Oglądam mecze Barcelony i z niepokojem wypatruję oznak końca

redakcja

Autor:redakcja

11 grudnia 2011, 02:05 • 5 min czytania

Staram się nie opuszczać żadnego meczu Barcelony, nawet z najsłabszym możliwym przeciwnikiem – dajmy na to, z BATE – ponieważ od dawna prześladuje mnie myśl, że wielkimi krokami zbliża się meta. Nikt nie wie, kiedy nastąpi schyłek „Barcy”, ale kiedyś nadejść musi, raczej prędzej niż później. A wszystko dlatego, że historia futbolu dla dream-teamów jest bezlitosna. Trzy, cztery, góra pięć sezonów dominacji, z których wycisnąć należy tyle trofeów, ile się tylko da. Dlatego oglądam, ile się da, by później nie żałować.
Patrzę na Barcelonę z narastającym niepokojem. Jest we mnie głębokie przeświadczenie, że Guardiola stworzył zespół wszech czasów – że nikt nigdy nie grał w piłkę na takim poziomie, co biorąc pod uwagę stałą ewolucję tej dyscypliny sportu nie jest nawet poglądem kontrowersyjnym (jest to zresztą pogląd podzielany przez bardzo wielu uznanych trenerów, z Aleksem Fergusonem na czele). Co tydzień obawiam się, że ktoś mi przyjemność podziwiania dzisiejszej „Barcy” nagle zabierze. Obawiam się, że jeden piłkarz drugiemu przeleci dziewczynę, że któryś złamie nogę, że inny straci głowę z powodu choroby żony, a jeszcze inny przepuści wszystkie oszczędności w kasynie. Obawiam, że jakiś szczególik, wydarzenie pozornie nieistotne – kraksa na drodze czy sprzeczka przed telewizorem – sprawi, iż Barcelona sama sprowadzi się do poziomu przeciwników. Bo że oni jej nie dogonią – to akurat wiem. „Barca” musi zwolnić i zaczekać na peleton.

Oglądam mecze Barcelony i z niepokojem wypatruję oznak końca
Reklama

Tak, każdy dream-team kiedyś przestaje wygrywać, tak jak przestało Chicago Bulls. Patrzę na to, ile osiągnęła Barcelona – na te trzy zwycięskie sezony z rzędu, w trakcie których zdobyła 298 goli – i zastanawiam się: jak długo jeszcze? Historia piłki podpowiada: jeszcze tylko chwilkę, momencik.

Oglądam więc każdy mecz Barcelony, ciesząc się, że jest mi to dane, ale gdzieś podświadomie wypatruję symptomów końca i za każdym razem oddycham z ulgą, że tych symptomów jeszcze nie widzę. Piłka nożna wróci na „właściwe” tory i znowu wszyscy będą równi, każdy będzie mógł wygrać z każdym, ale by to się stało, uśmiercić się musi – sam siebie – dzisiejszy dominator. Co zostało kilka godzin temu udowodnione – on jeszcze żyje. Uff…

Reklama

Ktoś mówi – ciągłe zwycięstwa Barcelony są nudne! A ja się pytam – czy NBA była ciekawsza w erze Michaela Jordana, czy teraz?

Zastanawialiście się, jak to jest, że wszystkie futbolowe potęgi kiedyś w końcu padały? Teoretycznie sukces powinien rodzić sukces, a każde zdobyte trofeum winno być krokiem w kierunku następnego. Zapełnia się gablota, zapełnia klubowe konto, maszyna zaczyna funkcjonować na obrotach wcześniej nieosiągalnych. I zawsze – trach. Nawet jak Real Madryt zdobył pięć Pucharów Europy z rzędu, to w końcu musiał polec. Weźmy polską ligę – raz się zdarzyło, że Górnik Zabrze (w latach sześćdziesiątych) pięć razy z rzędu zdobył tytuł mistrza kraju. Miał też serię czterech triumfów, po której już się nie pozbierał i na kolejny czeka do dziś. Dlaczego? Wyświechtane powiedzenie, że wejść na szczyt jest łatwiej niż się na nim utrzymać za wiele nie tłumaczy…

Tak, wypatruję upadku Barcelony, bo tego uczy historia, ale… z drugiej strony zdawałoby się, że tak naprawdę tłuste dla tego klubu lata dopiero nadchodzą. Po pierwsze – coraz większe zyski. Po drugie – wprawiona w ruch machina dostarczająca coraz to nowszych piłkarzy. Po trzecie – paliwo dla tej machiny, które stanowią ci wszyscy chłopcy na świecie, którzy chcą być tacy jak Messi. A jest ich tylko więcej i więcej. „Barca”, a raczej „Barca” do spółki z Messim, rozpala dziś wyobraźnię ludzi na całym świecie w nadzwyczajnym stopniu. Może więc naiwne i nieuprawione jest czekanie na koniec wielkiej Barcelony w sytuacji, gdy ma ona bardzo młodych piłkarzy, najlepszą szkółkę i olbrzymie przychody? Może właśnie ona jest najbliżej tego, by przeobrazić się w piłkarskie perpetuum mobile? Może to, co dziś oglądamy, nie jest końcem, lecz początkiem czegoś jeszcze po stokroć potężniejszego?

Spodziewałem się, że tym razem wygra Real Madryt. Po pierwsze – w ostatnim czasie był w nieziemskiej formie, podczas gdy Barcelona, zwłaszcza w meczach wyjazdowych, nie przekonywała, grała momentami frajersko i traciła punkty na własne życzenie. Po drugie – Real ostatni raz pokonał w lidze Barcelonę w maju 2008 roku, czyli bardzo, bardzo dawno temu. Szmat czasu. Nawet jeśli jedna drużyna jest lepsza od drugiej, to i tak raz na jakiś czas powinna wygrać ta słabsza. Wiecie, jak to jest. Mówi się – Polska jest gorsza od Portugalii, co oznacza, że na dziesięć meczów, Portugalia wygra sześć, trzy razy będzie remis, a raz wygra Polska. No to licznik zdawał się bić na korzyść zespołu Mourinho. Spodziewałem się, że dziś zatriumfuje Real, bo… tak się ułoży mecz. Ktoś strzeli swojaka, ktoś dostanie czerwoną kartkę, komuś wyjdzie strzał życia (piłkę postrzegam jako sport, w którym często rządzi przypadek). Albo po prostu tego dnia „Królewscy” po prostu będą lepsi.

A tu znowu Barcelona. Znowu na swoich warunkach.

Teraz tak sobie myślę, że ogłaszanie Realu faworytem tego spotkania było oznaką braku szacunku dla wszystkiego, co Barcelona osiągnęła przez ostatnie lata. Mourinho w sposób efektowny wygrał kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt spotkań, ale nie osiągnął jeszcze niczego, co pozwalałoby postawić między jego projektem a projektem Guardioli chociażby znak równości. Ten Real jest naprawdę wspaniały i były okresy w europejskim futbolu, gdy byłby zapewne bezsprzecznie najlepszy, może nawet legendarny. Trafił jednak na erę niesamowitego rozkwitu największego rywala.

Nie wiem, jak zakończy się ten sezon – nikt tego nie wie. Być może Barcelona zgranie wszystko, być może zostanie z pustymi rękoma. W sumie, nie ma to dla mnie znaczenia – cieszę się, że „Barca” wciąż funkcjonuje w takim stopniu, bym co tydzień chciał ją oglądać i prosić o więcej. Nie wiem, w jakim kierunku podąży futbol i co jeszcze uda się wymyślić, by tę grę zrewolucjonizować, ale kiedyś przecież dojdziemy do ściany. Rekordy w biegu na 100 metrów nie będą bite wiecznie, ktoś kiedyś ustanowi rekord rekordów. I być może – być może! – nikt już nigdy nie będzie grał lepiej w piłkę niż Barcelona w latach 2008 – 2011. Nawet, jeśli ktoś ją w końcu pokona.

KRZYSZTOF STANOWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama