Jeśli ktoś wcześniej miał wątpliwości, kto obok Mario Gomeza jest najlepszym napastnikiem trzeciej (lub czwartej) najsilniejszej ligi na świecie, dziś poznał odpowiedź. Robert Lewandowski w dużej mierze przyczynił się do ogrania w najważniejszym meczu sezonu Bawarczyków, półfinalisty Ligi Mistrzów, i praktycznie zapewnił Borussii drugie z rzędu mistrzostwo. Bo to, że tytuł zostaje w Dortmundzie, jest tak samo pewne, jak to, że to wszystko nie wydarzyłoby się bez niego. „Lewy”. Człowiek, z którego po raz kolejny jesteśmy tak po prostu, po ludzku, dumni. To jest jego wieczór, jego noc. Chociaż nie, to jego rok.
Środowy występ z najbardziej utytułowaną drużyną z Niemiec to jedynie wisienka na torcie, ukoronowanie znakomitego sezonu. Lewandowski z łatwością wbiegał między czołowych obrońców Europy, wypracował sobie dwie świetne okazje (trafił w poprzeczkę i w słupek), a wykorzystał trzecią. Tę jedyną. Jedyną, która pozwala mu wyrównać historyczny wynik Jana Furtoka, która daje Borussii majstra, która potwierdza, że Polak to klasa sama w sobie, klasa światowa. To delikatne, niepozorne dotknięcie piłki piętą, które przesądziło o wszystkim… Z dziennikarskiego jedynie obowiązku odnotowujemy – Lewy przez wszystkie media został wybrany piłkarzem meczu. Znowu.
Zapamiętajcie tę chwilę, tego dwudziestego gola, bo na taki moment, taki wyczyn i na takiego napastnika będziemy musieli czekać tyle, ile czekaliśmy teraz. Dwadzieścia jeden lat.
To nie był piękny mecz, raczej – jak na drużyny na tym poziomie – nudna łupanka. A przynajmniej do 77. minuty gry, gdy Robert otworzył wynik spotkania. Dopiero wtedy, przy stanie 0:1, próbujący powalczyć o tytuł Bayern wziął się do roboty. Wcześniej grał słabo, bardzo słabo, nie był w stanie stworzyć sobie właściwie żadnej sytuacji, nie był agresywny, nie był spragniony zwycięstwa, nie atakował, a kwadrans przed końcem pozbawił się jedynego żądła (za Gomeza wszedł Olić). I wtedy się zaczęło – goście naciskali, gospodarze się bronili, momentami w dziesięciu (!) we własnym polu karnym, w końcu popełniali błędy.
W roli kata miał wystąpić Arjen Robben. Przez całe spotkanie niewidoczny – rzadko przy piłce, niewiele udanych dryblingów, ofensywnych akcji – zapragnął być bohaterem. Najpierw wywalczył rzut karny, potem go zmarnował, a na deser spudłował z pięciu metrów do pustej bramki. W doliczonym czasie! Jeżeli Holender nadal się zastanawia, czy ma ochotę wciąż grać w Bawarii, to od dziś powinien błagać o nowy kontrakt. Na kolanach. A na początek zacząć przynajmniej od autozjebki a’la Marcin Budziński. Bo jeśli ktoś zdmuchnął ostatni płomień nadziei w Monachium, jest to z pewnością Robben.
PT