Jeśli ktoś przed tym meczem zastanawiał się, czy Złota Piłka należy się Lionelowi Messiemu czy Cristiano Ronaldo (chociaż jak się można było w ogóle nad tym zastanawiać?!), to chyba już dłużej wątpliwości nie ma. Portugalczyk po raz kolejny pokazał, że nie radzi sobie z presją w meczach o stawkę i udowodnił, że między nim i Argentyńczykiem nie można stawiać znaku równości. Tak, jak nie można tego robić między Realem i Barceloną. Nie, nie i jeszcze długo, długo nie. Zespół Guardioli na dziś jest o lata świetlne przed „Królewskimi”. I niewiele wskazuje, żeby coś się w tej kwestii wkrótce zmieniło…
Gdybyśmy chcieli w sposób matematyczny opisać dzisiejszą grę Realu, to przypominała ona parabolę…
Parabolę, której szczyt osiągnęli już w dwudziestej sekundzie, a dno po pierwszej połowie. Po przerwie Real był tylko tłem dla rozpędzającej się Barcelony. W drugiej odsłonie na boisku był właściwie jeden zespół. Barcelona grała, a Real kopał. Najczęściej rywali po nogach.
Od samego początku było widać, że na murawę zawodnicy Mourinho wybiegli niezwykle naładowani. Miało się wrażenie, że lada moment z uszu zacznie im kipieć para od buzującej w nich adrenaliny. Portugalczyk nastawił zespół agresywnie i pomysł na zneutralizowanie rywali miał prosty – odciąć od gry „mózgi” Barcelony. W efekcie gra wyglądała tak: przy piłce Messi – faul, podanie do Xaviego – kosa, zagranie do Iniesty – cięcie równo z trawą. To cud, że pierwszą kartkę „Królewscy” zarobili dopiero po pół godzinie gry. Jeszcze większym jest to, że Lassana Diarra bez kartonika rozegrał równo godzinę. Kiedy już kartkę dostał, to Mourinho musiał go zdjąć, bo Francuz raczej by tego meczu nie dokończył. Zawodnicy Realu wycinali rywali, a jak raz Messiego nie udało się w porę przewrócić, to padła wyrównująca bramka. Strzelił ją Alexis Sanchez, który do tego momentu obok Daniego Alvesa był najsłabszym ogniwem Barcelony. Chilijczyk zamiast grać ciągle dyskutował z arbitrem, ale kiedy dostał piłkę przed polem karnym to zrobił z niej użytek.
Zanim to się jednak stało – przez chwilę Real był w piłkarskim niebie. Mourinho – co ciekawe – ustawił zespół ofensywnie, a w ataku postawił na Karima Benzemę. Gra na dwóch napastników przeciwko Barcelonie byłaby jednak samobójstwem, musiał więc podjąć trudną decyzję i wybrać między nim a Gonzalo Higuainem. Pewnie kosztowało go to wiele nieprzespanych nocy i nie wiemy, jaką metodę wyboru napastnika ostatecznie zastosował. Może zorganizował sobie wyliczankę, a może po wypiciu porannej kawy na dnie z filiżanki z fusów ułożyła mu się akurat twarz Francuza. W każdym razie po dwudziestu sekundach gry decyzji nie żałował, a na okładkach jutrzejszych gazet już pewnie widział swoją twarz z dopiskiem: „Magiczny Mourinho”. Chociaż – tak szczerze – to bramkę trzeba zapisać na konto Victora Valdesa, który doskonałym podaniem do Di Marii zapoczątkował całą akcję. Swoją cegiełkę do tego gola dołożył też Gerard Pique, który nie dość szybko wybiegł spod własnej bramki i dzięki temu Benzema nie został złapany na spalonym. – Valdes jest nieprawdopodobny w grze nogami – takie zdanie na łamach hiszpańskiej prasy tydzień temu wyraził Peter Schmeichel. Powiedział to chyba w złą godzinę, bo dzisiaj przy każdym zagraniu piłki w kierunku golkipera Barcelony śmierdziało bramką. Valdes grał trochę tak, jakby ktoś podłączył go pod gniazdo 220 wolt. Na całe szczęście dla niego, możliwości ofensywne Realu skończyły się po kwadransie gry.
Ten piorunujący i trochę przypadkowy początek był właściwie wszystkim, na co było stać „Królewskich”. Przebłyski miał Di Maria, do pewnego momentu nieźle grał Benzema. Jedna dobra akcja zdarzyła się też Cristiano Ronaldo. Po wejściu na boisko próbował coś zdziałać Kaka. Ale to nie oni byli głównymi bohaterami spektaklu na Santiago Bernabeu. Pierwsza połowa jeszcze może była w miarę wyrównana – chociaż ze wskazaniem na Barcelonę. W drugiej na murawie niepodzielnie panował Messi i spółka.
Podopieczni Guardioli grali swobodnie, klepali spokojnie piłkę, a kiedy mieli ochotę – przyspieszyli i strzelili bramkę. Pierwsza może była jeszcze dziełem przypadku. Druga pokazała, że Barcelona kiedy chce, to może rozmontować każdą defensywę. Warto dodać, że była to akcja dwóch zawodników, którzy w tym meczu akurat niespecjalnie błyszczeli – Daniego Alvesa i Cesca Fabregasa. Z każdą kolejną minutą frustracja podopiecznych Mourinho rosła, a kulminacją był faul Sergio Ramosa, za który obrońca „Królewskich” powinien wylecieć z boiska. Arbiter widział chyba jednak, że zawodnicy Realu i tak wyglądają, jak dzieci zagubione we mgle i nad defensorem Realu się zlitował.
Tak na koniec przyszło nam do głowy jeszcze jedno skojarzenie. Ten mecz wyglądał trochę tak, jak interwencja Casillasa przy golu Xaviego. Golkiper Realu gonił piłkę, gonił, ale nie dał rady jej złapać. Tak samo Real próbował ścigać Barcelonę, ale to nie miało prawa się udać. „Blaugrana” cały czas była o krok przed nimi. Zupełnie poza ich zasięgiem.
MACIEJ SYPUŁA