Odradza się Jerzy Engel jak Feniks z popiołów. Dostał skrzydeł, bo niepowodzenia innych trenerów zawsze go niosły. Teraz, na bazie klęski Franciszka Smudy, buduje na nowo swoją pozycję: dyskretne puszcza bąki (zwane cichaczami), że jest tym, który może polski futbol uzdrowić, i mniej dyskretne, że jest tym, który w przeszłości notował liczne sukcesy, za to żadnych porażek. Janusz Wójcik mówił na niego „Pyzaty Niuniuś”. No to – dawno nie wyglądał tak dobrze ten nasz Pyzaty Niuniuś, dawno nie miał tego błysku w oku.
W wywiadzie dla RMF FM wypowiedział się tak…
– Gdy inni mówią tak jak Listkiewicz: „Engel przynajmniej na pół roku, na pewno dobrze zacząłby eliminacje mistrzostw. Ma tyle wiedzy i doświadczenia, że zmobilizowałby drużynę”.
– To miłe, że były szef tak się wypowiada o swoim byłym pracowniku. Ale to świadczy o tym, że cały czas wraca się do tej reprezentacji. Jak pan widzi, od mojego czasu to już było 12 lat, kiedy obejmowałem reprezentację, nie wraca się do kadry Beenhakkera czy do kadry Pawła Janasa, czy do innych trenerów, którzy prowadzili, tylko ciągle wraca do kadry Engela. Tamta reprezentacja miała duszę, ona zostawiła coś w pamięci kibiców i myślę, że dlatego tak ją wszyscy lubiliśmy.
– A ta miała duszę?
– Ta duszy nie miała. Było wielu zawodników bardzo dobrych w tej drużynie, ale nie było zespołu.
– A co to znaczy, że zespół nie ma duszy, czy reprezentacja nie ma duszy?
– To znaczy, że ten zespół nie potrafił wytworzyć wokół siebie, czy wśród siebie, takiego dwunastego gracza, który powiązałby ich niewidzialną, magnetyczną nicią, która pozwoliłaby w trudnych momentach rzeczywiście pomóc sobie nawzajem.
Piękne słowa narodowego sprzedawcy kitu (i kiepskich książek). Niestety, z tą nicią, niewidzialną i magnetyczną, to jednego nie zrozumieliśmy: kadra Engela była nią powiązana? Może miała powiązane nogi, co? Hmm… Dziwna sprawa. Nam się zdawało, że wtedy prasa dawała tytuły w stylu „Dziady” (jak katowicki „Sport”), a sam McGeorge wyśmiewany był za to, że połowę czasu przed MŚ 2002 spędził w supermarketach i na kręceniu reklamówek. Prosimy o minimum szacunku dla historii polskiego futbolu, a na historię składają się nie tylko zwycięstwa, ale także porażki. Pamiętajmy o nich. I o ich sprawcach też.
Wspaniale Engel opowiada o swoim zespole, ale zapomina o najważniejszym: jego zespół zagrał w MŚ 2002 tylko w dwóch meczach, oba przegrał i zanotował stosunek bramek 0:6. ZERO DO SZEŚCIU. Dopiero w trzecim meczu wpuścił rezerwowych, żeby sobie pobiegali, w składzie w jakim nie biegali nigdy wcześniej, puścił zawodników samopas, rzucił im piłkę – „mata i grajta”. Nie była to już żadna kadra Engela, tylko niedobitki. Engelowcy przerżnęli dwa mecze (0:6!), a turyści wygrali jeden (3:1).
– A porównując taktyki tych zespołów, które idą coraz wyżej, z polską taktykę, to co w tej polskiej zawiodło najbardziej?
– Właśnie taktyka.
– Bo była zbyt defensywna?
– Bo była zbyt czytelna, po prostu szybko ją rozpracowano i potem było coraz trudniej zawodnikom realizować ją na boisku.
Niuniuś, laga na Kałużnego to też nie był chyba specjalnie dobry pomysł i Koreańczycy dość szybko się połapali, co?
Ciężka sprawa z tymi naszymi trenerami. Przypomina to taką grę – co chwilę na ekranie pojawia się żabka i trzeba jej przywalić młotkiem w łeb. Jak przywalisz jednej to druga wychodzi w innym miejscu, zza krzaka i znowu – jak najszybciej – przyrżnąć musisz i jej. I tak do końca świata. Tu głowę podnosi Smuda – i jeb! Już poszedł na dno, to wyłania się Engel. I jeb! Za chwilę ponad poziom będą chcieli wznieść się kolejni. Jeb, jeb, jeb! A potem znowu Smuda i znowu Engel. Ilekroć któryś dostaje łomot, to inny już jest na nowo gotowy do walki.
Ręce bolą od przypominania im osiągnięć zawodowych.