Nieładnie zachował się Śląsk względem polskich telewidzów. Jeszcze nie skończyła grać Legia, a wrocławianie już przegrywali 0:1. Tak się po prostu nie robi. Mało mamy meczów w europejskich pucharach, tu jeszcze nachodzą one na siebie, a zespół Oresta Lenczyka nie mógł zaczekać chociażby dziesięciu minut, zanim da się napocząć? Niepoważne. W każdym razie Śląsk osiągnął europejski rekord żenady – na rozegranych pięć spotkań w pucharach, przegrał cztery. To maksimum, jakie dało się wycisnąć. Ciekawi jesteśmy, czy podobna sytuacja już się kiedyś zdarzyła, a jeśli tak – to ile razy?
Oczywiście, wrocławianie będą mieli okazję do śrubowania wyniku: mogą przegrać po raz piąty. I nie dość, że mogą, to jeszcze pewnie to zrobią.
Różnicę między zespołami widać było gołym okiem, ale – jako że znani jesteśmy z miłosierdzia – musimy zwrócić uwagę, iż Śląskowi wybitnie nie pomógł (tzn. przeszkodził) sędzia. Po pierwsze – gol na 2:0 dla Hannoveru padł po ewidentnej pozycji spalonej, bo Ya Konan przeszkadzał w interwencji Gikiewiczowi (yyyy, podobno bredzimy – „na dole ekranu” został drugi z Gikiewiczów). Po drugiej – bramka Patejuka na 2:3 była na sto procent prawidłowa.
To były dobre minuty byłego zawodnika Podbeskidzia, zaraz po przerwie.
– Kurwa!!! – krzyknął po tym, jak sędzia podniósł chorągiewkę.
– Tak kurwa!!! – krzyknął, gdy kilka minut później już sędzia chorągiewki nie podniósł i gola zaliczył.
Później Śląsk próbował szukać remisu i… znalazł, po pięknej główce Kaźmierczaka. Trzeba zaznaczyć, że wrocławianie w tym meczu porzucili swój opanowany do perfekcji styl gry – mianowicie zaczęli biegać jak nakręceni, a Kaźmierczak przy golu nawet podskoczył, co ostatnio nie zdarzało mu się zbyt często. Niestety później – jak w tenisie – nastąpiło przełamanie, na 3:4. Potem poprawka przy własnym serwisie – 3:5. Trochę jak w meczu Urszuli Radwańskiej z Sereną Williams.
Dobrze, że nie grano do sześciu zdobytych gemów goli.
Do porażki Śląska przyłożył rękę Gikiewicz, a skoro tak – to i Orest Lenczyk, który postanowił posadzić na ławce regularnego Kelemena (z drugiej strony, Słowak nazwał go oszustem). Trener WKS-u tak miesza składem, że czasami mamy wrażenie, iż tam pozycje piłkarze losują w szatni, tuż przed meczem. I że ciągną zapałki, a Marcin Kowalczyk mówi: – No nie, znowu gram na środku obrony!
Lepszy wynik, co było do przewidzenia, chociażby ze względu na klasę rywala, zanotowała Legia. Zagrała dobrą pierwszą połowę i kiepską drugą. Różne są drogi do osiągnięcia sukcesu, ale już widać, że droga, którą preferuje Jan Urban będzie zupełnie inna od tej, którą wybierał Maciej Skorża – która koncepcja okaże się lepsza, czas pokaże. Skorża wystawiał czasami trzech defensywnych pomocników i można było odnieść wrażenie, że gdyby miał w składzie czwartego to też by posłał go na boisko. Urban natomiast przeciwko Rosenborgowi wystawił tylko jednego – Daniela Łukasika, a otoczył go samymi graczami wybitnie ofensywnymi. Janusz Gol, jeden z ulubieńców Skorży, nawet na minutę nie podniósł się z ławki rezerwowych, a wprowadzony został 20-letni Dominik Furman.
Bohaterem mógł zostać kolejny z młodych: Jakub Kosecki, który strzelił jednego gola, a mógł dwa. Powinien dwa. Trafiłby na 2:0 i sprawa awansu wyglądałaby zupełnie inaczej. A tak, po bramce Borka Dockala, trzeba sobie jasno powiedzieć, że faworytem do awansu jest zespół z Norwegii. Końcówkę Legia grała w dziesiątkę, bo wszedł na boisko Michał Ł»yro, a Ł»yro to niestety w takiej formie nawet nie powinien wchodzić na teren stadionu (chyba że zapłaci), a co dopiero na murawę.
Sprawa awansu jest otwarta, bo Rosenborg niczego wielkiego nie pokazał i czego jak czego, ale respektu przed tym rywalem legioniści nie nabrali. Natomiast wygląda na to, że w Norwegii będzie trzeba wygrać, z czym mogą być problemy.
Cieszmy się z meczów, które w przyszły tydzień przed nami. Więcej niestety może nie być.