Krzysztof Gawara: – Trenując na piasku, nie stworzy się Barcelony

redakcja

Autor:redakcja

25 listopada 2011, 11:19 • 8 min czytania

Szkolił się, zdobywał doświadczenie i kończył kolejne kursy po to, by kiedyś objąć pierwszoligowy zespół na dłużej. Ale los jego karierą trenerską pokierował inaczej. W Legii, jak sam liczy, spędził łącznie około piętnastu lat, z tego prawie dziewięć jako trener. I niewiele ponad miesiąc jako trener pierwszego zespołu. „Krzysztof Gawara o mistrza nam się postara” – śpiewali swego czasu pełni wiary kibice na Łazienkowskiej. Teraz postarać się musi raczej o pracę, bo właśnie kilka dni temu podziękowano mu w czwartoligowym Huraganie Wołomin, gdzie pracował przez ponad pięć lat.
Z Krzysztofem Gawarą spotykamy się w wołomińskim pubie sportowym „El Pico”. I słuchamy jego opowieści o trenerach Smudzie i Okuce, o Robercie Lewandowskim. A także o uniwersalnych problemach w niższych polskich ligach.

Krzysztof Gawara: – Trenując na piasku, nie stworzy się Barcelony
Reklama

Zna pan takie powiedzenie: „kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada”?
Oczywiście, że znam, jak każdy z Polaków. I wiem chyba też, do czego pan zmierza.

Jak to było z trenerem Smudą? Po tym jak został zwolniony z Legii w 2001 roku mówił, że Gawara – asystent, najbliższy współpracownik – nieustannie kopał pod nim dołki. A później, prowadząc już Piotrcovię, zasugerował, że mógłby pan znaleźć zatrudnienie u Bogusława Cupiała…
Dlaczego?

Reklama

Bo zna się pan na kablowaniu.
(Śmiech) No to już wszystko wyjaśniam. To było tak: zaraz po zwolnieniu trenera Smudy ktoś, chyba dziennikarz, zapytał mnie, jak Legia jest przygotowana fizycznie. Ja, zresztą zgodnie z prawdą, odpowiedziałem że trudno powiedzieć, bo w trakcie gier kontrolnych pierwszą połowę grał jeden skład, a drugą zupełnie inny. Smuda podobno potraktował tę wypowiedź jako podważenie jego kompetencji i to nasiliło jego reakcję. Ja na początku odpowiadałem na jego docinki, broniłem się, ale później stwierdziłem, że najlepiej odciąć się od tego wszystkiego. Zresztą w 2004 roku spotkaliśmy się na kursie trenerskim i doszło między nami do porozumienia.

Czyli teraz jesteście „przyjacioły”…
Aż tak bym tego nie ujął. Nie dzwonimy do siebie, nie spotykamy się regularnie. Ale jak się widzimy na jakiejś konferencji, to „cześć” sobie zawsze powiemy. Ale wie pan, co mnie najbardziej zdziwiło? Jak jeden z dziennikarzy napisał, że ja nieprzypadkowo zaczynam cieplej mówić o Smudzie akurat wtedy, gdy został selekcjonerem.

Nie łudził się pan? Nie miał nadziei, że Franz może jednak zadzwoni?
Chyba Pan sobie żartuje?! Po tym wszystkim, co między nami zaszło on miał zaproponować mi jakąś posadę w kadrze? Pewne rzeczy da się zamazać, ale nigdy się ich nie usunie. Poza tym ja w Legii niemal przez cały czas byłem asystentem, to chyba trochę za mało jak na pracę z reprezentacją.

W Legii jako trener pierwszego zespołu, asystent oraz trener rezerw pracował pan prawie dziewięć lat. Który okres wspomina pan najmilej? Chyba Kubickiego, bo on zawsze stawał po pana stronie…
Rzeczywiście, z Darkiem współpracowało mi się świetnie. Zresztą ten okres był bardzo owocny – Legia grała ładnie dla oka, a Włodarczyk i Saganowski strzelali wiele bramek. Ale najciekawiej było za trenera Okuki. On w czasie treningów i odpraw mówił do piłkarzy mieszaniną różnych języków. Wiadomo, jak to Serb, angielskim nie władał najlepiej. Jako piłkarz spędził cztery lata w Szwecji i ten język dość dobrze znał. Do tego odrobina rosyjskiego i kilka polskich słów, które podłapał. Ktoś musiał te jego wypowiedzi tłumaczyć i padło na mnie.

Dawał pan radę?
Jakoś musiałem. Znam nieźle angielski, trochę władam rosyjskim, a jako piłkarz siedem lat swojej kariery spędziłem w Finlandii. Tam w drużynie mieliśmy chłopaków znających też szwedzki, do tego Anglika, Brazylijczyka, Rosjanina i Estończyka. Z każdym musiałem się dogadać, wyrabiał się automatyzm. Zresztą w Finlandii uczęszczałem też na kurs języka szwedzkiego.

Powiedział pan kiedyś w „Gazecie Wyborczej”: „Po to się kształciłem, po to kończyłem kurs trenera I klasy, by kiedyś samodzielnie prowadzić zespół w pierwszej lidze”. Tymczasem po króciutkich epizodach w Legii później samodzielnie prowadził pan już tylko Huragan Wołomin, z którego właśnie po ponad pięciu latach pana zwolniono. A Huragan grał ciągle w nowej czwartej lidze…
Oczywiście, że chciałbym jeszcze pracować gdzieś wyżej, mam zresztą aktualną licencję na nową drugą ligę. W czasie tych pięciu lat miałem zresztą oferty pracy z tego właśnie szczebla rozgrywek, podobnie jak z drugiej ligi fińskiej. Ale w międzyczasie zostałem dyrektorem wołomińskiego OSIR-u, poza tym ja tutaj mieszkam, tutaj mam rodzinę. Choć nie ukrywam, że wielu znajomych mówiło: „Po co tu tyle siedzisz? Rusz się, rozwijaj.”

Rozmawiałem z kilkoma osobami związanymi z klubem. Niektórzy chwalą pana pracę, ale częsta jest też opinia: „Nic tutaj po nim. Pięć lat pracował, a drużyna nie poszła do przodu”.
Był taki jeden gość, który cały czas mi ubliżał. Zagadywał na Gadu-Gadu, pisał na Facebooku. Z początku próbowałem rozmawiać, wyjaśnić mu coś, ale nie miało to sensu. Bo on się zna tyle, co przyjdzie i poogląda mecz, popijając browara.

Czyli był pan niszczony przez jednego niemiłego człowieka. Zupełnie jak Polacy, gdy idą grać za granicę…
Nie, to nie tak. Były oczywiście kwestie dużo ważniejsze. Ja chciałem tym chłopcom pokazać, na czym polega właściwy trening. Nigdy nie podchodziłem też do nich lekceważąco, nie mówiłem, że ja to grałem kiedyś w ekstraklasie, a wam do niej dziś tak dużo brakuje. Miałem u siebie grupę 7-8 chłopaków, którzy do treningu podchodzili poważnie i bardzo się starali, czynili postępy. Jeden z nich, Adam Pazio, jest teraz w Młodej Ekstraklasie Polonii. A to wszystko byli chłopcy, którzy uczyli się, studiowali, pracowali, niekiedy jedno i drugie. Nie mogli skupić się tylko na piłce, bo za grę dostawali symboliczne wynagrodzenie. Oczywiście byli też tacy, którzy po pewnym czasie sądzili, że mogą robić to, co im się żywnie podoba. Do tego w ostatnim sezonie doszło do nas kilku nowych piłkarzy, którzy nie identyfikowali się z pozostałymi. Dojeżdżali na trening samochodami, nie przebierali się w szatni. To mój zespół trochę rozbiło.

Wyprowadziłby pan psa na boczne boisko, na którym zdarzało wam się trenować?
Wie pan, fatalna infrastruktura jest poważnym, do tego uniwersalnym problemem polskiego futbolu, zwłaszcza w niższych ligach. Na głównej płycie mogłem robić zajęcia tylko raz w tygodniu, do tego raz trenowaliśmy na sztucznej murawie w pobliskim mieście. A tak pozostawało nam biegać po bocznej płycie, a tam dziury, piach po kolana. Z jednej strony cieszyło mnie zaangażowanie moich chłopców, z drugiej bałem się, że któryś z powodu nadmiernej ambicji dozna poważnej kontuzji. Niestety na czymś takim nie nauczy się chłopaka rzeczy podstawowych, takich jak podanie, przyjęcie. Przez to wielu później, w seniorach, ma zaległości. Ludzie myśleli, że Gawara dokona cudu, zbuduje zespół grający pięknie, mający swój styl, prezentujący piłkę techniczną. A przecież Xavi i Iniesta nie byliby tu gdzie są, gdyby trenowali w takich jak my warunkach. Teraz, gdy Huragan objął już nowy trener, na boisku bocznym jest piękna, sztuczna murawa. Długo o to zabiegałem i trochę żałuję, że nie mogę zobaczyć jak moi piłkarze na niej trenują. Poza tym losami mojej drużyny praktycznie nikt się nie interesował.

Chodzi panu o miasto?
Miasto nas wspierało, choć oczywiście mogłoby godniej. Mam jednak na myśli przede wszystkim media. Nie jest chyba normalna sytuacja, w której dużo więcej miejsca poświęca się Lidze Szóstek niż miejskiej drużynie, prawda?

Słyszałem, że pan był za spokojny na ławce, że przez 90 minut stał jak فobanowski…
I to jest właśnie rzecz, której nie rozumiem u was, dziennikarzy. Ale nie tylko u was. Panuje takie przekonanie, że trener musi skakać, biegać przy linii, krzyczeć. Ł»e tylko tak zdobędzie poklask piłkarzy. Ł»e ci zaczną grać dopiero wtedy, jak on rzuci bidonem. A to nieprawda, bo najważniejsze jest, by trener do piłkarzy potrafił dotrzeć a czasem jedna cicha uwaga jest lepsza niż sto wykrzyczanych słów. A takie ciągłe opieprzanie może też piłkarzy peszyć.

Zna pan Pawła Zarzecznego?
Tak, znamy się. A dlaczego pan pyta?

W jednym ze swoich felietonów zasugerował niedawno, że jest pan przykładem szkodliwego wpływu polityki na sport. Sprawdziłem, rzeczywiście pracę w ośrodku stracił pan krótko po zmianie burmistrza. A teraz podziękowano panu w klubie…
Coś tam się działo, ale zostawmy to. Na ten temat nie chciałbym nic mówić.

Wróćmy jeszcze do Legii, w której spędził pan tyle lat. Kto by otwierał pana prywatny ranking największych zmarnowanych talentów? Maciej Sawicki?
Raczej nie. Maciek był solidnym napastnikiem, któremu jednak bardzo brakowało szybkości. Chyba wymieniłbym przede wszystkim Mariusza Zganiacza. On przyszedł do nas, gdy Legia była w kryzysie, od początku się wyróżniał i szybko zaczął ćwiczyć z pierwszą drużyną. Ale o dziwo „sodówka” mu nie odbiła bo ciągle ciężko pracował i był bardzo uczynny. Mariusz na pewno mógł osiągnąć więcej.

Był jeszcze za pana kadencji w rezerwach jeden napastnik. Wysoki, chudy, brunet. W Legii szybko go odstrzeliliście, oddaliście do Znicza. A on kilka dni temu świetnie zagrał z Bayernem.
Robert Lewandowski miał pecha. W tamtym okresie trafili też do nas Adrian Paluchowski i Jakub Polniak. Ta trójka ze sobą rywalizowała w rezerwach, a pierwsza drużyna napastników nie potrzebowała. Tam dominowali wtedy obcokrajowcy.

Naprawdę nie było wtedy widać, że Robert może aż tyle osiągnąć?
Uderzenie już wtedy miał świetne, i to z obu nóg, do tego bardzo dobry timing w grze głową. Ale umówmy się, sprinterem to on nigdy nie był i nie jest, tak? Po prostu są dwa typy piłkarzy – jeden jest szybki, błyskotliwy, świetny technicznie i tu zdecydowanie łatwiej jest w bardzo młodym wieku odkryć przyszłą gwiazdę. A drugi rodzaj to chociażby przykład Roberta.

Cofnijmy się jeszcze na koniec do pana piłkarskiej kariery. Trochę paradoksalnie nią los pokierował. Grał pan w Lechii Gdańsk, Ruchu Chorzów za trenera Lenczyka, wreszcie przez trzy lata w Legii. Ale, żeby zdobyć mistrzostwo kraju, musiał pan wyjechać do fińskiego Tampere…
My wtedy sprawiliśmy sensację! Dopiero drugi sezon po awansie do najwyższej ligi, a tu Tampere uciera nosa faworytom. Za nami byli wszyscy wielcy – HJK, Haka i Mypa. Mówią coś panu te nazwy?

Rozmawiał JAKUB RADOMSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama