ŁKS Łódź ma nowego dyrektora sportowego – nazywa się Jarosław Dziedzic i na dzień dobry oświadczył, że prawie połowę piłkarzy wywali, reszcie zabierze 40 procent zarobków, a jak coś komuś nie pasuje, to może dochodzić swoich praw w PZPN-ie. Dziwny to sposób motywacji zespołu na dzień przed ważnym meczem ligowym, zwłaszcza gdy podobne słowa padają z ust osoby niecieszącej się specjalnym autorytetem.
Cóż, z deszczu pod rynnę.
Dziedzic, niespełniony piłkarz, w 2000 roku znacząco maczał palce w spadku ŁKS-u z ligi. Ostatni występ zaliczył w 28. kolejce (na 30), kiedy to został zdjęty w przerwie meczu z Górnikiem. Później trener Bogusław Pietrzak nie chciał go widzieć na oczy i pozbył się go z klubu, a gdy kilka lat później obaj spotkali się w Piotrcovii, to Pietrzak pierwsze co zrobił, to znów Dziedzica przegonił. Musiał mieć istotne powody, by aż tak tego zawodnika nie lubić.
Tyle historii. A teraźniejszość? Ha! Z dwóch opowiastek śmieją się ludzie z klubu, chociaż jest to trochę śmiech przez łzy.
Po pierwsze – Dziedzic pracował do niedawna w straży miejskiej, ale słowo pracował chyba warto wziąć w cudzysłów. Jak wieść niesie, ciągle przedstawiał zwolnienia lekarskie. No i doszło do tego, że na trening dzieciaków, który prowadził, podjechała straż miejska i sprawdziła, że Dziedzic jest zbyt chory, by stawić się w pracy, ale wystarczająco zdrowy, by przyjść na trening. Oczywiście musiał odejść.
Po drugie – rok temu prowadził rezerwy ŁKS-u, między innymi w meczach Pucharu Polski (na szczeblu regionalnym). Jak był mecz z Włókniarzem w Zgierzu, to akurat mu się bardzo spieszyło i dalsze przebywanie na stadionie wyraźnie było mu nie w smak. A tu, jak na złość, 2:2. W samej końcówce postanowił zagrać va banque, zawołał młodego zawodnika i powiedział mu: – Wytnij kogoś, zrób karnego! Młody się strasznie wkurzył… i pobiegł nie we własne pole karne, tylko w pole karne przeciwnika. Efekt – przypadkiem strzelił gola. Trener uratował trochę wolnego czasu, za zniszczył własną reputację.
Witamy dyrektora!