Przerwany sen zapomnianej drużyny

redakcja

Autor:redakcja

06 grudnia 2011, 12:01 • 8 min czytania

Historia futbolu zna wiele wybitnych drużyn. Takich, które swoją postawą zapełniały i czarowały piłkarskie stadiony, a siermiężna zazwyczaj grę przeobrażały w dzieło sztuki. Tuż po II wojnie światowej taką drużyną bez cienia wątpliwości było włoskie Torino, które w sposób oczywisty wyprzedziło swoją epokę. Niestety, los sprawił, że ten wspaniały zespół nie zapisał się w historii tak wielkimi literami, na jakie zasługiwał, a jego cały potencjał, talent i możliwości roztrzaskały się o mury kościoła na wzgórzu Superga.
Czwartego maja 1949 roku zawodnicy Il Grande Torino mieli zagrać w Lizbonie towarzyskie spotkanie z Benficą, dla uczczenia przechodzącego na emeryturę kapitana Orłów, Jose Ferreiry. Rozegranie meczu było uzależnione od wyniku starcia Torino z Interem Mediolan, do którego miało dojść trzy dni wcześniej. Ewentualna porażka mogła bowiem skomplikować drogę po piąte z rzędu scudetto, które mimo wszystko stanowiło dla klubu priorytet. Do żadnych komplikacji jednak nie doszło. Mecz zakończył się remisem, który de facto gwarantował Torino tytuł mistrzowski, a przede wszystkim pozwolił by najlepsza na tamte czasy drużyna świata wpakowała się do samolotu i odleciała w stronę Lizbony.

Przerwany sen zapomnianej drużyny
Reklama

Starcie Byków z Orłami okazało się widowiskiem dużego kalibru. Ostatecznie zakończyło się zwycięstwem gospodarzy 4:3, co w Portugalii uznano za duży sukces. Dla Turyńczyków wynik stanowił drugorzędną kwestię, liczyło się to, że drużyna mogła wreszcie wychylić nos poza Italię, pokazać swój kunszt w innym kraju. Dzień po meczu mistrzowie mieli obrać powrotny kurs. Podróż – mimo że samolotem – nie była bezproblemowa i trwała kilka dobrych godzina. Jednak najgorsze czekało bezpośrednio nad Turynem, gdzie zderzono się z fatalnymi warunkami atmosferycznymi. Bardzo gęsta mgła i bardzo silny wiatr z pewnością nie ułatwiały pracy pilotowi. Problem stanowiła też mocno ograniczona łączność z kontrolą lotów. Pilot działał bardziej na wyczucie. Nie posiadając odpowiednich danych i parametrów znacząco obniżył wysokość lotu, co w połączeniu z fatalną widocznością skończyło się katastrofą. Wysokie na 675 metrów wzgórze Superga wyrwało zawodników Il Grande Torino z pięknego snu.

Na pokładzie samolotu, który swój rejs zakończył na murach marmurowej bazyliki leciało 31 osób. Zginęli wszyscy, w tym 18-stoosobowa ekipa Torino wraz z całym sztabem trenerskim i dziennikarzami, którzy pognali za mistrzami Włoch do Portugalii. Wśród nich był m.in. Renato Casalbore, założyciel Tuttosport. Przeżyli jedynie Sauro Toma, dla którego szczęściem w nieszczęściu okazała się kontuzja, a także Renato Gandolfi, rezerwowy bramkarz, który został w Turynie, aby Dino Balarin mógł udać się do Lizbony wraz ze swoim starszym bratem Aldo.

Reklama

Image and video hosting by TinyPic

Na czym polegała zjawiskowość i niezwykłość legendarnej drużyny Torino? Jej znakiem rozpoznawczym była gra systemem 4-2-4, znanym przede wszystkim z Mistrzostw Świata 1958 roku, na których zjawiskowa Brazylia odprawiła z kwitkiem wszystkich przeciwników, opierając się na tej taktyce. Czerpał z niej również holenderskich futbol totalny, co wyraźnie pokazuje, że wymyślony w Turynie sposób gry, skutecznie wdrażany na piłkarskie boiska przez zawodników tego klubu okazał się ponadczasowy.

Wielkie Torino to jednak nie tylko taktyczna innowacja. To także zupełnie nowy model prowadzenia drużyny z prezydenckiego fotela, za który odpowiadał Feruccio Novo. Odpowiadał on w całości za konstrukcję klubu, począwszy od doboru zawodników i trenerów, skończywszy na błyskotliwym zarządzaniu jego strukturami. Novo nie obawiał się zmian i kontrowersyjnych decyzji. Chociaż często żonglował posadami na trenerskich i dyrektorskich stołkach, robił to na tyle konsekwentnie, że ani na moment nie zahamował rozwoju zespołu. Zatrudnienie zagranicznych trenerów, jak. Węgier Egri Erbstein, czy Anglik Leslie Lievesley, nie stanowiło żadnego problemu. Uważał bowiem, że zagraniczne wizje będą świeżym powiewem dla skostniałego włoskiego futbolu. Nie pomylił się. Nowe pomysły, zróżnicowane metody szkoleniowe i zaawansowane podejście do spraw taktycznych okazały się kluczem do sukcesu. Dodatkowo cechowało go ojcowskie podejście zarówno do pracowników klubu, jak i piłkarzy. Kreował także fantastyczną atmosferę wewnątrz drużyny, z której na dobrą sprawę uczynił wielką rodzinę. Nic więc dziwnego, że Torino osiągało w tamtym czasie tak wspaniałe wyniki. Ten klub był po prostu skazany na sukces.

Oczywiście, za zwycięstwa i tryumfy nie odpowiadają wyłącznie znakomici trenerzy i wybitnie zarządzający prezydenci. Kluczową częścią układanki są piłkarze, którzy na swój sposób muszą być wybitni. Ci, zebrani w Wielkim Torino, z pewnością się do takich zaliczali. Można powiedzieć, że dobrano i zestawiono ich sposób perfekcyjny. W preferowanym przez trenerów ustawieniu w pełni eksponowali swoje zalety i wykorzystywali całość drzemiącego w nich potencjału. Zachwycali jako zespół i jako pojedyncze jednostki. Bramkarz Valerio Bacigalupo, jako jeden z pierwszych w swoim fachu, odważnie opuszczał linię bramkową, dopuszczając się skutecznych interwencji nawet poza polem karnym, Eusebio Castigliano zachwycał lekkością z jaką przyjmował nawet najtrudniejsze podania, nadzwyczajną szybkością sprytny Romeo Menti siał popłoch w obronie rywali, Mario Rigamonti był defensywną skałą, której za nic nie dało się skruszyć, a Guglielmo Gabetto trafiał do siatki rywali kiedy tylko naszła go ochota. I tak dalej, i tak dalej, długo można by wymieniać. Ł»adnym wątpliwością nie ulega, że Il Grande Torino naprawdę było Grande.

Osobny akapit należy się kapitanowi Torino i zarazem najlepszemu zawodnikowi Valentino Mazzoli. Był on piłkarzem wyjątkowym, niezwykle charakternym i charyzmatycznym, liderem z krwi i kości, spajającym w jeden organizm wszystkie boiskowe mechanizmy. Jak nikt inny potrafił natknąć drużynę do walki, wlać nowego ducha w serca i umysły swoich kolegów. Do annałów przeszedł jego popisowy występ przeciw Vicenzie, kiedy to skompletował hat-tricka w ledwie 180 sekund. Mazzola nigdy nie ustępował, na boisku walczył jak byk, utkwiony w klubowym emblemacie. Dlatego po dziś dzień pozostaje legendą Torino i wzorem dla wszystkich piłkarzy broniących barw klubu ze stolicy Piemontu.

Każde zdanie na temat wielkości turyńskiej drużyny, zdają się potwierdzać suche statystyki. Pięć mistrzowskich tytułów z rzędu z pewnością nie było dziełem przypadku. Podobnie jak 125 goli strzelonych w sezonie 1947/48. Kosmicznie brzmi też seria 93 meczów bez porażki na Stadio Filadelfia, na które składają się 83 zwycięstwa i 10 remisów i ledwie 2 drużyny, którym udało się nie stracić bramki na tym mało gościnnym obiekcie. W latach 1945-49 Torino wbiło wszystkim rywalom aż 471 goli, tracąc niewiele ponad 100, co najlepiej obrazuje, jak idealne proporcje przepełniały tę wspaniałą drużynę.

Aż strach pomyśleć, gdzie zaszliby i co osiągnęli piłkarze Torino, gdyby ich losy potoczyły się inaczej. Większość z nich pewnie wybrałaby się z włoską kadrą na brazylijski mundial w 1950 roku, na który swoją drogą Włosi popłynęli statkiem w wyniku panującej w kraju…. Może nawet zachowaliby wyborną formę do 1955 roku i wystartowali w pierwszej edycji Pucharu Europy Mistrzów Krajowych? Cóż, pozostaje to w sferze gdybań. Pewne jest natomiast, że Torino nie odzyskało blasku, jakim świeciło w latach ’40 ubiegłego wieku. Co prawda w 1976 roku udało się sięgnąć po scudetto, ale był to tylko chwilowy powrót na szczyt. Kilka lat wcześniej, bo w w roku 1967 przez klub przelało się kolejne nieszczęście. W wypadku samochodowym zginął Gigi Meroni, z którym wiązano ogromne nadzieje. Dziwnym zbiegiem okoliczności identycznie nazywał się pilot feralnego lotu z 4 mają 1949 roku. Wygląda więc na to, że Torino jest klubem w pewien sposób naznaczonym.

Dziś, 62 lata po turyńskiej gehennie , katastrofa na wzgórzu Superga jest zapomnianą tragedią.
Owszem, pod pamiątkową tablicę na wzgórzu, która nomen omen podobno się rozpada, zjeżdżają rzesze kibiców chcących stanąć oko w oko z dramatem Torino, ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że świat – nie tylko ten futbolowy- wyparł się koszmaru Il Toro. Co istotne, zasłona milczenia spowija także Turyn. Przed 60-tą rocznicą katastrofy kibice zarzucali miastu, że nie robi nic, aby w godny sposób uczcić tak ważną rocznicę, że traktuje ich, jak ubogich kuzynów Juventusu. W tym świetle nieprawdopodobne wydaje się, że w maju 1949 roku na ulice Turynu wyszło 500 tysięcy osób chcących oddać hołd ofiarom katastrofy. Tragedia, o której mało kto chce dziś pamiętać była więc dramatem całych piłkarskich Włoch dla których Torino stanowiło nadzieję na lepsze juro i powrót do przedwojennej potęgi, potwierdzonej dwoma mundialowymi trumfami w 1934 i 1938 roku. Tymczasem Italia, miast wyrwać się z wojennej z nędzy, jaką wpędziło ją 5 lat konfliktu, zagłębiła się w niej jeszcze bardziej.

Historia Il Grande Torino jest równie piękna, jak i wstrząsająca. Nie ma wątpliwości, że drużyna Feruccio Novo była fenomenem swoich czasów, który w dużym stopniu odmienił oblicze futbolu. Ofensywny styl, jaki prezentowała, po dziś dzień jest pożądany przez kibiców na całym świecie i niestety, często pozostaje marzeniem ściętej głowy. Za to dla Wielkiego Torino, kierowanego przez kapitana Mazzolę był czymś zupełnie realnym. Wyniki, takie jak 10:0 z Alessandrią stały na porządku dziennym. Zawodnikom nie brakowało też charakteru i temperamentu. Kiedy w maju 1948 roku Lazio Rzym prowadziło na Stadio Filadelfia 3:0, wydawało się, że rekord meczów bez porażki na własnym stadionie zbliża się do końca, Il Granata poderwała się jednak do boju i wbiła rywalom cztery gole. Nie może dziwić więc postawa legendarnego włoskiego trenera Vittorio Pozzo, który w kwietniu 1947 roku w meczu przeciwko Węgrom z wybornym Ferencem Puskásem w składzie, wystawił 10-ciu piłkarzy Torino, pozostawiając na ławce rezerwowych- ponoć dla zachowania pozorów- bramkarza Valerio Bacigalupo. Ten sam Pozzo, który z czasem z trenera zamienił się w dziennikarza, tuż po katastrofie samolotu mówił przez łzy:- Zespołu z Torino nie ma… zniknął… spalił się… eksplodował. Te słowa, niestety, wciąż pozostają aktualne.

KAROL BOCHENEK

JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!

[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama