– Rodzic, który co miesiąc płaci składkę i zawozi dziecko na każde zajęcia, ma swoje oczekiwania. Przede wszystkim jest przekonany, że jego syn powinien grać w każdym meczu. Zaczyna się rozmowa z trenerem o regularnych opłatach, najdroższych butach, a przecież gra ten, któremu szkółka sama dokłada do sprzętu. Do tego wywodzi się z biednego domu, nie zawsze przyjeżdża w czystym ubraniu, o ile w ogóle ma jak dojechać – mówi Józef Młynarczyk.
Jak pan wspomina swoje pierwsze boisko?
Graliśmy na szkolnych boiskach, pokrytych albo szutrem, albo kredą. Warunki były trudne, ale innej możliwości nie mieliśmy. Trampki kosztowały 60 złotych, a można je było zajechać w tydzień. Zresztą, noga ciągle była spocona. O piłkach „węgierkach” za 300 złotych nie mogliśmy nawet marzyć. Nikogo z nas nie było stać na taki luksus. Lepsze warunki poprawiły się dopiero w juniorach, zdarzały się niezłe boiska, ale bez szału, np. z gliną porośnięta trawą. Do gry wystarczał jednak kawałek wolnego miejsca, choćby między blokami jakiś placyk czy skwer.
Dziś między blokami można natrafić na znaki „zakaz gry w piłkę” albo „zakaz deptania trawnika”.
Czasy się zmieniły. Teraz mamy w Polsce ponad tysiąc orlików, szkoły zbudowały boiska, a ludzie przestali tolerować coś, co tolerowali jeszcze kilka lat temu.
Zapał dzieciaków do piłki znacznie jednak zmalał.
Wszystko, w tym sport, bezpowrotnie zmierza w stronę komercji. Powstało wiele akademii piłkarskich, oczywiście płatnych. Zamożnych rodziców stać, żeby wysłać dzieci do szkółek, ale ci, którzy starają się przeżyć do pierwszego, mają większe zmartwienia, niż opłacenie dzieciakowi zajęć. A to przecież w rodzinach ubogich, gdzie ledwo wiąże się koniec z końcem, narodzili się najbardziej utalentowani zawodnicy. Stamtąd pochodzą najwięksi sportowcy, nie tylko piłkarze. Jeśli dziś trzeba za treningi słono zapłacić, sfinansować dojazd i kupić drogi sprzęt, który szybko się zużywa, to nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. Na samym wstępie, jeszcze przed pierwszym treningiem, gubimy spory odsetek młodych talentów. Inni szybko zboczą z drogi, bo sfrustrowane dziecko łatwo wymyka się spod kontroli rodzica, wyrasta na chuligana i złego człowieka. Dlatego sport dla wielu mógłby być ucieczką, ale z jasnych powodów nie zawsze nią jest. Tutaj pytanie do gmin i powiatów – dlaczego na takie sprawy nie ma pieniędzy?! Chociaż, jeśli spojrzeć na cały nasz kraj, to nic dziwnego, że na sport przeznacza się takie małe kwoty. Zwłaszcza, że ten sport to chyba nikogo nie interesuje. Aglomeracja łódzka nie zrobiła przecież kompletnie nic, aby zorganizować mistrzostwa Europy.
Bieda w domu, która zabija pasję, miłość i talent do piłki. Brutalna rzeczywistość.
Niestety. Kiedyś poważnie istnieliśmy w wielu dyscyplinach, choćby w boksie czy lekkoatletyce. Pamiętam, że każde boisko – choćby w najgorszym stanie – było cały dzień zajęte. Czekało się godzinami w kolejce, żeby wskoczyć na czyjeś miejsce. Ale to zmieniły się czasy. Kiedyś w moim mieście było jedno kino, mały odsetek dzisiejszych rozrywek, nie wszyscy w domu mieli telewizor. A my, młodzi gdzieś musieliśmy się wyżyć, więc wszyscy szli grać w piłkę.
Zbigniew Boniek zwraca uwagę na nadopiekuńcze podejście rodziców, którzy odprowadzają dzieci pod same drzwi, a potem są skrzywieni, widząc spocone i zmęczone dziecko po treningu.
Ale nie w tym leży problem. Rodzic, który co miesiąc płaci składkę i zawozi dziecko na każde zajęcia, ma swoje oczekiwania. Przede wszystkim jest przekonany, że jego syn powinien grać w każdym meczu. Zaczyna się rozmowa z trenerem o regularnych opłatach, najdroższych butach, a przecież gra ten, któremu szkółka sama dokłada do sprzętu. Do tego wywodzi się z biednego domu, nie zawsze przyjeżdża w czystym ubraniu, o ile w ogóle ma jak dojechać. Niejednokrotnie słyszałem, jak tacy rodzice robili wielkie awantury.
I trenerowi się grozi – skoro syn nie gra, to wypisujemy się ze szkoły i przestajemy płacić.
Dokładnie. W wielu przypadkach zamożni rodzice utrzymują akademię, napędzają jej działalność. Jak oni się wycofają, to część szkółek upadnie. Tym bardziej, że trenerzy starają się „przytulać” biedniejsze dzieci – pozwalają trenować za darmo, finansuje im się sprzęt – co wiąże się z pewnymi kosztami. Nie zawsze więc, co brzmi dość absurdalnie, można pozwolić sobie na rozgniewanie bogatego rodzica.
To „przytulanie” aż tak powszechnym zjawiskiem jednak nie jest.
Trenerzy zawsze starają się chociaż dwóch chłopców wkomponować w budżet. Ale przez ograniczone możliwości finansowe czasem nie mogą sobie pozwolić choćby na jeden taki przypadek. Ból w takiej sytuacji jest poważny – utalentowanemu chłopakowi, który pochodzi z bardzo biednej rodziny, zabiera się pasję i ryzykuje, że zejdzie na złą drogę.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK