Manchester City w końcu pokonany, Chelsea wraca do gry

redakcja

Autor:redakcja

13 grudnia 2011, 08:08 • 6 min czytania

Czternaście spotkań bez porażki i tylko cztery stracone punkty. Aż pięć oczek przewagi nad grupą pościgową w tabeli. Dwa remisy w meczach z Fulham i Liverpoolem, a poza tym od góry do dołu w ligowym kalendarzu same zwycięstwa. Na liście skalpów między innymi drugi w tabeli Manchester United i czwarty Tottenham. Z takim bilansem i zamiarem podtrzymania niesamowitej passy, na Stamford Bridge przyjechali piłkarze Manchesteru City. Wdrapali się na jeszcze do niedawna nieosiągalny dla nich szczyt – fotel lidera Premier League – i utrzymywali się tam od ponad trzech miesięcy ani razu nie kapitulując. A wiadomo przecież, że łatwiej się tam dostać niż wytrwać dłuższy czas. Kiedy jest się na pierwszym miejscu w tabeli, każdy – nawet przeciętny zespół – wychodzi na mecz z nastawieniem: „bij lidera”. No i tak wybiegali na murawę kolejni żądni krwi rywale, a Roberto Mancini dawał hasło do ataku i „City” golili tych, którzy się akurat nawinęli. Ale każda seria ma swój koniec. Tym razem padło na napędzany pieniędzmi szejków błękitny „samograj” z Manchesteru. Katem „The Citizens” okazała się londyńska Chelsea. Ta sama, którą niektórzy już zaczynali pomału wrzucać do jednego wora z ligowymi średniakami. Porażka z „Obywatelami” mogłaby dla nich oznaczać koniec marzeń o tytule mistrzowskim. Podkreślał to nawet Andre Villas-Boas na przedmeczowej konferencji prasowej. Ferment w zachodnim Londynie próbowała też zasiać brytyjska prasa, informując że Frank Lampard niedługo kupi bilet do Madrytu i poleci powalczyć z Realem o mistrzostwo Hiszpanii. Presja była ogromna, ale nie poplątała graczom Chelsea nóg. Okazała się ich sprzymierzeńcem. Jakby to powiedział Henryk Kasperczak – „The Blues” zareagowali pozitivnie i do reszty ligi wysłali jasny przekaz: „hola, hola – nas jeszcze nie można skreślać”.
Image and video hosting by TinyPic

Manchester City w końcu pokonany, Chelsea wraca do gry
Reklama

Chociaż po niecałych dwóch minutach gry, kiedy piłka zatrzepotała w siatce po strzale Mario Balotellego, niektórzy już pewnie postawili na Chelsea krzyżyk. I znów musimy włoskiemu snajperowi poświęcić kilka zdań. Przed meczem Roberto Mancini miał na pewno jeden dylemat – kogo ustawić w linii ataku. Wybór ma niesamowity – obok Włocha w kadrze są przecież jeszcze Sergio Aguero i Edin Dżeko. Carlosa Teveza z wiadomych przyczyn już nie liczymy. Na ławce ostatecznie posadził Bośniaka, chociaż Balotelli próbował sam się z tej listy wykreślić. Na dwa dni przed meczem zasiedział się z kolegą w jednej z restauracji. Biesiadowali do rana, chociaż klubowy regulamin jest w tej kwestii rygorystyczny – na 48 godzin przed meczem piłkarze mają zakaz wychodzenia na miasto. Tymczasem panowie zabawiali się w najlepsze, improwizując walkę na miecze (w ich roli wystąpiły kuchenne wałki) i w efekcie oprócz rachunku za kolację, Mario musiał jeszcze uszczuplić swój portfel o 150 tysięcy funtów kary. Podobnie, tyle że z fajerwerkami zamiast wałka, Mario eksperymentował przed meczem z Manchesterem United. Jak to się skończyło – wszyscy pamiętamy. Balotelli strzelił wtedy dwie bramki i był głównym autorem pogromu na Old Trafford. Znając jego pokrętną logikę – mógł wykoncypować, że takie szaleństwa służą jego formie na boisku. Może to samo pomyślał sobie Mancini, a może ma zwyczajnie wyjątkową słabość do swojego rodaka. W każdym razie – poleciał mu po kieszeni, ale i tak dał miejsce w pierwszej jedenastce. A Mario odpłacił się już po stu sekundach gry, zaliczając ósme trafienie w lidze w tym sezonie. Chociaż tak z trzydzieści procent bramki trzeba oddać Sergio Aguero za świetne prostopadłe podanie, a jakieś dwadzieścia Branislavowi Ivanoviciowi – za błąd ustawienia i zwrotność osiemnastokołowej ciężarówki.

Gdyby „City” poszli za ciosem, a sędzia Mark Clattenburg podyktował jedenastkę za faul na Davidzie Silvie, która się gościom bez dwóch zdań należała, to pewnie mogliby Chelsea dopisać do długiej listy pokonanych rywali. Ale sędzia z niewiadomych przyczyn na wapno nie wskazał, a piłkarze Manciniego z kolejnymi upływającymi minutami zaczynali przygasać. Silva błyszczał tylko przez pierwsze pół godziny, podobnie jak Aguero. Brakowało kogoś, kto nadałby akcjom gości rozpędu, a Samir Nasri nawet nie wstał z ławki rezerwowych. Po przerwie zupełnie zgasł nawet Balotelli, który mecz zaczął pięknym golem, a kończył bezsensownymi faulami i nieustającym wymachiwaniem rękami w kierunku arbitra.

Reklama

Ale zwycięstwo Chelsea nie byłoby możliwe bez dwóch osób. No dobra – trzech. Z tym, że tą trzecią jest zawodnik „City” – Gael Clichy. To niewątpliwie jemu należy się tytuł frajera meczu. Bohaterem spotkania był za to Daniel Sturridge. Nikt już chyba nie ma w zachodnim Londynie wątpliwości, że miejsce w pierwszym składzie należy się jemu, a nie Fernando Torresowi. Przy pierwszej bramce niemiłosiernie wkręcił w ziemię wspominanego wcześniej Clichy’ego i obsłużył Raula Meirellesa, który musiał tylko czysto trafić w piłkę na piątym metrze przed bramką. Chociaż sztuka ta nie jest wcale tak oczywista – w końcu niecałą godzinę wcześniej Darvydas Sernas pokazał w Poznaniu, że taką sytuację można koncertowo spartaczyć. Akcja Chelsea była bliźniaczą kopią tej przeprowadzonej przez Davida Abwo i Zagłębie w meczu z Lechem. Z tą różnicą, że Meireles huknął tak, że piłka tylko śmignęła gdzieś koło ucha Joe Harta, a Sernas fatalnie spudłował.

Gael Clichy swój słaby występ przypieczętował po przerwie, kiedy wyleciał z boiska za drugą żółtą kartkę. Francuz bezpardonowo władował się w nogi Ramiresa, chociaż z odsieczą zmierzało mu już dwóch kolegów i interwencję mógł sobie zwyczajnie darować. No właśnie – pisaliśmy, że jest dwóch głównych ojców zwycięstwa Chelsea w tym meczu. Ramires jest tym drugim. – Gdyby zrobić temu chłopakowi rentgena, to wyszłoby chyba, że ma dwie pary płuc – powiedział komentujący ten mecz w Canal+ Andrzej Twarowski. Trafił w sedno. Brazylijczyk był na boisku wszędzie. W defensywie, w ataku – cały czas pod grą. Nie przypominamy sobie ani jednego ujęcia kamery z tego spotkania, na którym nie byłoby widać Ramiresa. Ani jednego – serio.

A Sturridge był też głównym „udziałowcem” przy drugiej bramce. To po jego uderzeniu piłka trafiła w rękę Lescotta i tym razem arbiter – bez sekundy wahania – słusznie podyktował karnego. Piłkę na wapnie chciał ustawić Juan Mata, ale nic z tego nie wyszło, bo Frank Lampard postanowił pokazać, że ma „cojones”. Wziął na siebie odpowiedzialność, chociaż na boisku pojawił się niecałe dziesięć minut wcześniej, a w tym sezonie już dwa razy z jedenastu metrów przestrzelił. Tym razem zamknął oczy i huknął w sam środek, a potem ucałował herb Chelsea na klubowej koszulce, jakby chciał wysłać Jose Mourinho jasny sygnał – nie ściągniesz mnie do Realu, bo tutaj mam jeszcze robotę do wykonania. No cóż – poczekamy, zobaczymy.

Chelsea wygrała, ale nie była wyraźnie lepsza od lidera. To było takie zwycięstwo o przysłowiowy „błysk szprychy”. A przy odrobinie szczęścia wynik mógł być dokładnie odwrotny. Na Mancinim zemściło się trochę kalkulowanie i to, że w końcówce meczu chciał grać na remis. Ale – gdyby nie głupia czerwień Clichy’ego – Włoch pewnie zawalczyłby o całą pulę. Tak samo – gdyby za faul Bosingwy na Silvie sędzia podyktował rzut karny – po kwadransie gry mogłoby być już po zawodach. Ale to wszystko gdybanie. Fakty są takie, że na dziś Chelsea jest jedynym angielskim zespołem, który zgarnął w meczu z Manchesterem City trzy punkty. A „The Blues” wracają na dobre do gry o mistrzostwo.

MACIEJ SYPUفA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama