Bieg historii Premier League praktycznie zmieniony – wystarczy tylko dograć sezon bez niespodzianek, zgodnie ze scenariuszem rozpisanym przed chwilą na Etihad Stadium. Tytuł jak zwykle zostaje w Manchesterze, choć jak tak dalej pójdzie, wreszcie powędruje do nieznośnych sąsiadów United. City dokonali niemożliwego – w trzy tygodnie odrobili 8 punktów do Manchesteru United i ponownie znaleźli się o krok bliżej mety. A właściwie o centymetry od najcenniejszego trofeum w angielskiej piłce.
Wydawało się, że mecz będzie równorzędną bitwą, a pomysł Fergusona wypali – że Szkot przechytrzył ekspertów. Zamiast przewidywanego 4-4-2 desygnował do gry ustawienie z pięcioma pomocnikami i Rooneyem na szpicy. Niestety, oddelegowanie Valencii na ławkę było jak strzał w stopę. Nani niczym nie przypominał zawodnika, który w przeszłości ośmieszał na prawym skrzydle Clichy’ego (jeszcze kiedy ten grał w Arsenalu), a kiedy tylko schodził na lewą flankę nie był w stanie przejść Zabalety. Choć poprawny Argentyńczyk i tak znalazł się w cieniu… jeszcze lepszych kolegów.
Najbardziej imponował dziś Gareth Barry, który – nie możemy się pozbyć takiego wrażenia – chyba w ogóle nie tracił piłek i w dodatku świetnie przecinał podania. Wtórował mu jak zwykle solidny Yaya Toure, z którym Anglik przejechał się po swoich rywalach jak walec. Nic dziwnego, skoro próbował go zatrzymać Park Ji-Sung, najgorszy piłkarz na placu, wykonujący krecią robotę. Do momentu, kiedy Ferguson zdecydował się wpuścić drugiego napastnika.
Ale nawet to nie zmieniło ani na moment obrazu meczu – goście nie stworzyli sobie ani jednej klarownej sytuacji przez pełne 90 minut, w co mimo wszystko trudno uwierzyć. Kolejną przykrością dla największego z menedżerów był wariant z weteranami. Giggs pozostawał wyłączony z gry, a Scholes nie mógł rozwinąć skrzydeł, bo jednocześnie musiał co chwila asekurować Parka. I jak się miało później okazać, to właśnie błędy w kryciu wpędziły gości w największe kłopoty.
Mecz w pierwszej połowie raczej miał wiele z pojedynku szachowego – wyrachowane zagrania i ewidentne założenie gości, że dopóki sami nie chcą wyrządzić krzywdy rywalom, to nie mogą się nadziać na nic groźnego. Gol, na ich nieszczęście, padł jednak w dość nieoczekiwanym momencie, bo na kilka sekund przed przerwą. Trafienie Vincenta Kompany’ego po fatalnym zachowaniu Smallinga był zresztą 14. bramką „The Citizens” z rogu w bieżących rozgrywkach, co jest najlepszym wynikiem w lidze.
Jeszcze przed startem transmisji w „Sky Sports” Gary Neville mówił o Belgu, że to piłkarz, który najbardziej zasługuje na tytuł w ekipie nowego lidera. Nowego, bo prowadzącego bilansem bramkowym, choć patrząc na przebieg meczu – jak najbardziej zasłużenie. Zwłaszcza, że w momencie wyjścia na prowadzenie gospodarzy mieli także dość znaczącą przewagę w posiadaniu piłki: 61% do 39%.
Wszystko zmieniło się dopiero na 20 minut przed końcem, kiedy United grali już z dwoma napastnikami i w posiadaniu piłki obie ekipy wyszły na remis. Nie zdało się to jednak na wiele, bo aktualny jeszcze mistrz nie miał nawet połowy sytuacji.
Ostatnia deska ratunku United to… przyszła kolejka. City jadą na starcie z Newcastle, a granie na wyjazdach w tym roku idzie im jak krew z nosa. A to może dawać nadzieje, bo „Sroki” są u siebie praktycznie nie do ogrania (Chelsea dała radę z pomocą sędziego). Ale historia zna już przypadki, że zespół grający bardzo przeciętnie poza własnym stadionem triumfował w lidze. Dokładnie 12 miesięcy temu po pięciu zwycięstwach na terenie rywala… mistrzowską koronę przymierzyli piłkarze United.
FK