Oglądałem ostatnio materiał o psie, który od roku czekał na swojego właściciela w miejscu, gdzie widział go po raz ostatni. Wstawał rano i szedł szukać pana, aż dochodził tak na skrzyżowanie, na którym został wyrzucony. Okoliczni mieszkańcy mówili, że wrósł już w krajobraz, że stoi tam każdego dnia i wiernie wypatruje ukochanego właściciela. Jeden gość, przepitym głosem, opowiada, że nazywa go „dzielnicowy”. Wzruszona sklepikarka przytacza historię, jak oślepiony słońcem wyszedł na ulicę i nie bał się samochodów. Stał twardo na jezdni, a one musiały go omijać.
Nie piszę o tym dlatego, że ta historia mnie jakoś szczególnie urzekła. Ale dlatego, że przypomniała mi się podczas ostatniego weekendu, kiedy oglądałem mecz Legii z Lechią. Gdy kamera pokazała na trybunach Tomasza Kafarskiego, autentycznie zrobiło mi się go żal. Chyba nawet jeszcze bardziej, niż tamtego psa. Pomyślałem sobie: – Z nim nie jest dobrze…
Może jednak to ze mną jest coś nie tak, ale nie potrafię zrozumieć jego zachowania. A próbowałem. Naprawdę próbowałem. Do tego stopnia, że zacząłem w pewnym momencie dochodzić do tak absurdalnych wniosków: „może Kafarski od poniedziałku zacznie pracę w Polonii u Józefa Wojciechowskiego i dlatego, pojawił się na Łazienkowskiej.” Wtedy miałoby to sens, takie bezczelne zaśmianie się w twarz byłoby w jego stylu. Niemniej szybko uznałem, że pan prezes nie byłby aż tak głupi, więc wróciłem na ziemię z kwitkiem: nie mogę zrozumieć, dlaczego to zrobił. Dlaczego tam przyszedł? Po co? Czego oczekiwał? Co chciał osiągnąć?
Myślę, że najgorsze może być to, że sam Kafarski tego nie wie. Jeszcze kiedy trenował Lechię, słyszałem od kolegi z Gdańska, że mu odbiło, po tym jak z gościa od przenoszenia pachołków w mgnieniu oka stał się trenerem, mającym prowadzić drużynę na takim stadionie. Niewykluczone więc, że zachłysnął się do tego stopnia, że teraz nie może się otrząsnąć. Może do niego nie dociera, że stracił pracę. A może i dociera, ale nie potrafi się z tym pogodzić.
Tak czy inaczej, jego zachowanie do normalnych nie należy. Co prawda, zaraz po zwolnieniu mówił, że Lechia zyskuje jednego kibica, ale czy on jest tak mocny psychicznie, by teraz tylko, chłodno, obserwować? By po takim czasie spędzonym z zespołem, stać sobie teraz z boku, bez żadnych emocji? Nie jest. Przecież widać jak to przeżywa. Powiedział też, że chce tam kiedyś wrócić jako lepszy trener. Tymczasem wrócił już po dwóch tygodniach, wiernie pojechał za drużyną do Warszawy, jako… No właśnie, w jakiej roli? Widza? Znając jego rozdmuchane ego, to bardziej podejrzewałbym, że w roli przyszłego selekcjonera. Ale czym więcej się nad tym zastanawiam, tym bardziej, robi mi się go nie tyle żal, co zaczynam się o niego bać. Martwić, że nie wytrzyma i coś sobie zrobi, albo – co gorsza – komuś. Na miejscu Rafała Ulatowskiego nie spałbym spokojnie.
Problemy ze snem ma też chyba Robert Maaskant, który był tak zapatrzony w siebie, że nawet nie zauważył jak słabo gra jego Wisła. Nosił tak wysoko głowę, że nie dostrzegł, iż został zwolniony i zachowuje się tak, jakby nadal tam pracował. W dalszym ciągu pojawia się przy Reymonta. A to sobie przyjdzie na trening, a to akurat spaceruje po parkingu przed stadionem, a to wpadnie odwiedzić stare kąty w budynku klubowym.
Na co liczy? Po co się tam kręci?
Już od dłuższego czasu uważałem Maaskanta za lekko szurniętego. Jeszcze zanim zaczął nagminnie opowiadać baśnie własnego autorstwa. Widziałem – w hotelu gdzie przed jednym z meczów przebywał z drużyną – jego bardzo dziwne zachowanie. Stał zamknięty na tarasie i mrużąc oczy, poruszał powoli głową: góra-dół. Wyglądało to trochę jakby odprawiał jakieś modły czy obrządki. Uznałem jednak, że ma jakiś tam swój świat i tyle. Jakiś taki sposób odreagowania, odskocznię. W sumie nic strasznego, ale z drugiej strony: patrzyłem już na niego przez pryzmat tego obrazka. Drgającego ku niebu, jak gdyby trzasnął go piorun.
Mimo to, wydawało mi się, że ma na tyle klasy czy nawet godności, żeby spakować walizki i spadać do Holandii. Okazało się, że nie. On też – podobnie jak Kafarski – postanowił wiernie węszyć w okolicach, gdzie go pozostawiono. Jakby czekał na jakiś ruch ze strony „pana”. Tylko właściwie na jaki? Co miałoby się niby wydarzyć? I w jakiej musiał być desperacji, żeby zjawić się tam na chwilę przed pierwszą konferencją swojego następcy?
Tak trenerzy, jak i pies nie mogą się chyba pogodzić z przebiegiem zdarzeń. Ale jakoś tak głupio porównywać szkoleniowców do psa. On to przecież robił z miłości do swojego właściciela. A oni chyba nie dlatego, że tak pokochali swą pracę czy klub. Tylko dlatego, że tak mocno kochają samych siebie.
TOMASZ KWAŚNIAK