Jeśli ktoś lubi utopijne wizje o meczach ligowych rozgrywanych w dobrej atmosferze, przy dużej liczbie przyjezdnych kibiców – większej niż przepisowe pięć procent pojemności stadionu – to mecz Wisły ze Śląskiem był właśnie tym jednym z nielicznych. Trudno dokładnie szacować, ilu wrocławian, skuszonych pierwszą od lat mistrzowską szansą, przyjechało kończyć sezon w Krakowie, ale trzeba liczyć ich już nie w setkach a w całych tysiącach. Pulę wejściówek zwiększono do nietypowych rozmiarów, jeden znajomy kupował bilety drugiemu i w końcu zielone koszulki można było odnaleźć na każdym sektorze. O ile jedną z trybun za bramką, jak zwykle, zajęli ci najbardziej zagorzali kibice Wisły, o tyle przeciwległa została prawie w całości oddana Śląskowi i długo przed rozpoczęciem meczu utonęła w zielonych barwach.
– Czuliśmy się, jakbyśmy grali u siebie – przyznał po meczu Rok Elsner i faktycznie, mury stadionu nie mogły w niedzielę piłkarzom Śląska przeszkodzić. Było dla nich miło, swojsko i wyjątkowo przyjaźnie. Pewnie nawet bardziej niż gdyby stawką nie był ich mistrzowski tytuł. Trochę mówiło się przed meczem o tym, jak podejdą do niego piłkarze Wisły, a jeszcze więcej o tym, jak zareagują kibice i w praktyce okazało się, że to dwie różne sprawy. Wisła zagrała mizernie – czyli na swoim normalnym w tym sezonie poziomie – ale zagrała, nie przeczłapała dziewięćdziesięciu minut. Stworzyła kilka okazji, generalnie postawiła opór Śląskowi i nikt o zdrowych zmysłach nie powinien teraz roztrząsać tematu, że mistrz został zdobyty w śmierdzących okolicznościach. Nawet jeśli większość kibiców z Krakowa od początku nie kryła, komu ten tytuł warto byłoby oddać.
W trakcie meczu obdzielono dopingiem po równo jednych i drugich…
Wisła przegrała u siebie po raz szósty w sezonie – po raz szósty wynikiem 0:1, znowu odsłaniając swoje liczne mankamenty. – Mamy szacunek i do kibiców, i piłkarzy Śląska, więc na pewno nie przegraliśmy tego meczu bez walki. A dlaczego tak się skończyło? Trzeba przeanalizować na spokojnie cały sezon, bo nie da się ukryć, że powinniśmy rywalizować o znacznie wyższe cele – mówił na koniec Łukasz Garguła. On sam jeszcze przed przerwą mógł dać Wiśle prowadzenie, po dobrym wycofaniu piłki przez Meliksona. W międzyczasie dwukrotnie w świetnym stylu zespół ratował Pareiko, a już po przerwie niewiele dobrego dołożył od siebie wprowadzony w jego miejsce Jovanić…
– Mimo wszystko, to okropne uczucie, kiedy obca drużyna świętuje tytuł na naszym stadionie – stwierdził Cezary Wilk, ale kibice byli innego zdania. Gdy tablica wyników odmierzała doliczony czas gry, a Wisła atakowała jeszcze bramkę Śląska, na stadionie rozlegały się gwizdy. Jakby ten wyrównujący gol był najgorszym, co może Wisłę w tym momencie spotkać. Jedni uznają, że były to gwizdy pod adresem piłkarzy, inni że pod adresem sędziego, który nie kończył spotkania. Ale fakt jest faktem, zwycięstwo Śląska było trybunom – w znacznej większości – na rękę.
Można uznać, że piłkarze z Wrocławia mieli podwójne szczęście do terminarza. Po pierwsze dlatego, że decydujący mecz zagrali bez jakiejkolwiek negatywnej presji trybun. A po drugie, że w Krakowie mogli spokojnie zorganizować sobie fetę mistrzowską, podczas której nikt nie wyzywał ich od tych najgorszych. Była więc fiestę z pucharem, sypiącym się w powietrze konfetti, „We are the champions” z głośników, rundą honorową i podziękowaniami dla wszystkich kibiców, także gospodarzy. Nawet Orest Lenczyk mógł swobodnie paradować pod szatnią z puszką piwa. Bo jak sam w końcu przyznał, taki mecz niektórym zdarza się być może raz w życiu.
PM