– Wydaje mi się, że coś dla Auxerre zrobiłem, trochę goli strzeliłem i zasługuję na jakikolwiek szacunek. Wiadomo, nie chodzi o pomniki, a o zwykły szacunek. Mnie na do widzenia potraktowali… nieelegancko – mówiąc bardzo delikatnie. Opowiadali na mój temat różne kłamstwa, brednie. Ł»e prowadziłem niesportowy tryb życia, że ciągle się bawiłem, że nie byłem profesjonalistą, że wyolbrzymiałem kontuzje. W tym sezonie zdobyłem jedną bramkę, właśnie z Auxerre. Przyszło mi do głowy, żeby podbiec w kierunku loży vipowskiej i pokazać odpowiedni gest. Ale nie, za bardzo szanuję kibiców. To dla nich grałem, nie dla działaczy – opowiada Ireneusz Jeleń w rozmowie z Weszło.
Franciszek Smuda mówi: „Biorę pod uwagę Irka Jelenia na Euro, ale warunek jest oczywisty”. Pan wie, jaki to warunek?
Mam grać regularnie. Jesienią z różnych powodów grałem niewiele. Dla mnie jest to nowa sytuacja, bo w Auxerre byłem przyzwyczajony, że wszyscy liczyli na Jelenia. Dziś jestem jednym z wielu, a pierwszym napastnikiem jest kto inny – Moussa Sow – król strzelców Ligue 1 poprzedniego sezonu, ale on w styczniu jedzie na Puchar Narodów Afryki, więc to będzie moja szansa. Proszę pamiętać, że w okresie piętnastu miesięcy tylko przez pół roku byłem zdrowy, a to na pewno miało wpływ na moją formę.
Smuda stawia sprawę jasno – jak pan nie będzie grał, to nie pojedzie na Euro. I radzi panu zmianę klubu. Pan bierze sugestie selekcjonera na poważnie?
Rozumiem, że trenerowi zależy na tym, aby kadrowicze grali w klubach regularnie. Chciałbym jednak, aby pamiętał, że jestem w drużynie mistrza Francji, moi konkurenci o miejsce w składzie to: Hazard, Sow, Cole i Payet. Ja też nie jestem zadowolony z faktu że siedzę na ławce. Na początku grudnia na spotkaniu z moim agentem klub określił się jasno – nie ma tematu mojego odejścia. Widzą moje zaangażowanie na treningach, są ze mnie zadowoleni i liczą na mnie w rundzie rewanżowej. Będę dalej walczył w Lille. Marzę, aby zagrać na mistrzostwach Europy, ale przecież na Euro świat się nie kończy.
Nie drażni pana, że Smuda ostro potraktował pana w mediach? Brożek, Matuszczyk, Polanski, Fabiański, Obraniak czy do niedawna Błaszczykowski też siedzieli na ławce.
Wszyscy gramy w dobrych drużynach. Ja i Ludo w zespole mistrza Francji, Kuba to mistrz Niemiec. Tak jak wspomniałem wcześniej, bardzo zależy mi na grze w kadrze, ale tylko pod warunkiem, że trener Smuda uzna, że jestem potrzebny zespołowi. Nie jestem typem zawodnika, który wydzwania do selekcjonera i przypomina o swoim istnieniu.
Tyle tylko że wymieniona wcześniej szóstka nie tylko otrzymuje powołania, ale w reprezentacji regularnie gra. Pan nie dość, że nie otrzymuje powołań, to jeszcze obrywa w mediach.
Tak, wiem. Nie chcę nic ostrego powiedzieć, nie chcę przesadzić, bo nie ukrywam, że drażni mnie ten temat. Smuda jednak wie, że przez pięć miesięcy byłem poza rytmem meczowym. Widocznie uznał, że to wystarczający powód, aby mnie nie powoływać. Jak będę w wysokiej dyspozycji, to pewnie trener przypomni sobie o mnie. Co do wypowiedzi trenera na mój temat, to momentami były one dla mnie bolesne, ale uważam, że dialog z trenerem powinniśmy prowadzić bez pośrednictwa mediów.
Czyli podejmuje pan ryzyko – zostaje w Lille.
Oczywiście, klub chce, żebym został, poza tym moja rodzina czuje się w Lille znakomicie, ja w klubie również – potrzebuję tylko trochę więcej grania.
Jest słabszy klub, bardzo panem zainteresowany, w którym z marszu wskoczyłby pan do pierwszego składu. Polonia Warszawa.
Dowiedziałem się o tym z prasy. Jak zadzwonił w tej sprawie dziennikarz, to myślałem, że robi sobie jaja, próbuje ze mnie zażartować. Polonia? W tej chwili nie ma takiego tematu. A tak już na marginesie, to wciąż dostaje ciekawe propozycje z zagranicznych klubów. Powrót do polskiego klubu? Zobaczymy, może za kilka lat?
Ale latem z warszawskim klubem pan rozmawiał.
Nie, ja nie rozmawiałem.
Wywołał pan główne hasło „kontuzje”. To przez problemy zdrowotne upadł transfer do Olympique Marsylia.
To było rok temu, jak z Auxerre zajęliśmy trzecie miejsce w lidze. Mój agent spotkał się z działaczami Marsylii w Paryżu dwa dni po zdobyciu mistrzostwa Francji przez OM, ustalili wszystkie szczegóły, transfer był zaklepany pod warunkiem zaliczenia testów medycznych. Nagle powrócił problem z kolanem. Powiedziałem, że to kwestia kilkunastu dni, wystarczy prosty zabieg. Niestety, nie wystarczył. Leczenie się przedłużyło do ośmiu tygodni i Olympique zrezygnował. Trochę dłużej czekało Monaco, ale niestety też nie zdążyłem. W końcu wzięli Gignaca za szesnaście milionów euro, mnie mogli za trzy. Gignac trochę rozczarował, nie spełnia oczekiwań. Nie ukrywam, że sprawa Marsylii mnie boli, bo to był naprawdę markowy klub, zarobki na najwyższym poziomie. Do dziś mnie to gryzie.
Słowo „kontuzja” to właściwie synonim pańskiego nazwiska. Urazy ciągle za panem chodzą, rzucają kłody pod nogi.
Gdyby nie te kontuzje, to… Nie chcę nawet myśleć, to nie ma sensu. Gdzieś tam w głowie siedzi mi ta Marsylia, będę tego żałował do końca życia. Uciekła mi ta najważniejsza chwila. Byłem wtedy w życiowej formie, to musiało wypalić. Dobra, trudno. Dziś jestem w Lille, jeszcze kilka miesięcy temu byłem w pustym polu. O tym też muszę pamiętać. Muszę przyznać, że myślałem, iż w Lille będzie łatwiej. Sądziłem, że choć nie przepracowałem okresu przygotowawczego, nie zagrałem w żadnym sparingu, to szybko złapię formę. Przeliczyłem się.
To pewnie dziś o lekceważeniu zaleceń na świąteczną przerwę nie może być mowy.
No, nie może. Mamy specjalne rozpiski, wytyczne i urządzenia, które rejestrują treningi. Jak jest się profesjonalistą, to trzeba zasuwać. Zawsze starałem się poruszać w święta, choć różnie z tym bywało. Jest spore grono piłkarzy, którzy kompletnie wszystko olewają, ale potem to wychodzi na jaw. Kwestia czasu.
Pan też olewał?
Jak jest przerwa, wraca się do Polski, to jest wiele spotkań spraw do załatwienia. Nie zawsze był czas na wykonanie wszystkich ćwiczeń, ale będąc we Francji trzykrotnie przygotowywałem się indywidualnie do sezonu, dwa razy miałem znakomite rundy wiosenne, a trzeci raz to było lato przed podpisaniem transferu z Lille. Trener Garcia zapowiedział kary finansowe, zresztą bardzo wysokie, jeśli ktoś wróci do klubu zapuszczony. Ja ćwiczę dla siebie, bo chcę wskoczyć do składu i pokazać się z dobrej strony.
Opiekę zdrowotną w Lille ma pan dobrą?
Tak. Tutaj nikt nie robi nic na wariackich papierach. To podstawowa różnica w porównaniu z Auxerre. Tam zdarzało się, że byłem kontuzjowany przez pięć tygodni, wychodziłem na trzy treningi i od razu do pierwszego składu. Nie mogłem się postawić, musiałem grać i znów łapałem kolejny uraz. W Lille kadra jest szeroka i nawet jak coś komu dolega, to nie ma ciśnienia. Bez porównania. Przy okazji chciałbym pozdrowić polskich lekarzy, na których zawsze mogłem liczyć.
Często miał pan dość piłki przez te kontuzje?
Był w Auxerre okres, że w ciągu trzech lat miałem cztery operacje. Cholernie dużo. Zastanawiałem się, czy to ma sens, jak to dalej będzie wyglądało. Kontuzje mnie nie opuszczały na krok, to było coś niesamowicie denerwującego. Ale się nie poddałem. Drażniły mnie też te ciągłe pytania: Irek, kiedy wracasz? W AJA nigdy nie mogłem się spokojnie wyleczyć w stu procentach, trzeba było walczyć albo o mistrzostwo albo o utrzymani… A na koniec… pożegnanie w Auxerre.
To znaczy?
Pożegnanie było takie, że szkoda opowiadać. Wydaje mi się, że coś dla tego klubu zrobiłem, trochę goli strzeliłem i zasługuję na jakikolwiek szacunek. Wiadomo, nie chodzi o pomniki, a o zwykły szacunek. Mnie na do widzenia potraktowali nieelegancko, mówiąc delikatnie. Ja pamiętam, co zawdzięczam Auxerre, natomiast działacze Auxerre zapomnieli, co zawdzięczają mnie.
Proszę mówić.
Usłyszałem sporo przykrych słów na swój temat. Opowiadali na mój temat różne kłamstwa, brednie. Ł»e prowadziłem niesportowy tryb życia, że ciągle się bawiłem, że nie byłem profesjonalistą, że wyolbrzymiałem te kontuzje. Na pierwszej rozmowie z Rudim Garcią, trenerem Lille, musiałem się tłumaczyć z tamtych opowieści. Zrobiliśmy w klubie badania, ja byłem tylko po niespełna dwóch miesiącach indywidualnych zajęć. Wyniki wyszły świetne, wszyscy w szoku. Powiedziałem Garcii, że tak w życiu bywa, że człowiek zasuwa przez pięć lat, zaciska zęby pomimo bólu, gra z kontuzją, a na koniec… dziwne opowieści . Zabolało mnie to… W tym sezonie zdobyłem jedną bramkę, właśnie z Auxerre. Przyszło mi do głowy, żeby podbiec w kierunku loży vipowskiej i pokazać odpowiedni gest. Ale nie, za bardzo szanuję kibiców. To dla nich grałem, nie dla działaczy. Kibice Auxerre powitali mnie znakomicie było bardzo miło, zakręciła się łza w oku.
Prezesi zapewne byli wściekli, bo przez cały czas mówiło się o tym, do jakiego klubu i za jaką kwotę pana sprzedadzą. Nie dostali ani złotówki.
Wiem, ale to nie mój problem, tylko ich. Nigdy nie powiedziałem wprost, że chcę odejść z Auxerre. Mówiłem tylko, że marzę o grze w jeszcze lepszym klubie, ale to przecież nic złego. Tam mi się naprawdę podobało, zżyłem się z kibicami. Byłem ich ulubieńcem. Nie jestem jedynym przypadkiem, który Auxerre liczył na kokosy, a nie dostał nic. Jest jeszcze kilku takich, których najpierw blokowali, a potem żałowali. Mają nauczkę, choć dzięki bramce, którą strzeliłem w eliminacjach Ligi Mistrzów Zenitowi, Auxerre zagrało w tych rozgrywkach i pozbyło się deficytu w budżecie.
Dziś w Lille jest prawdziwa żyła złota, 20-letni Eden Hazard. Ma iść do Realu.
Albo do Barcelony, Manchesteru czy Chelsea. Chyba do Chelsea. Hazard jest świetny, gra na wielkim luzie, bardzo widowiskowo. To, co potrafi zrobić z piłką – czapki z głów, wielki szacunek. Dziś Lille to już dla niego zbyt małe miejsce, musi iść dalej. Jak będzie się rozwijał w takim tempie, to zostanie najlepszym piłkarzem świata.
Tuż obok pana nosa rośnie też nowa piłkarska potęga – PSG. Wedle planów, mają być zdecydowanie poza zasięgiem reszty francuskiej ligi.
Tak jak Lyon, kiedy siedem razy z rzędu zdobył mistrzostwo. Oni byli nieosiągalni, wygrywali po trzy, cztery do zera. Teraz poziom się wyrównał, choć PSG powoli odjeżdża. Pakują tam ogromną kasę, biorą Ancelottiego, Beckhama, może też Kakę. Tylko, że za klub wzięli się francuscy politycy, którzy przypominają o zarobkowych limitach. Mówią, że prawo obowiązuje wszystkich, choć PSG taka wizja się nie uśmiecha. Tak czy owak, robi to wrażenie.
Jeszcze jedna kwestia. W jakim języku rozmawiacie z Ludo Obraniakiem? On po polsku nic, pan po francusku – raczej też nic.
(śmiech) Wiem, o co panu chodzi… Nie, no, jakoś tam się dogadam, ale bez szału. Prawda jest jednak taka, że gram we Francji od ponad pięciu lat, powinienem biegle mówić, a język znam kiepsko. Wstydzę się sam za siebie. Czemu tak wyszło? Nie wiem. Najpierw w klubie mówili: strzelaj bramki, tylko to się liczy. Jak już chciałem się pouczyć, to biegałem od lekarza do lekarza, leczyłem urazy. Nie w głowie była mi nauka języka. Ale dziś wiem, to był poważny błąd. Ludo po polsku umie bardzo niewiele, ja po francusku więcej, ale najważniejsze, że dogadujemy się.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK