Odkąd w 1930 roku w Urugwaju odbyły się pierwsze mistrzostwa świata, olimpijski turniej piłki nożnej sukcesywnie traci na znaczeniu. Dziś jest w zasadzie tylko dodatkiem do największej sportowej imprezy, nie mającym żadnego przełożenia na układ sił i hierarchię w światowym futbolu. Gra się – tylko i aż – o prestiż. Złoty medal za rozgrywki piłkarskie skąpany jest w blichtrze, sam turniej to zaś gratka wyłącznie dla najbardziej maniakalnych kibiców, dla których przyjemnością jest oglądanie takich drużyn jak przykładowo Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Niemniej niegdyś olimpijska piłka nożna miała zupełnie inną rangę. Choć przez wiele lat olimpiady były zdominowane zasadą amatorstwa, nomen omen często łamaną, to i tak potrafiły kreować wielkie gwiazdy. To właśnie na igrzyskach zaczęła pisać się legenda Ricardo Zamory, który w 1920 roku w Antwerpii, wraz z reprezentacją Hiszpanii, wprawił w osłupienie wszystkich obserwatorów, eliminując z turnieju Danię. Skandynawowie uchodzili wtedy za drugą siłę w amatorskiej piłce, byli dwukrotnymi wicemistrzami olimpijskimi, za każdym razem ustępując pola Wielkiej Brytanii. Zresztą i oni, 12 lat wcześniej, mieli w swoim składzie zawodnika nietuzinkowego. Był nim Harald Bohr, ceniony duński matematyk i brat Nielsa Bohra, laureata nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za rok 1975 i nieco mniej zdolnego piłkarza. Prawdziwym – i chyba największym – olimpijskim objawieniem był jednak Jose Leandro Andrade. Człowiek znikąd, przed 1924 rokiem anonimowy, którego losy o 180 stopni odwróciły się po rozegraniu kilku meczów na igrzyskach w Paryżu.
Nieznani, niedoceniani, zwycięscy
Do piłkarskiego turnieju w Paryżu zgłosiła się rekordowa liczba 22 drużyn, organizatorzy zdecydowali się nawet przeprowadzić eliminację, z których wyłoniono finałową szesnastkę. W 1908 roku, gdy piłka nożna wchodziła do olimpijskiej rodziny na igrzyskach w Londynie, o medale rywalizowało 8 zespołów, z czego 2 wystawiła Francja. Jeszcze przed startem rozgrywek swój udział odwołały drużyny węgierska i czeska, co dało w efekcie ledwie 6 uczestników. Cztery lata później w Sztokholmie do walki stanęło 11 drużyn, zaś w 1920 roku w Antwerpii – 14. Igrzyska paryskie były więc największym piłkarskim świętem, pokazującym jak szybko i równomiernie rozwija się futbol. Co więcej, od 1924 piłka nożna na igrzyskach na dobre przestała być europejskim monopolem. Po raz drugi w turnieju udział wzięła reprezentacja Egiptu, debiutowały Stany Zjednoczone i Urugwaj, sensacyjny zwycięzca turnieju.
Przed rozpoczęciem piłkarskich zmagań nikt nie dawał większych szans zawodnikom z Ameryki Południowej. Drwiono z nich i lekceważono, skazywano na szybką i bolesną klęskę. Chudzi, wątli mieli nie wytrzymać fizycznych starć z rosłymi przeciwnikami. Tymczasem, na przekór krzywdzącym opiniom, Urugwajczycy zachwycali od pierwszego do ostatniego meczu, ośmieszając fizyczny i siermiężny futbol europejski. Imponowali zwłaszcza kunsztem technicznym, ale też organizacją gry, do której w tamtym czasie nie potrafiła dobić żadna inna drużyna. Dla piłkarskiego świata byli objawieniem, nową jakością, do której należało równać. Triumfowali nie tylko w Paryżu, ale również 4 lata później w Amsterdamie. Swoją klasę na dobre potwierdzili w 1930 roku wygrywając premierową edycję mundialu. Hegemonia stała się faktem.
