Nigdy nie zapomnę tamtego grudnia…

redakcja

Autor:redakcja

14 grudnia 2011, 17:16 • 9 min czytania

Nie, to nie będzie wspomnieniowa opowieść o stanie wojennym. Chociaż w pewnym sensie, może trochę tak. Może właśnie tak należałoby nazwać stan, w jakim się wtedy znajdowałem. Nie było czołgów na ulicach, a ja nie miałem granatów. Szkoda, bo pewnie kilka bym wysadził, ale też nie wykluczone, że z któregoś bym strzelał. Wszystko było możliwe, bo akurat nie wiedziałem dokąd pójść. Stałem w miejscu. Wtedy pod nogami wybuchła mi bomba i dopiero zobaczyłem, dokąd chcę iść. Lecz nie o mnie tu chodzi…
Kiedy w 1981 roku wybuchał stan wojenny, miałem przed sobą jeszcze kilka lat drogi na świat. Natomiast redaktor Roman Hurkowski miał już dawno za sobą współpracę z „Przeglądem Sportowym” i wydawał jakieś broszury, pracując w biurze prasowym „Solidarności”. – Pierwszej Solidarności! – zawsze to podkreślał. Tak samo jak zawsze mówił do mnie i innych młodych chłopaków „na pan”, będąc od nas czterdzieści lat starszym. – Klasa facet – tak mówił o innych i sam taki był. Przynajmniej w czasie, gdy go znałem. A to był dość krótki czas, ale – jak się później okazało – niesamowicie istotny. Zarówno dla mnie, jak i dla pana Romana. Dla mnie, bo wpłynął na moje życie. Dla niego, bo niedługo zmarł.

Nigdy nie zapomnę tamtego grudnia…
Reklama

Dokładnie rok temu – padał już chyba nawet śnieg i to, jeśli dobrze pamiętam, w miarę intensywnie – wstałem koło południa, ale zaraz potem obudziłem się raz jeszcze. Włączyłem komputer i po chwili trafiłem na nagłówek: „Roman Hurkowski nie żyje”. – No, chyba ich pojebało – pomyślałem w pierwszej chwili o autorach tekstu. Ale zaraz tych tekstów znalazłem więcej, było ich całe mnóstwo. I tak nie mogłem w to uwierzyć. Wziąłem telefon i chciałem do niego dzwonić. Gdy znalazłem jego nazwisko w liście kontaktów i zrozumiałem, że już do niego nigdy nie zadzwonię – rozpłakałem się jak dziecko. Wszedłem w sms-y, które od niego dostawałem. Ostatni dotyczył oczywiście piłki. Był zmartwiony jakimś ligowym wynikiem i nie mogło się też obyć bez nawiązania do Oresta Lenczyka, który dopiero zaczynał wyprowadzać Śląsk ze strefy spadkowej. „Z OL mierzymy wysoko” – napisał pan Roman i wystarczy dziś spojrzeć na tabelę, żeby wiedzieć jak wiele miał racji. Wielka szkoda, że nie mógł już zobaczyć owego wyczynu „pana Ora” – jak zwykle nazywał Lenczyka. Ł»e nie doczekał mistrzostw Europy na krajowych stadionach.

Koniec zeszłego roku, to nie był dla mnie dobry czas. Błądziłem, nie wiedziałem, czy pisanie o piłce jest tym, co naprawdę chcę w życiu robić. Albo inaczej: wiedziałem, że chciałbym to robić, ale coraz częściej uświadamiałem sobie, jak może być trudno. Widziałem stanowisko i dwudziestu chętnych w kolejce do niego, a bardziej wykształceni i doświadczeni ode mnie. Nie mam szans – myślałem – nie dam rady się przebić. Nie wypłynę ponad przeciętność i co najwyżej, zostanę jednym z wielu.

Reklama

Szukałem więc innego sposobu na życie, rozglądałem się, zastanawiałem. Jak zwykle w takich momentach, bardziej ciągnęło mnie do złego niż dobrego. Bardziej w lewo niż na prawo i nie chodzi tu wcale o politykę. Nie widziałem w tym wszystkim sensu, przyszłości. Brakowało mi nadziei. Może to głupio zabrzmi, ale jego śmierć – w dalszym rozrachunku – przywróciła mi tę nadzieję, wiarę. Znowu zaskoczyłem, czułem, że to ma sens, że warto to robić, starać się być coraz lepszym. Ł»e kiedyś to zostanie docenione i to niekoniecznie materialnie. Znowu zaczynałem widzieć cel.

On tę śmierć przeczuwał…

Zdaje się, że jakoś w listopadzie, albo w październiku, podczas rozmowy wyskoczył z tekstem typu: „czuję, że to już długo nie potrwa”. Zdaje się, że odpowiedziałem trochę bezczelnie, ale już dokładnie słów nie pamiętam. W każdym razie, chciałem go podnieść na duchu i prawdopodobnie choć trochę się to udało. Tak można przynajmniej wnioskować po tym, jak to skwitował: – Poznałem wczoraj (tu wymienił dwóch młodych dziennikarzy z Warszawy, jeden teraz pracuje w „Przeglądzie Sportowym”, a drugi w telewizji). Inteligentni, grzeczni, obyci. Ale chyba żaden nie potrafi przyładować tak jak pan – stwierdził.

Cokolwiek to znaczyło, dało mi mocno do myślenia.

Kiedy byłem dzieckiem, starszy brat przynosił do domu „Piłkę Nożną”. Na początku interesowały mnie wyłącznie plakaty, nie minęło jednak wiele czasu i sam chodziłem po nią do kiosku. Czytałem tam teksty Hurkowskiego, czytałem ją, gdy został naczelnym. Biegając za piłką po podwórku, czytałem artykuły, felietony, analizy i opracowania człowieka – wówczas tak odległego, niedostępnego, z innego, wielkiego, piłkarskiego świata – dla, którego później miałem okazję pisać. Uwierzcie mi, że byłem na tyle głupi, iż całkowicie tego nie doceniałem. Często się obijałem, nieraz zdarzyło mi się nie odebrać od niego telefonu (zazwyczaj tego o 7 rano, co było niemalże codziennością). Dzisiaj żałuję każdej nieprzegadanej z nim minuty. Każdego jednego razu, kiedy waliłem w chuja i nie robiłem tego, co mi kazał. Każdego błędu, którego mi nie wytknął. Każdego tekstu, którego mu nie wysłałem.

Nie mogłem się z tym pogodzić. Dotarło do mnie, jak wiele straciłem. I to nie tylko dlatego, że pan Roman odszedł na zawsze, ale dlatego, że gdy jeszcze był, gdy dzwonił, gdy chciał rozmawiać – wiele razy nie miałem czasu, bo wolałem zajmować się rzeczami z obecnego punktu widzenia, kompletnie nieistotnymi. Największy żal miałem do siebie. Bo czułem, że coś mnie ominęło, że straciłem szansę.

Dzień przed pogrzebem wyjechałem do Warszawy, ale ciężko nazwać to jazdą. Masakrycznie sypał śnieg, było niemiłosiernie ślisko, a do tego opóźnił nam się wyjazd z Wrocławia i po chwili, na drodze był już mrok. Swoje robił też przedświąteczny okres i dziś powiedzielibyśmy, że pogoda nie sprzyjała jeździe samochodem. No, ale jechaliśmy, próbowaliśmy. My – bo był ze mną jeszcze kolega, Konrad Kaźmierczak z Interii. Dotarliśmy na miejsce jakoś przed 23. Na miejsce, czyli do „hotelu” zorganizowanego w bloku na Bródnie, który wybraliśmy ze względu na usytuowanie bliskie cmentarza. Pod drzwiami czekał już Paweł Grabowski, na recepcji wykłócała się jakaś murzynka, a na ścianach w najlepsze rozwijał się grzyb. W takim klimacie wspominaliśmy pana Romka, gadaliśmy o piłce, popijając cytrynówkę.

Nagle „ktoś” trzasnął cholernie drzwiami od łazienki, podczas gdy cała nasza trójka siedziała przy stole. Grabek powiedział, że to wiatr, więc tego się trzymajmy. Alkohol tego dnia na mnie jednak całkowicie nie działał. Siedziałem do czwartej czy piątej. Nie dawało mi to wszystko spokoju, nie mogło ze mnie wyjść, tylko tak tkwiło w środku i nie pozwalało zasnąć. Patrzyłem się w okno i widziałem tylko blokowisko. No i śnieg, który nocą wydaje charakterystyczny dźwięk, gdy ktoś po nim idzie. Ale nikt nie szedł. Było – jak na złość – bardzo, bardzo spokojnie. Nic się nie działo. Wszyscy spali…

Romana Hurkowskiego pożegnaliśmy w małym, drewnianym kościółku na Cmentarzu Bródnowskim. Przed jego wejściem zobaczyłem tylu ludzi piłki, ilu nigdy wcześniej nie widziałem naraz w jednym miejscu, innym niż stadion. Trenerzy, byli i obecni piłkarze, działacze, koledzy po fachu. Wówczas naprawdę zrozumiałem, z kim miałem do czynienia. Jakiego formatu to był dziennikarz.

Nie znałem go tak długo i tak dobrze, żeby móc mówić, jakim był człowiekiem. Wiem natomiast jedno: był prawdziwy i autentyczny. Nikogo ani niczego nie udawał.

Pewnie więcej w życiu przez to stracił, niż zyskał, ale widziałem, że ludzie wspominają go z szacunkiem. Widziałem, jak po nim płaczą, ile dla nich znaczył. Czułem dokładnie to samo. Taką tęsknotę, że już więcej się nie odezwie. Ł»e więcej nie zadzwoni. Ale z drugiej strony, zaczynałem podświadomie cieszyć się, że w ogóle miałem z nim kontakt. Ł»e coś udało mi się od niego nauczyć, że jakoś zwrócił na mnie uwagę i mnie docenił. Widział jakiś potencjał, dał szansę. To nabrało w moich oczach zupełnie nowego znaczenia, gdy tak stałem wśród tych ludzi jak chowano go do grobu. Gdy się rozeszli, a ja dalej wpatrywałem się w to imię i nazwisko, które cały czas widywałem pod jego tekstami. Coś we mnie pękło, kiedy zobaczyłem „Roman Hurkowski” napisane na tabliczce przybitej do krzyża postawionego nad grobem.

Zrozumiałem jak szybko czas płynie i jak ważne jest, aby go nie marnować. Pomyślałem, że skoro on coś we mnie dostrzegł. Poświęcał mi uwagę, chciał czegoś nauczyć i chciał coś przekazać, to byłbym ostatnim idiotą, gdybym to teraz zmarnował. Przypomniałem sobie słowa, które mi często powtarzał, gdy coś mu marudziłem. – Panie, jak pan coś napiszesz, to się nie da przejść obojętnie. Każdy by tak chciał – mówił. I postanowiłem pisać. Już tak na poważnie. Jakby to powiedzieli piłkarze: „dawać z siebie wszystko”.

Po pogrzebie, Konrad pojechał do siebie do domu na Mazury, a ja wracałem sam. Warunki były jeszcze gorsze, niż dzień wcześniej. Powiedzmy sobie szczerze: nie było warunków. Śnieg tak napierdalał, że jazda 60km/h, to była jazda po cienkim lodzie, a lód był też na ulicach i to tak śliski, że jak pewna pani wyszła z auta podczas jednego z przymusowych postojów (spowodowanych np. tirem, który nie mógł podjechać pod górkę, albo wypadkiem czy jeszcze innym ruchem wahadłowym) – wywróciła się i złamała nogę. Pech chciał, że była kierowcą, a współpasażerów nie miała i zanim przyjechał ktoś, kto ją ogarnął, a potem jej samochód, to spędziłem tam dodatkowo niemal dwie godziny. Tam – bo widoczność była taka, że nawet nie sposób było dostrzec, gdzie się człowiek właściwie znajduje. Ogólnie, takich korków, wypadków, mniejszych lub większych stłuczek i postojów nimi spowodowanych, było po drodze kilkanaście. 350 kilometrów jechałem ze czternaście godzin. Nie wiem dokładnie, bo straciłem rachubę czasu. Po drodze jeszcze chciałem ominąć korek i tak się zamotałem, że w pewnym momencie zacząłem widzieć tylko drzewa. Zorientowałem się, że jestem w lesie, a jedyne światła jakie widać, to światła z mojego samochodu. Zasięgu w telefonie nie było. Zresztą, do kogo miałbym zadzwonić i po co? Była już noc, wigilia wigilii. A ja niemiłosiernie wkurwiony, w środku lasu.

Zanim wydostałem się stamtąd do cywilizowanego świata (choć to wciąż świat z widocznością najwyżej na pół metra), wykląłem chyba wszystkie możliwe świętości, obraziłem wszystko, co się dało i zwyzywałem każdy przedmiot jaki był w pobliżu. Jeśli mówi się o szarpaniu nerwów, to ja od tamtej podróży już nie mam co szarpać. Kilkukrotnie godziłem się z losem, ale wystarczyła mała pierdółka, malutki korek, krótki postój i znowu się zaczynało. A dodam tylko, że powrót to był dopiero początek koszmaru, jaki czekał mnie w te kilka – także świątecznych – dni. O tym już jednak pisał nie będę.

Tak samo, jak nie chciałem też pisać za wiele o osobie Romana Hurkowskiego, bo – jak już wcześniej wspomniałem – nie znałem go na tyle, żeby rościć sobie prawo do pisania takich wspomnień. Poza tym, ciężko byłoby zrobić to lepiej i bardziej emocjonalnie niż jego syn, Rafał, którego tekst można przeczytać na Futbolnet.pl.

Chciałem tylko podzielić się tym, co sam wtedy zrozumiałem. Ł»e warto starać się tak żyć, aby nawet po śmierci inspirować ludzi do działania.

TOMASZ KWAŚNIAK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama