschamps został selekcjonerem reprezentacji Francji, a Marsylię przejął Elie Baup. On doskonale wiedział, co zrobić. Teraz Gignac jest dżokerem w podstawowym składzie, a wybuch formy zapowiadał już w lipcu. Mając na uwadze, że podobne rzeczy opowiadał rok wcześniej („Nie spełniłem oczekiwań kibiców i moja duma została podrażniona. Chcę udowodnić, że nieprzypadkowo sprowadzono mnie z Toulouse”), nie należało spodziewać się cudów. A jednak. Mamy początek września, a „Cygan” strzelił już pięć goli – trzy w Ligue 1 i dwa w Lidze Europy, przeciwko Eskisehirsporowi. Po zmianie numeru na koszulce z „10” na „9” gra jak nowonarodzony.
KRÓLIKI, JELENIE I KUZYN-PIES
„Cygan” dlatego, że – jak mówi – częściowo jest i czuje się Cyganem, a dokładniej Manouche – ich francuskim odgałęzieniem. – Dorastałem z nimi, choć pochodzę z rodziny hiszpańskich Cyganów. Ja jestem takim honorowym Manouche, ale moja żona jest czystą Manouche, więc automatycznie mój syn też jest Manouche. Moja rodzina mieszka w przyczepach kempingowych i pracuje na rynkach. Czasami nawet idę z nimi, stoję na stoisku i pomagam w sprzedaży – opowiadał jeszcze jako gracz Tuluzy. Szokujące? Niezbyt. Bo wyznał też, że oprócz polowania na gole, lubi też polować na jedzenie. – Lubimy dużo jeść. Nawet gdy ma być nas trzydziestka, robimy jedzenia jak dla stu osób. Dużo jemy, dużo pijemy, gramy i chodzimy na polowania. Kiedyś miałem nawet fantastyczną formę na króliki i jelenie. Jesteśmy jak snajperzy. Jeden z kuzynów mojej żony wycelował z czterdziestu metrów, a ptak po prostu spadł z nieba! – emocjonował się w rozmowie z francuskim magazynem So Foot. Po tych słowach zainteresowany nim Arsene Wenger zapewne oniemiał.
Gignac twierdzi, że na boisku jest wojownikiem dzięki korzeniom. Ale jego klan jest dosyć szeroki nie tylko poza boiskiem, ale i na nim. Jego kuzyn, Jacques Abardonado, wychowanek Marsylii, ostatni sezon spędził w trzeciej lidze, w Étoile Fréjus Saint-Raphaël. Ale spokojnie, nie jest anonimem. W Ligue 1 spędził sporą część swojej kariery, być może ze względu na to, że… – Kiedy widzisz mojego kuzyna Abardonado wiesz, że może nie jest bardzo zręczny, ale jest typem wojownika. To pies, który nigdy się nie poddaje. Jest gotów umrzeć na boisku – oryginalnie scharakteryzował go Gignac. Oprócz Abardonado, na francuskich boiskach ma jeszcze jednego kuzyna. Yohan Mollo, były reprezentant francuskiej młodzieżówki, o którym coraz częściej mówi się w superlatywach. Niestety, na jego temat kuzyn jeszcze nic ciekawego nie wymyślił. Na razie jest zajęty strzelaniem goli.
KRYSTIAN GRADOWSKI