Rosyjska ruletka. Smuda ma lufę przy skroni…

redakcja

Autor:redakcja

12 czerwca 2012, 10:27 • 5 min czytania

Przed nami najważniejszy mecz dla polskiej piłki w XXI wieku. Teoretycznie gra toczyć będzie się tylko o trzy punkty, ale praktycznie stawka jest o wiele większa. Spotkanie z Rosją urosło do rangi sprawy państwowej. W mediach zapanowała wojenna retoryka, a oczy całego kraju zwrócone są na reprezentację Franciszka Smudy, który znalazł się pod murem i czeka teraz na wyrok. Albo przyślą do niego orkiestrę, albo pluton egzekucyjny. Jeszcze przed rozpoczęciem turnieju, nie brakowało głosów, że drugi mecz będzie dla kadry PZPN meczem o wszystko, ale chyba mało kto wyobrażał sobie, że „wszystko” do tego czasu aż tak bardzo zwiększy swoją objętość.
Tutaj już przestało chodzić o wynik. Przestało chodzić o wyjście z grupy. Wytworzyła się taka atmosfera jakby to spotkanie miało decydować o losach całego kraju. Nastroje społeczne zaczęły być uzależnione od futbolu, a wszystko inne zeszło na dalszy plan. Polska zwariowała. Bogdan Rymanowski przeprowadza z wielką śmiałością analizy taktyczne. Monika Olejnik już nawet nie pyta swoich gości, a sama wygłasza opinie z taką zawziętością jakby gotowa była za nie oddać życie. Media ubrały wojenne barwy i zaczęły grać w patriotycznym tonie. Dziennikarze powariowali…

Rosyjska ruletka. Smuda ma lufę przy skroni…
Reklama

Tomasza Lisa poniosło do tego stopnia, że postanowił sprofanować postać Józefa Piłsudskiego i na okładce „Newsweeka” wstawić mu twarz Smudy, nazywając „Franza” marszałkiem. Mało tego, zaniósł mu jeszcze oprawiony w ramkę egzemplarz i poprosił aby wystawił go sobie w hotelowym pokoju. Obrazek to przeróbka plakatu z filmu „Bitwa Warszawska 1920”, co może okazać się dość znamienne, bo o tej produkcji też było bardzo głośno, a okazała się totalną kichą. A gdyby kadrowicze zagrali z Rosją tak jak Natasza Urbańska, to może skończyć się porażką w historycznych rozmiarach.

Podczas gdy Lis zrobił selekcjonerowi taki właśnie prezent, Roman Kołtoń postanowił zrobić mu… dobrze. I to publicznie, w telewizji. Franek nie wyglądał jednak na szczególnie zadowolonego, ale Kołtoń po tym zdarzeniu zachowuje się jak natchniony. Jego relacje z reprezentacji wyglądają jakby właśnie ratował świat, jakby był tam gdzie ważą się jego losy i miał wpływ na bieg wydarzeń. Ale co się dziwić, skoro sformułowanie „cudu nad Wisłą” przejawia się w ostatnich dniach częściej niż kiedykolwiek. Do kompletu brakuje już chyba tylko wypowiedzi Stanisława Dziwisza.

Reklama

O ile w cuda możemy jeszcze uwierzyć, o tyle w geniusz selekcjonera nie jesteśmy w stanie. Na to byśmy absolutnie nie liczyli. Ze Smudy taki przywódca, że gdyby wyprowadzał Izraelitów z Egiptu zamiast Mojżesza, to zgubiliby się jeszcze przed górą Synaj i nie byłoby całej historii o rozstąpieniu morza. I z całym szacunkiem, jeśli w 1920 roku on byłby marszałkiem, to pewnie zamiast cudu, nad Wisłą mielibyśmy zbiorową mogiłę.

Na szczęście tutaj nie chodzi o wojnę, a jedynie o piłkę. Sprawa wygląda więc nieco lepiej, ale znowu nie tak kolorowo. Drużynie PZPN w spotkaniu z Grecją wystarczyło siły tylko na pół godziny, co zauważył nawet na naszych łamach profesor Chmura. Na przedmeczowej konferencji, Tomek Ćwiąkała zapytał o to Smudę, a ten odparł, żebyśmy na ten temat porozmawiali z fizjologiem ze sztabu kadry. Dzięki, ale jak będziemy chcieli posłuchać bajek, to raczej wybierzemy Tuwima lub Brzechwę. Mamy jednak nadzieję, że ten fizjolog przynajmniej już wie, iż w piłkę nożną gra się dwa razy po 45 minut. Wcześniej z tą dyscypliną nie miał raczej za wiele wspólnego, więc mógł myśleć inaczej. Wątpimy jednak, że nagle dyspozycja fizyczna Boenischa i kolegów znacznie się poprawi. Pod tym względem wyglądali chyba najgorzej ze wszystkich zespołów jakie przyjechały na turniej. Jeśli i biało-czerwoni i Sborna będą się prezentować tak samo jak w pierwszej kolejce, to będziemy mieli starcie kawalerii z dywizją czołgów.

Smuda obawia się więc, że gracze Dicka Advocaata mogą rozjechać jego biedronki i postanowił przemeblować skład na bardziej asekuracyjny. Wymyślił, że zagęści środek pola trójką defensywnych pomocników (Murawski, Dudka, Polanski) i tam będą przerywane akcje Rosjan. Widać zatem, że chęć wygranej przegrała u niego ze strachem przed porażką. Owszem, taka taktyka może przynieść oczekiwany skutek i uciułane zwycięstwo, ale wystarczy jeden choćby przypadkowy błąd, gol dla rywala i cały plan upadnie. A robienie zmian w trakcie spotkania – jak widzieliśmy – sprawia temu trenerowi pewne trudności.

Pozytywny dla kibiców kadry może być jednak fakt, że Rosja to nie Niemcy i z nią Polacy potrafili już wygrywać. Ba, reprezentacja Polski nie przegrała z nimi jeszcze na dużej imprezie, wygrywając z ZSRR na Olimpiadzie w Monachium i zwycięsko remisując na Mundialu w Hiszpanii. Warto też wspomnieć starcie z roku 1957, bo atmosfera przed nim przypominała nieco dzisiejszą. Cały kraj czekał na mecz, sportowych argumentów na polską korzyść też brakowało, na stadion przyszło 100 tysięcy osób, a chętnych było podobno prawie pół miliona.

Determinacja, nieustępliwość, wielka wola walki pozwoliły jednak na pokonanie „wielkiego brata”. Oczywiście nie byłoby to możliwe bez błysku Gerarda Cieślika, który dwukrotnie pokonał słynnego Lwa Jaszyna. Zapytaliśmy go więc jak to zrobił…

– No jak? Dostałem piłkę i strzeliłem. Siłą woli – śmieje się skromnie i wierzy, że i teraz sukces jest możliwy. – Nie jesteśmy na straconej pozycji. Uważam, że jak każdy się w pełni skoncentruje i będzie myślał o tym co robi na boisku, to można to wygrać. Potrzeba jednak maksymalnego skupienia. Każdy musi sobie zdawać sprawę jak ma grać i być świadomym z kim gramy. Musi być monolit, wszyscy dawać z siebie wszystko. My wtedy wygraliśmy właśnie takim sposobem – wspomina.

– To był wyjątkowy mecz. To była dla nas sprawa honorowa. Podeszliśmy do spotkania z drużyną radziecką z taką niesamowitą wolą zwycięstwa. Z taką wielką siłą. Biegaliśmy jak szaleni i oni teraz muszą zrobić to samo jeśli chcą wygrać. Nie mogą odpuścić nawet na minutę. Cała drużyna, nie można liczyć tylko na Lewandowskiego, bo i ja bym wtedy nic nie strzelił, gdyby nie cały zespół. Wszyscy byliśmy nakręceni, jeden drugiemu pomagał i to dało efekt, a nie moje umiejętności. Jak chcą to wygrać, to też muszą tak zrobić. Jednak kluczem do zwycięstwa była wtedy ogromna motywacja i teraz bez tego też może być ciężko. Kiedy śpiewaliśmy hymn przed tamtym meczem, to poczułem taką moc, że mógłbym zagrać chyba 10 meczów z rzędu. To nas niesamowicie nakręciło – opowiada Cieślik.

Szkoda tylko, że dziś reprezentacja nie jest już narodowa i nie wszyscy potrafią zaśpiewać polski hymn. No, ale przecież to tylko piłka, a nie konkurs śpiewu…

TOMASZ KWAŚNIAK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama