O rockowej kapeli, zatorze płuc, nudnym Bakero, najkrótszej pracy magisterskiej, Macieju Murawskim, Roarze Meliksonie, oszukiwaniu rodziców i pannie, która nie chce się doszkalać. A przede wszystkim – o piłce i o telewizji. Tomasz Smokowski dla Weszło.
Co jest bardziej męczące – maraton czy dwie Multiligi?
Dobre pytanie. Po tych Multiligach byłem kompletnie wypruty. Adrenalina jest na bardzo wysokim poziomie, więc nie można jeszcze później spać przez kilka godzin. Pewnie fizycznie taka sześciogodzinna Multiliga zmęczy bardziej niż przebiegnięcie maratonu.
Jedna? A ja pytałem o dwie…
Nawet jedna. Trudno się po tym pozbierać. Dwie godziny przed programem robimy sobie odprawę, próby, czy nas reporterzy słyszą itd. Pracuje przy tym kilkaset osób. Rozmawiamy dwa dni po niedzielnym programie, a ja jeszcze odczuwam trudy tego przedsięwzięcia. Ale dla takich chwil kocham pracować w tej stacji. To olbrzymia frajda. Pilnowanie, żeby to wszystko wypaliło… Tylko ludzie, którzy siedzą z nami widzą, jakie to ciężkie, żeby przenosić się ze stadionu na stadion, żeby to było widać w małych okienkach. Nie zbuduje się tego z desek z karmnika dla ptaków. Ale Multiligę mógłbym robić co tydzień, bo zewsząd jestem otoczony profesjonalistami przez duże P. Mówię tu nie tylko o dziennikarzach, ale też o osobach z obsługi realizacyjnej i technicznej. Pierwsza lepsza stacja nie podołałaby takiemu przedsięwzięciu.
Multiliga co tydzień? Wtedy kondycja byłaby i na boisku, i poza nim.
Wytrzymałościowo byłbym przygotowany znakomicie. Poza tym uważam, że ta liga wygląda dużo atrakcyjniej właśnie w taki sposób.
Na pewno tak nie męczy.
Zobaczyć te wszystkie bramki na raz… Co ciekawe, niewiele pamiętam z tej ostatniej Multiligi. Dopiero wczoraj, podczas gali Ekstraklasy, zobaczyłem gola Wolskiego z wolnego. Wcześniej go widziałem kilka razy, ale dopiero wczoraj zarejestrowałem, bo człowiek jest tak skupiony na całości, że nie ma w pamięci obrazków z pojedynczych spotkań. Pada tych bramek kilkanaście, fajnie się to ogląda, choć niektórzy pewnie wolą śledzić całe mecze, bo Multiliga to oglądanie filmu wyrywkami. Ale sam wiesz najlepiej, że tłuc się co tydzień przez te osiem spotkań… To jest dopiero wyzwanie jak maraton! Albo jak triathlon. Przede wszystkim nie można oglądać wszystkich spotkań. Niestety – a może “stety” – staram się zachować balans między polską ligą a innymi. Też z racji tego, że długo się wychowywałem we Francji i tamtejsze mecze także komentuję.
Widać po pana biurku (leży na nim całkiem pokaźna kupka magazynów “France Football”).
Tak, ale oglądam też Premiership, bo to dla mnie najatrakcyjniejsza liga. Cała ta otoczka… Bezzębni kibice… Fantastyczne, tam ludzie żyją futbolem zupełnie inaczej. Generalnie piłki w telewizji jest dużo. Nawet za dużo, przesyt. Ile stacji telewizyjnych. Gdybyś to wszystko nagrywał, mógłbyś oglądać mecze non-stop. Trzeba sobie znaleźć równowagę, bo po samej polskiej lidze człowiek jest trafiony. I to mocno…
To ile meczów ekstraklasy pan ogląda? Pięć-sześć?
Cztery. No, do pięciu. Ograniczam się do Ligi+, bo nie mam fizycznej możliwości tego wszystkiego przemielić. Poza tym, halo, mam jeszcze żonę i dzieci. Nie wiem, czy ktoś uważnie ogląda wszystkie spotkania od dechy do dechy. Może Tomek Wieszczycki, który podchodzi do tego sumiennie. Może Maciek Murawski… Wyznaję też taką zasadę, że piłkę nożną najlepiej ogląda się na żywo. Chyba, że trzeba przygotować dwa dni później jakąś analizę i podejść do tego pod innym kątem. Ale obejrzeć powtórkę meczu ligowego dla samego siebie? Kto to lubi? Ja nie.
Dlatego jest pan samochodem rodzinnym, a nie ferrari.
Między innymi dlatego… Ale to mówiłem w innym kontekście, chyba przy Mateuszu Borku. Miałem na myśli całe życie, poza pracą. Nie mam potrzeby spotykania się z piłkarzami, trenerami, wałkowania tego samego… Jak stąd wychodzę, to chcę mieć więcej czasu dla rodziny. Mateusz pewnie też, ale ja nie muszę bywać.
Kiedy chęć “bywania” minęła?
Nigdy jej nie miałem. Miałem za to okres, kiedy lubiłem się bawić.
Paryż, rockowa kapela…
Tam było grubo. Potem pojawiły się zupełnie inne priorytety.
Powiedział pan, że dziś jest zadowolony, że wtedy nie został wciągnięty przez rock n’roll.
No, jak to rock n’roll. Sex drugs and rock n’roll… Mieliśmy fajną kapelę – Polacy, Francuz na klawiszach, a jak się ma 18-19 lat, to się próbuje wszystkiego. Ale nie ma o czym mówić. Cieszę się, że wróciłem, bo – umówmy się – pewnie wielkiej kariery rockowej byśmy nie zrobili. Chcieliśmy zostać drugim Pearl Jam, nie zostalibyśmy, a nie wiadomo, co by było dalej. Bo wiesz, jesteś za granicą, jakkolwiek byś po francusku nie mówił, to jednak jesteś obcokrajowcem. I zawsze będą cię tak odbierali.
To był kluczowy argument za powrotem? Ł»e jestem Polakiem za granicą i pewnej poprzeczki nie przeskoczę?
Nawet nie. Ale kim ja wtedy byłem? Nikim. Chłopakiem po maturze i pierwszym roku studiów, które oblałem. Kompletnie nie wiedziałem, co chcę robić w życiu, wybrałem wydział najbliżej domu, czyli prawo i poszedłem tam nie mając pojęcia, co i jak. Trafiłem na uczelnię, na której – w pewnym momencie zorientowałem się – w ogóle nie ma kolorowych. Nie ma ciemnoskórych ani osób pochodzenia arabskiego. Jak tak rozmawiałem z innymi studentami pierwszego roku i powiedziałem, że jestem z Polski, to poczułem lekki dystans z ich strony. Okazało się, że na tym kierunku studiowały głównie dzieci bogatych rodziców z 16. dzielnicy. Czyli najbogatszej dzielnicy Paryża. Czułem się odrzucony i pomyślałem sobie: “kurczę, przecież to mi nie jest do niczego potrzebne. Ani mnie to prawo nie interesuje, specjalnie znajomych tu nie będę miał, więc skupię się na zabawie i graniu w kapeli”. Wybrałem życie rockendrollowca, ale musiałem rodzicom trochę pościemniać, że ciężkie egzaminy…
Oni już byli w Polsce?
Tak, mieszkałem z nimi przez kilka lat, a potem, na ostatni rok liceum i studia, zostałem sam. Ściemniałem i przygotowywałem ich, że nie uda mi się zdać tego pierwszego roku. Mogłem zostać we Francji, bo tam jest taki dziwny system, że przyjmują cię na uczelnię bez egzaminów. ale przez pierwsze trzy lata nauki musisz zrobić dwa lata studiów. Jeśli oblejesz pierwszy rok, to robisz go jeszcze raz. Ale jeśli potem oblejesz np. trzeci, to wtedy cię wyrzucą. Mogłem dalej studiować, ale uznałem, że to nie dla mnie. Podobnie zresztą jak życie rockendrollowca. Zapaliła mi się czerwona lampka, żeby wracać do domu.
Przyznał się pan rodzicom do tego wszystkiego?
Nie. Chyba cały czas głęboko wierzą, że nie zdałem tych egzaminów (śmiech). Na szczęście minęło – uuu – ze 20 lat i dziś pewnie mi wybaczą. A do tych egzaminów wcale nie przystąpiłem.
Ale gdyby nie Francja, to byłby pan w tym miejscu, w którym jest teraz?
Myślę, że nie. Bo pewnie nie przyszłoby mi do głowy, żeby składać papiery do tworzącego się wtedy Canal+. Wcześniej poszedłem na zarządzanie, był 1995 rok, oglądaliśmy u znajomego mecz Polski ze Słowacją, szykowaliśmy się do sesji i tak mnie namawiał: “dawaj, zadzwoń, zapytaj, co z tymi papierami, oni sami się do ciebie nie odezwą”. Zadzwoniłem, powiedziano mi początkowo, że nie ma szans, bo redakcja sportowa już powstała. A kolega: “dawaj, dzwoń jeszcze raz, wysłałeś takie piękne CV po angielsku, francusku, polsku…”. Mnie się wtedy wydawało, że może zrobi to na kimś wrażenie, widocznie nie zrobiło, ale za namowami Szymona ponawiałem te ataki na Canal i Janusz Basałaj przyjął mnie na pierwsze spotkanie. Pewnie zaintrygowało go, że jestem świeżo po powrocie z Francji, a stacją matką Canal+ jest Canal+ Francja. A mottem Janusza było: – Oglądacie TVP?
– Oglądamy.
– Widzicie, jak się robi sport w TVP?
– Widzimy.
– To zapomnijcie o wszystkim, co już znacie. Tutaj będziemy robić sport zupełnie inaczej.
Francuski Canal+ już wtedy miał programy na wysokim poziomie, choć dziś te obrazki wydają się lekko siermiężne, ale wtedy to była nowa jakość. Janusza chyba zainteresowało, że przyjechał chłopak przesiąknięty tamtą telewizją.
Poszedł pan na to pierwsze spotkanie już z jakimiś gotowymi pomysłami, co by tu można przenieść do Polski?
Skąd! Co ty… Wyglądałem mega niepoważnie. Miałem na sobie jakiś t-shirt z napisem “Smokowski” na plecach. Miałem, wiesz, może z 19 lat. Zupełnie inne czasy i nawet nie przeszło mi przez myśl, że może powinienem się ubrać w gajer. Jak stałem, tak poszedłem. Ale się udało.
Z czego, pana zdaniem, to wynika, że wielu dziennikarzy sportowych albo skończyło jakiś dziwny, nudny albo kompletnie nieprzydatny kierunek, albo w ogóle nie ma studiów?
Zarządzanie faktycznie nie wywarło wielkiego piętna na moim życiu, ale muszę ci się pochwalić, że zrobiłem te studia – dzienne – bez żadnej repety. A pracowałem już w Canale. Może teraz to się zmienia, ale rzeczywiście, najmniej dziennikarzy jest po dziennikarstwie. Bo tego człowiek uczy się w praniu.
Większość tych, którzy pisali w “Biblii dziennikarstwa” (książka, w której Smokowski przedstawił swe porady nt. pracy w telewizji i która leży na półce w jego gabinecie) też nauczyła się wszystkiego po drodze.
Tak. Bo zawodu trzeba się uczyć. Tak samo jest z tobą, tak samo jest z Krzyśkiem Stanowskim. On też uczył się w polu bitwy, najlepiej w pierwszej linii. Gdybym wiedział, jak potoczy się moje życie, to albo poszedłbym na filologię polską – to bardzo dobry kierunek dla kogoś, kto musi mielić ozorem, bo uczy kultury języka i samego języka – albo na inne języki, bo to się przydaje w każdej dziedzinie życia. Jak jeszcze studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim, to dziennikarstwo, zdaniem większości, było najlepszym wydziałem dla tych, którzy chcieliby sobie pobumelować. Bo tych “dziennikarzy” zawsze widziało się w okolicznych barach. Oni zawsze mieli czas na wszystko.
A pan na zarządzaniu odmawiał?
Nie, nie. Canal+ na początku to była praca w weekendy. Tyle że nie miałem dni wolnych, ale taki sobie wybrałem sposób na życie, że od poniedziałku do piątku studiuję, a w sobotę i niedzielę pracuję.
Przydało się panu coś z tego zarządzania?
Jedyne, co pamiętam z tamtych lat, to analiza SWOT. Wiesz, co to?
Analiza marketingowa.
Mocne, słabe strony, zagrożenia… Oblałem jakieś kolokwium i musiałem się tego dość dobrze wyuczyć. Czy mi się coś przydało? Pewnie tak. Ale uważam, że z każdą pracą jest podobnie. Możesz kończyć najlepsze uczelnie świata, a wszystko jest kwestią feelingu i kontaktu z ludźmi. Takie zarządzanie jest ważniejsze, od takiego, które można wynieść z uczelni. Nie studiami wyrobisz sobie autorytet wśród kolegów z pracy. Kontakt, rozmowa, a w moim przypadku może fakt, że przeszedłem w tej firmie przez wszystkie szczeble, robiłem najmniej wdzięczne rzeczy włącznie z montażem i opisywaniem taśm. Ale dzięki temu dziś nikt mnie w telewizji nie oszuka. Nie, żeby ktoś próbował, ale – bez fałszywej skromności – wiem o niej sporo.
Ale z każdym kolejnym miesiącem studiów pewnie zdawał pan sobie sprawę, że zarządzanie to znowu nie jest to.
Wiedziałem od pierwszego roku, że to wszystko jest dla papierka, ale rodzice pilnowali, żebym miał tego magistra. Pracę magisterską pisałem o sporcie w Canal+, ale problem polegał na tym, że nie miałem żadnych materiałów źródłowych. Miałem za to dwa lata na jej napisanie, a promotor na miesiąc przed terminem – byliśmy już na “ty” – mówił: “Tomek, złóż mi tę pracę, bo za moment skończy ci się czas obrony i będziesz musiał powtarzać piąty rok studiów”. Czułem, że żartów już nie ma i chyba napisałem najkrótszą pracę magisterską w historii zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim. Zakręciło się koło 60 stron, ale obroniłem ją na piątkę. Tytuł nie był mi nigdy do niczego potrzebny, gdzie mam ten dyplom, ale jest to dla mnie dowód, że nie przebimbałem całej młodości. Zrobiłem to dla własnego sumienia. I żeby sprawdzić swój charakter. Podobnie zresztą było z maratonem – chciałem zobaczyć, czy jestem na tyle silny fizycznie, żeby udźwignąć ten ból i przebiec 42 kilosy. Pierwszy maraton był na zasadzie “challenge’u”, ale potem się wkręciłem.
O tym, że biega pan maratony, wie wielu, ale jak przeczytałem o Rovaniemi, Jerozolimie…
Jerozolima była rok temu. Jak tam pojechałem, to wiedziałem, że nie mogę tego przebiec. Dostałem zakaz od lekarzy, bo spotkało mnie to, co Kamilę Skolimowską. Miałem zator płuc, byłem o włos, żeby zejść z tego świata. Odratowano mnie w ostatniej chwili. Jechałem karetką na OIOM, ale miałem to szczęście, którego nie miała Kamila. Ale i tak jestem szczęśliwy – jak w grze komputerowej, dostałem drugie życie i dziś znowu mogę biegać lub grać w tenisa. Lekarz zabrania mi tylko uprawiania sportów kontaktowych.
Dzięki maratonom byłem wszędzie. Mamy z żoną taki sposób na zwiedzanie świata. Jedziemy na kilka dni, zwiedzamy miasto samym biegiem, a potem odpoczynek. Jesienią byliśmy w Nowym Jorku, ostatnio biegłem w Paryżu. Ale to już przy okazji, bo byłem tam w zupełnie innych sprawach – na finale Pucharu Ligi Francuskiej, potem założyłem buty i pobiegłem. Za kilka dni biegnę natomiast Pragę. “Twarożek” uważa, że przesadzam, że jest tego za dużo.
Ile rocznie?
W takich najlepszych latach to tak, jak Tomek Lis – cztery. Dwa dla pobiegania, dwa – w kierunku rekordu życiowego.
Jaką pan ma życiówkę?
3:27. Moim cichym marzeniem jest 3:20, bo niżej już nie pobiegnę. Marcin Rosłoń ma bodajże 3:05, ale to jest koń do biegania. Jak mówi Mati Borek w reklamie: “to jakiś zupełnie inny poziom”. Zupełnie…
Powiedział pan kiedyś, że uprawia sport sześć w dni w tygodniu i zaczyna się to już odbijać na zdrowiu. Chodziło o ten zator płuc?
Jak wchodzę po schodach, to przypominają mi się reklamy: “Flexagen, nie będą ci kolana skrzypieć”. Mam takie wrażenie, jakby obijały mi się dwie grzechotki. Fizjoterapeuta mówi, że nic się nie dzieje, ale biegam po Warszawie, a tutaj niestety wszędzie są kostki bauma. Czyli beton. A jak biegasz po betonie, to stawy, kolana i biodra cierpią najbardziej. Pewnie kiedyś to wszystko odbije się na moim zdrowiu, ale nie mogę żyć bez sportu, bo to mój jedyny narkotyk. Prawie wcale nie piję, nie palę. A kiedyś paliłem dużo.
Nieźle się pan trzyma jak na te 39 lat.
To chyba geny. Mój tata miał pierwsze siwe włosy w wieku 60 paru lat.
Od niedawna jest pan dyrektorem sportu Canal+. Dużo było nauki od podstaw?
Mam na głowie więcej biurowych obowiązków, których wcześniej nie dotykałem. Chociażby rozmowy o prawach telewizyjnych. Poza tym praca czysto redakcyjna, którą tak naprawdę znałem, bo burze mózgów robiliśmy już wcześniej. Ale mam poczucie, że trochę za bardzo odszedłem od dziennikarstwa. Chciałbym więcej komentować, ale nie mam tyle czasu, żeby się przygotować tak, jak powinienem, a z szacunku do widza i do siebie nie chcę tego robić po łębkach. Na początku miałem wątpliwości, czy nadal powinienem prowadzić Ligę+ Extra.
Pewnie ciężko byłoby się widzom odzwyczaić.
Pewnie tak. Choć z drugiej strony życie nie lubi próżni i po jakimś czasie ludzie by o mnie zapomnieli. Ale uznaliśmy, że powinniśmy to utrzymać tak, jak do tej pory, bo byłoby szkoda. Za bardzo jesteśmy przywiązani. Jestem wilkiem, a wilki potrzebują być na wolności. Ciągłe przebywanie w tych czterech ścianach byłoby dla mnie jak klatka w zoo. Jak dziś idę skomentować mecz ligi francuskiej, to czuję przy żyję. Przed Multiligami byłem w euforii. Jak wszyscy tutaj, bo mamy przekonanie, że cały sezon się na to czeka i poprzeczka, jak u Sotomayora, jest na 2,45.
Przeskoczyliście?
W czwartek mieliśmy małe skuchy. W tym samym momencie, w jedenastej minucie, padły trzy bramki i w pokoju realizatorskim ktoś źle wcisnął guzik. Najpierw komentarz z jednego stadionu, a bramka z drugiego, a potem na odwrót. Siedzę tam na kierownicy, więc musiałem uspokoić sytuację. Pewnie, że można byłoby zrobić to lepiej, ale w tym roku udało nam się – to detale, których widz pewnie nie zauważa – pokazać akcję pt. “replay”, jak w starym wideo. Przed skrótami, które obejrzy się po trzech godzinach, nic widzowi nie umyka.
Jeden z użytkowników waszego forum pytał, czy nie lepiej byłoby zrezygnować z tego dźwięku, który informuje, że padła bramka i powiedzieć: “przenosimy się do Łodzi”, a tam jest niespodzianka.
Ale to by się wiązało ze zrobieniem opóźnienia na wszystkich ośmiu stadionach. Czyli nie live, tylko “relive”. Byłem kiedyś przy Multilidze we Francji i tam od początku obraz jest opóźniony o trzy minuty. Oni na antenie słuchają studia S-13 i tam wszyscy się wcinają, jak chcą, a nie tak, jak u nas, że przenosimy się do Bełchatowa, gdzie pięć minut temu padła bramka. We Francji to jest mega żywe. Realizatorzy wiedzą, że w Lyonie coś się dzieje i za minutę przenoszą się do Lyonu. Robią to, o czym mówisz, ale wymaga to ośmiu opóźniaczy transmisji i potężnego sprzętu. Aż tak technologicznie nie jestem obeznany, ale nie sądzę, żebyśmy byli na to gotowi.
Jak odreagować pracę po Multilidze?
Nie tak, jak myślisz (śmiech). Poszliśmy na jedno piwo. Nie ma jednej metody – piłkarz nie może zasnąć parę godzin po meczu i my też nie możemy. Czasem to zmęczenie jest aż takie, że tylko przekręcasz się w łóżku z boku na bok. Wróciłem do domu o drugiej nad ranem i do czwartej czytałem książkę. Wtedy ścięło mnie na dobre.
Wcześniej, podczas Multiligi, wypłukało panu pewnie sporo magnezu.
Co ty… Do tego nie potrzeba kawy. Nie musisz się dodatkowo napędzać, uwierz. Przed i w trakcie programu piję za to dużo wody – tak odreagowuję stres. Tu mam największy problem, bo nie ma przerw reklamowych, cały czas siedzę na tej kierownicy i nie mam kiedy pójść do toalety. A czasem już po 20. minucie ściska…
Raz pan nie wytrzymał. I to podczas meczu.
Tak, komentowałem Amikę, była jakaś kontuzja i w 80. minucie wyszedłem z kabiny poza stadion.
Nie ma pan wrażenia, że dziennikarstwo piłkarskie w Polsce idzie w stronę coraz ostrzejszej krytyki? Słyszałem, że oglądalność Cafe Futbol z Mateuszem Borkiem jest 2 albo 3 razy wyższa niż wtedy, kiedy prowadzi je Bożydar Iwanow, który ma łagodniejsze spojrzenie na nasz futbol. Ludziom coraz mniej podoba się cukierkowy wizerunek ekstraklasy?
Widzisz, to taka łatka, która ci się przyklei i za tobą idzie. Wcale nie uważam, że mówimy o tej lidze jakoś wyjątkowo pozytywnie. Oceniamy ją tak, jaka ona jest. Kiedy jest przeciętna – tak jak teraz – nie boimy się tego powiedzieć. Pamiętasz jakieś świetne mecze z tego sezonu? A hity? Totalna klapa. I tak o tym mówimy, otwarcie. Nasi eksperci pewnie rzeczywiście wolą pochwalić niż zganić, ale my, jako prowadzący, odbieramy to w sposób wyważony. Nie robimy tego tak, jak Weszło, gdzie jest jazda, jazda, jazda. Gdybyśmy mieli jechać “po calaku”, to zohydzilibyśmy tę ligę przede wszystkim sobie i sprawili, że nie byłaby dla nas ciekawa i dla widzów też. Jeśli potraktujemy to w kategoriach absolutu – czy polscy piłkarze grają dobrze w piłkę? W porównaniu z Anglią i Hiszpanią – nie. Musisz szukać dróg pośrednich. Oczywiście, możemy usiąść i pojechać szyderą od A do Z i być dwoma facetami z Muppet Show.
Nie chodzi mi o szyderę, tylko mam wrażenie, że Polsat dzięki tej krytyce i trzeźwemu spojrzeniu po prostu jeszcze zyskał. Po Weszło też to widać – kibica nie oszukasz.
Nie oglądam programów chłopaków, bo po prostu nie mam czasu. Też mamy dobrą oglądalność i mam poczucie, że Liga+ Extra ma niezłą markę na rynku. Nie będziemy robili czegoś tylko dla podbicia słupków oglądalności albo pod kogoś. Jesteśmy szczerzy i nie mam poczucia, że przesładzamy i wypisujemy zawodnikom laurki. Kiedy trener Kafarski ostatnio kompromitował się, mówiąc na antenie, że spotkamy się za kilka miesięcy, a nie za rok, to jasno powiedzieliśmy, że takie słowa go dyskwalifikują i żeby nie szedł tą drogą. Trener, który właśnie spadł z Ekstraklasy i z takim ironicznym uśmiechem mówi reporterowi w zdaniach parzystych, że “nie, nie, oczywiście nie chcemy utrzymać się przy zielonym stoliku”, a z drugiej strony, w tych nieparzystych: “jeszcze poczekajcie, bo wcaleśmy z tej ligi nie spadli”.
Tutaj wychodzi prawdziwe oblicze Kafarskiego, ale ogólnie w programach telewizyjnych, jak Liga+ Extra, nie oglądamy autentycznych piłkarzy, tylko ich medialne pozy. Choćby Patryk Małecki.
A jaki był?
Sztuczny.
Kiedyś Paweł Zarzeczny powiedział, że my w tym programie nie jesteśmy bohaterami. Sprawiamy, żeby gość poczuł się lepiej – o to tu chodzi. Jak masz spiętego faceta na antenie, to jest porażka. Zastanawiasz się, co powiedzieć spiętemu, żeby się rozpiął, a on do końca zapięty po szyję. To była kaszana i bywają programy, z których kompletnie nie jesteśmy zadowoleni. Bo człowiek się zastanawia, czy nie można było tego gościa jakoś bardziej rozśmieszyć. Ale z drugiej strony bywało tak, że piłkarze wychodzili i mówili: “kurczę, zapomniałem, że jestem w telewizji”. Chcemy, żeby program był z przymrużeniem oka. Bo czy o naszej lidze powinno się mówić tylko poważnie? No nie.
Który z gości był najtrudniejszy do “rozpięcia”?
Kurczę… Najtrudniejsze programy są z obcokrajowcami, bo jesteśmy zdani na łaskę tłumaczy symultanicznych. A jeśli tłumacz jest wolniejszy od gościa i jeśli nie stawia ostatniej kropki, kiedy gość kończy mówić, to zapada głupia cisza na antenie. Musisz poczekać, aż facet skończy tłumaczyć. Poza tym tłumaczenie nie pozwala na słowny ping-pong. Nie możesz wejść komuś w słowo, dopytać, podkręcić, żeby to zaczęło żyć, kiedy widzisz, że facet ucieka ci w banał. Z obcokrajowców bardzo fajnie wypadł Osman Chavez, mówił ciekawe rzeczy i był pełen pasji, a kompletnie niezadowoleni byliśmy z Bakero.
On zawsze prawił komunały.
Mówi ogólnikami, a ty cały czas czekasz, aż tłumacz skończy… Nie mówię po hiszpańsku i nie mogłem wejść mu w słowo: “trenerze, dobra, ale konkretnie”. Nic z tego programu nie wyniosłem, nic mi nie zostało w głowie. Był, no był. Trener Jose Mari Bakero przyszedł do Ligi+ Extra, ale Himalaje to nie były. Bardzo pozytywnie wypadł za to Mariusz Rumak. Czytałem na forach, że patrzyliśmy na niego sceptycznie, z przymrużeniem oka, na zasadzie: “co on tu kozaczy?”. Wręcz przeciwnie – zaryzykował wiele, bo był po debiucie 0:0 i nie dość, że nic nie wygrał, to jeszcze bramki nie strzelił. Ale słuchając, co ten gość powie, byłem naprawdę skoncentrowany, co wcale nie jest takie oczywiste, bo przy niektórych wyłączam się. A Rumak miał jaja, bo wielu trenerów nam odmawia. “Nieee”, “dajcie mi czas”, “za wcześnie” – stałe odpowiedzi. Zapraszanie gości to najtrudniejszy element Ligi+ Extra, bo wielu po prostu boi się przyjść i odmawia. Natomiast Rumak – to było fajne, bo powiedział to antenie – zrobił sobie z programu element przygotowania do kolejnego meczu, bo wiedział, że cała drużyna go ogląda.
Napisaliśmy, że objawił się trenerski Dalajlama.
Trochę taki jest. Czasami podejmuje dziwne decyzje, choćby sadzając Rudniewa na ławce, bo kto wie, czy nie strzeliłby w pierwszej połowie gola dającego zwycięstwo i 200 tysięcy za zajęcie wyższej lokaty? Rudniew był do grania, bo wczoraj go pytałem na gali Ekstraklasy. Jeżeli piłkarze zrozumieli tę decyzję Rumaka, to w porządku. Ale czasami wydaje mi się, że trener stara się być ponad miarę oryginalny. Historia go oceni.
Kto wam najczęściej odmawiał i czy był to Maciej Skorża?
Skorża w pewnym momencie odmawiał nam często i nawet na antenie powiedzieliśmy, że nadszedł wielki dzień, bo w końcu nas odwiedził. A on zawsze tłumaczył, że to nie była odmowa dla odmowy, bo jechał gdzieś kogoś obserwować. Inna osoba, którą ciężko zaprosić do programu, to Orest Lenczyk, ale on sam mi kiedyś wyjaśnił, dlaczego nie może przyjechać w niedzielę wieczorem do Warszawy. To jego prywatne sprawy i go rozumiem. Natomiast nigdy nie dają się zaprosić do programu Adam Nawałka czy Radek Sobolewski, który mówi, że prywatnie możemy porozmawiać zawsze, jest na każdy telefon, ale nigdy przed kamerami. Nawałka też twierdzi, że bardzo nas szanuje i lubi, ale nie.
Może boi się, że nie będzie mógł autoryzować wypowiedzi. To jego domena.
No widzisz, my takiej możliwości nie dajemy.
Andrzej Twarowski przyznał, że podczas programu ze Stefanem Majewskim trochę się zagalopował. Panu też się to zdarzyło?
Raczej nie, bo na antenie trudno mnie wyprowadzić z równowagi. Dużo łatwiej jest na korcie tenisowym, bo jestem kłębkiem nerwów i połamałem już kilkanaście rakiet.
Porozmawiajmy chwilę o personaliach. Czyli o kilku pracownikach Canal+, których nazwiska pojawiały się w negatywnym świetle na łamach Weszło. Maciej Murawski.
Wiem, że go krytykujecie za słowotok i nawet poza kamerami ciężko go czasem zatrzymać. Śmiejemy się, że można byłoby otworzyć o 23:30 antenę i zrobić całonocny program: “Maciej Murawski i Andrzej Strejlau rozmawiają o piłce”. Spokojnie by zamknęli taką nockę, bo to fanatycy futbolu. Ale nawet nie wiesz, ile pracy stara się Maciek włożyć w to, żeby nie popełniać pewnych błędów. Niektórych jego przyzwyczajeń pewnie nie zmienimy, ale pracujemy nad tym i nawet była taka rada: “Maciek, jak masz w ciągu meczu cztery razy powiedzieć, że przy stałych fragmentach gry Jagiellonia stosuje krycie strefą albo mieszane, to powiedz o tym raz. Cztery gwoździe lepiej nie trzymają.
– Jagiellonia przy każdym stałym fragmencie ustawia się na szesnastym metrze” – tak mówił “Muraś”.
– Skoro MUSISZ o tym powiedzieć, to zastanów się, jak wyrazić to inaczej. Ł»eby wytłumaczyć widzowi, na czym to polega. Czy dlatego, że Sandomierski chce mieć wolne przedpole, albo co to oznacza dla drużyny broniącej, albo dla drużyny atakującej. Nie powtarzaj cztery razy tego samego, bo nie o to chodzi. Poprzez mieszanie herbaty łyżeczką siedemnaście razy ona nie stanie się słodsza.
– Aha, no dobrze.
I kombinuje, myśli. Takie rzeczy naprawdę na niego działają. Kiedyś notorycznie mówił: “włanczam”, “podłanczam”, teraz już nie. Ma zeszyt, w którym wynotowuje błędy językowe. Po każdym meczu zadaje dużo pytań, co i dlaczego było źle. “Muraś” ma ogromne serce do tej pracy i proszę o więcej wyrozumiałości dla niego.
Wspominał pan o szacunku dla kibica. Proszę mi wytłumaczyć, skąd u Edwarda Durdy wziął się ROAR Melikson? Nie zna piłkarza? Oskar Chavez, Bułgar Iliev…
Zwracaliśmy Edziowi na to uwagę. Dostał trochę po uszach. Powiedzieliśmy, że nawet jeżeli takie rzeczy się przydarzają… No, nam – w Canale – nie wypada. Robimy tę ligę tyle lat… Posypał głowę popiołem. Ufam, że tak jest w przypadku Edzia, ale czasem przyklei ci się coś do głowy, wejdzie ten Roar Melikson – głupie, rzeczywiście – mówisz to cały czas i nie zdajesz sobie sprawy, że coś takiego ci się zdarzyło. Wszyscy mieliśmy o to pretensje do Edka, ale też do innych, którzy z nim pracowali, bo przecież nie jest sam na tym stadionie. “Edziu, nie Roar, tylko Maor”. Wierzę, że to nie jest niewiedza, tylko brak koncentracji.
Kolejny to Grzegorz Milko, który ostatnio komentował w Klubie Kibica mecz Wisły z Górnikiem i znowu można było usłyszeć o Kew Ł»aliensie. No, trochę… żal.
Po kolejnych tygodniach? To będę musiał mu powiedzieć, że jednak nie Ł»aliens.
Na koniec cytat z pana wywiadu z Onetem: “Słabo byłoby gdybyśmy nie mieli tej ligi. Bo zobacz, piętnaście lat temu braliśmy brzydką pannę ze wsi, niewykształconą, bezzębną, a teraz miałaby wyjść z domu taka wyedukowana, podmalowana, z tipsami, do tego nauczyła się języków. I w ogóle taka trochę ładniejsza się zrobiła”. Podmalowana – ok, ale wyedukowana?
Bardziej podmalowana niż wyedukowana – to na pewno. I to podmalowana całkiem nieźle. Liczyłem tylko, że będzie bardziej wyedukowana, szczególnie w tym sezonie, przed Euro. Mamy stadiony (inna sprawa, jak będą się “żywiły” po mistrzostwach”), ale kiedy widzę, że nie ma ośrodków treningowych i słyszę Jacka Bednarza, który mówi, że nie będą w to inwestować, to też mnie serce boli. Pozostając w tej konwencji, chciałbym, żeby ta panna sama się doszkalała.
Bo Ekstraklasa nie zaliczyła którejś klasy?
Ł»eby przejść do klasy maturalnej, musi sama parę książek przeczytać. Nie wystarczy, że my ją ciągniemy za uszy.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Post scriptum, czyli kilka kwestii, które nie załapały się do wywiadu:
Muszę zapytać o Jacka Laskowskiego, który niedawno pożegnał się z C+ I o którym powiedział pan, że żyjecie na jednej Ziemi, ale na różnych planetach.
Zapytałeś? Zapytałeś. Obiecałem sobie, że nie komentuję tej sprawy. Niech tak pozostanie.
I nie żałuje pan, że Laskowski odszedł?
Nie. Mało rzeczy w życiu żałuję, bo nie patrzę do tyłu.
***
Planujemy organizowanie Turbokozaka także w przyszłym sezonie i pewnie będziemy korzystać cały czas z tej samej klasyfikacji.
A dlaczego Małecki jako jedyny strzelał wolne z murem?
Strzelał z murem? Nie zwróciłem uwagi. A, to pewnie będziemy musieli to dograć.
***
Remek Jezierski bardzo szybko załapał, czego oczekuje się od eksperta telewizyjnego. Raz – oka człowieka, który grał w lidze i da coś więcej niż my, inne spojrzenie. I dwa – potrafi swoje wnioski przekazać w sposób szybki i zwięzły. Trzy-cztery zdania, żeby nie zagadać kolejnej akcji. To bardzo cenne.
***
Materiał Marcina Rosłonia z Hubertem Siejewiczem w roli głównej zmienił postrzeganie sędziego przez kibiców. Teraz są dużo bardziej wyrozumiali w stosunku do sędziów.