Czarny Cud
Rolę pierwszego wśród równych odgrywał wspomniany już Jose Andrade, nazwany przez francuską prasę „Czarnym Cudem”. Mało wyszukany pseudonim zawdzięczał, jak nietrudno się domyślić, kolorowi skóry i fenomenalnej technice. Był perfekcyjny w każdym calu, przebojowy i wyluzowany znacznie bardziej niż reszta piłkarzy. Przynajmniej tak wydawało się tym, dla których do tej pory obcy był finezyjny, urugwajski styl gry. Po zakończeniu paryskiego turnieju stał się prawdziwą gwiazdą. Dziś określa się go mianem pierwszego czarnoskórego zawodnika, który cieszył się międzynarodową sławą
Gdyby zapytać Andrade, skąd tak naprawdę się wziął, to bardzo możliwe, że nie byłby w stanie odpowiedzieć. Jego biografia w dużej mierze jest tożsama z wieloma innymi przedstawiającymi losy piłkarzy z Ameryki Południowej. Ot, zwykły, szary, przeciętny chłopak jakich wiele. Wychowany w skrajnej biedzie, w wielodzietnej rodzinie, której korzenie sięgają Afryki i nierozerwalnie wiążą się z XIX-wiecznym niewolnictwem. Miał być najlepszym uczniem w lokalnej szkole, ale nauka nie sprawiała mu tyle frajdy, co piłka nożna. Temu też edukację definitywnie porzucił, oddając się pasji i marzeniom o grze w drużynie narodowej.
W młodym wieku, choć dokładnie nie wiadomo kiedy, opuścił rodzinną miejscowość o wdzięcznej nazwie Salto, by przenieść się do Montevideo. Piłkarskie umiejętności podnosił w mało znaczącym klubiku, lecz potrzeby finansowe zmusiły go do odłożenia piłki na boczny tor i obrania innej ścieżki. Został ulicznym muzykiem, grającym na różnego rodzaju festynach, zabawiającym ludzi tańcem, śpiewem i grą na bębnach. Od czasu do czasu, gdy znalazł się w sytuacji awaryjnej, przywdziewał strój pucybuta i w ten sposób zarabiał na swoje utrzymanie. Paradoksalnie przymusowa rezygnacja z piłki wyszła mu na dobre. Na ulicach Montevideo poznał wielu zawodników, którzy znajdowali się w niemal bliźniaczej sytuacji. Jeden z nich był pod tak dużym wrażeniem umiejętności Andrade, że załatwił mu angaż w klubie Bella Vista, w którym sam zresztą występował.
W nowym, silniejszym klubie mógł wreszcie pokazać na co go stać. Nagle okazało się, że jego umiejętności w zupełności wystarczają na grę w reprezentacji. W 1923 roku znalazł się nawet w kadrze na Copa America. Piłkarze Urugwaju wygrali cały turniej, rozgrywany zresztą na ich podwórku, lecz fakt, iż nawet na minutę nie znalazł się na boisku był dla Andrade osobistą porażką. Nie najlepsza reprezentacyjna karta odwróciła się jednak bardzo szybko, bo już rok później na pamiętnej paryskiej olimpiadzie.
Tańce, hulanki, swawole
Złoty medal olimpijski oznaczał dla Andrade jedno – od tej pory wiódł życie jakiego wcześniej nie znał, o jakim zapewne nawet nie marzył. Po zakończeniu boiskowych zmagań nie wrócił z resztą drużyny do kraju. Wolał zostać nad Sekwaną, gdzie przez kilka ładnych tygodni żył jak pączek w maśle na koszt bogatych paryskich elit. Miejscowym było to na rękę, bo Andrade stanowił nie lada atrakcję. Był typem imprezowicza, duszą towarzystwa, bardzo chętnie popisywał się swoimi talentami wokalno – muzycznymi. No i nie stronił od uciech życia, a przecież tych w Paryżu nigdy nie brakowało.
Paryżanie szybko przekonali się, że czarnoskóry piłkarz zadziwia i wprawia w osłupienie nie tylko na boisku. Z identyczną lekkością i gracją potrafił prowadzić zarówno piłkę, jak i kobietę w zmysłowym tańcu. Zwłaszcza tango w jego wykonaniu miało przynieść mu poklask wśród płci pięknej. Do annałów przeszły tańce Andrade z kontrowersyjną Josephine Baker, z którą podobno odstawiał też inne spektakle.
Z zachowaniem wstrzemięźliwości miał problemy jeszcze w czasie trwania turnieju. Zdarzyło mu się na przykład zniknąć tuż przed meczem, rzecz jasna nie informując o tym trenera. I pewnie nikt nie miał by pojęcia, gdzie szukać imprezowicza, gdyby ten nie wygadał się swojemu przyjacielowi Angelowi Romano, zostawiając przy okazji adres, pod którym balował. Pech chciał, że trener Urugwajczyków akurat tej nocy sprawdził pokoje wszystkich podopiecznych i nieobecność Andrade nie uszła jego uwadze. Na poszukiwania kumpla ruszył Romano, który zobowiązał się sprowadzić go z powrotem. Gdy włócząc się po ulicach Paryża trafił pod luksusową rezydencję był pewien, że po prostu się pomylił. Mimo wszystko zdecydował się wejść, w sumie i tak innego wyboru nie miał. Drzwi otworzyła mu pokojówka, z którą nie nie bardzo umiał się dogadać ze względu na barierę językową. Dłuższe tłumaczenia nie były jednak potrzebne, wystarczyło wypowiedzieć magiczne słowo „Andrade” by pokojówka zorientowała się czyim jest znajomym i otworzyła wrota do sezamu.
Na wspomnienie pamiętnej nocy Romano mówił tylko tyle, że Andrade wyglądał jak sułtan. Ubrany w aksamitny szlafrok, z kuso ubranymi dziewczynami u boku, miał przywitać przyjaciela szerokim uśmiechem i zaproszeniem do dalszej zabawy.
W gruncie rzeczy pobyt w Europie był dla Andrade czymś w rodzaju wakacji. Fakt, swoje powinności spełniał bez zarzutu albo i lepiej, ale prawdę powiedziawszy piłka nożna z rzeczy priorytetowej zmieniła się w dodatek. Ł»ycie czarnoskórego piłkarza zaczęło kręcić się nieco inaczej. Lokal za lokalem, bankiet za bankietem, dziewczyna za dziewczyną. I tak bez ustanku.
Trzeba jednak oddać królowi, co królewskie. Andrade na salonach czuł się jak ryba w wodzie. Prezentował nienaganne maniery, jak gdyby wychowywał się w pałacu, a nie na ulicach Montevideo. Szarmancki, dobrze ułożony, zabawny był dla snobistycznych Francuzów kompletnym zaprzeczeniem stereotypu czarnoskórego człowieka, domniemanego dzikusa i troglodyty. Zasady savoir- vivre’u zdawał się mieć w jednym palcu, co w połączeniu z zresztą jego talentów – głównie tych muzycznych, wyniesionych z południowoamerykańskiego karnawału – czyniło z niego towarzyską sensację. W świecie, który znał już i niczym gąbką chłonął poglądy nacechowane rasizmem i dyskryminacją był ewenementem
Od gwiazdora do ofiary dyskryminacji?
Szacunek i popularność jakimi Andrade cieszył się na starym kontynencie okazały się przepustką na wyjazd do Amsterdamu. Na boisku co prawda nie prezentował się już tak okazale, ale i tak nie mógł narzekać na brak zainteresowania. Do Holandii przybył już jako gwiazda światowej piłki, którą wszyscy chcieli zobaczyć w akcji. Czas wolny od sportowej rywalizacji pożytkował identycznie, jak w Paryżu. Zresztą zdążył na dobre do tego przywyknąć, bo i w Urugwaju zyskał podobną sławę. Bawił się na bogato, z życia czerpał garściami, a gdy trzeba było to zrobił coś fajnego z piłką.
Oczywiście, taki tryb życia przyniósł w końcu przykre konsekwencje. Po zakończeniu kariery Andrade stał się mniej atrakcyjny, elity przestały go pożądać. Coraz bardziej zagłębiał się w alkoholizmie, szybko stracił cały majątek. W 1956 roku do Urugwaju udał się Niemiecki dziennikarz Fritz Hack, który pragnął odszukać Andrade. Po sześciu dniach poszukiwań znalazł go w obskurnej piwnicy, ślepego na jedno oko. Za jego sprawą upadły gwiazdor trafił do ośrodka pomocy, w którym zmarł w wieku 56 lat. Dobytek jego życia stanowiło tekturowe pudełko, w którym przechowywał zdobyte medale.
Istnieje przekonanie, że przyczyn upadku Andrade należy upatrywać w tym, co niegdyś ułatwiło mu zdobycie popularności, czyli w kolorze skóry. W zasadzie jako jedyny ze złotej drużyny Urugwaju nie odnalazł się po zawieszeniu piłkarskich butów na kołku. Kiedy jego koledzy z reprezentacji zostawali dziennikarzami, trenerami, przedsiębiorcami, on – podobno ze względu na dyskryminację rasową – cały czas pozostawał bez żadnego zajęcia. Po wielu latach rozpusty i życia w luksusach, przyszło mu zmierzyć się z demonami dzieciństwa. W walce tej, dwukrotny mistrz olimpijski, mistrz świata i triumfator Copa America, z góry skazany był na niepowodzenie.
W 1994 roku „France Football” opublikował listę najlepszych piłkarzy z lat 1930-1990. Andrade uplasował się w niej na 10 miejscu, co najlepiej obrazuje skalę jego talentu Jednak w historii futbolu zapisał się nie tylko jako znakomity zawodnik, ale także jako człowiek, który przetarł szlak czarnoskórym piłkarzom, który łamiąc pewne schematy znacznie skrócił im drogę na szczyt. Pamiętać trzeba też o jego hulaszczej duszy. Gdyby stworzyć ranking pod tym kątem, to na pewno byłby pierwszy. I to ze sporą przewagą.
KAROL BOCHENEK
