Dariusz Motała: – Walczę ze stereotypem kiero. Nie noszę za piłkarzami skarpetek…

redakcja

Autor:redakcja

20 listopada 2011, 08:59 • 19 min czytania

– Nigdy nie postrzegałem siebie, jako dziennikarza. Gdyby ktoś mi zaproponował zmianę redakcji, na przykład na TVP, to bym odmówił. Dla mnie kluczem wyboru zawsze była piłka – opowiada Dariusz Motała w rozmowie z Weszło. Do niedawna dziennikarz Canal+, a obecnie kierownik Lecha Poznań. Wygadany, ambitny i z wielką pasją do piłki. Zresztą, przekonajcie się sami.
Co prawda mamy dopiero listopad, ale powiedz, z czym kojarzą ci się Święta Bożego Narodzenia?

Dariusz Motała: – Walczę ze stereotypem kiero. Nie noszę za piłkarzami skarpetek…
Reklama

Z rodziną, bezsprzecznie. To będą moje drugie święta z córeczką Zosią i to dla nas wyjątkowy okres. Córa rośnie i jest moim oczkiem w głowie.

A jakiś świąteczny prezent zapadł ci szczególnie w pamięć?

Reklama

Aaa, już wiem, do czego zmierzasz (śmiech). Był taki jeden, ale to długa historia. Zresztą dość przypadkowa. Parę ładnych lat temu, kiedy jeszcze czynnie uprawiałem futsal, ostro rywalizowałem z Marcinem Rosłoniem. Wiesz, jak to poznaniak z warszawiakiem, w rozgrywkach akademickich. Studiowałem wtedy na Uniwersytecie Adama Mickiewicza i mieliśmy taką ekipę, że odpalaliśmy każdego. Nie było na nas mocnych. Kiedy tylko się dowiedzieliśmy, że w składzie UW gra Marcin Rosłoń, były ligowiec i dziennikarz Canal+, to nie ukrywam, że byliśmy tym faktem trochę przejęci. A może inaczej – podekscytowani. Pamiętaliśmy go jeszcze z gry w Lechu Poznań, więc darzyliśmy go szacunkiem. Wtedy „Rosół”, w tych akademickich rozgrywkach wyróżniał się nie tylko umiejętnościami, ale i ambicją, wolą walki. Dla nas jednak większym zaskoczeniem był to, jak się zachowywał poza boiskiem. Zero sody. Normalny facet.

I od razu się zakumplowaliście?

Nie tak od razu. Dopiero po pewnym czasie. Akurat obaj dostaliśmy powołanie na zgrupowanie w Wilkasach przed Akademickimi Mistrzostwami Świata. Z Poznania było nas pięciu, a że pokoje były dwuosobowe, to jeden musiał poszukać pary. „Rosół” był sam, więc tak się złożyło, że trafiłem do dwójki właśnie z nim. Szybko złapaliśmy dobry kontakt. Oczywiście, zasypywałem go pytaniami o Canal+ i ogólnie o dziennikarstwo, co musiało być wyjątkowo męczące i upierdliwe. Ale on cierpliwie opowiadał. Później napomknąłem mu, że po studiach chcę się wybrać na podyplomowe dziennikarstwo, bo naprawdę mnie to kręciło, pasjonowało.

No dobra, ale co z tym prezentem?

Mówiłem, że to długa historia (śmiech). A wszystkie wątki są ważne. Summa summarum, obaj pojechaliśmy do Hiszpanii na te mistrzostwa. To było dla nas duże przeżycie, bo zawsze jest fajnie zagrać z orzełkiem na piersi. Wyszliśmy z grupy i ostatecznie zajęliśmy dobre 7. miejsce. Mniejsza o to. Po powrocie cały czas utrzymywałem kontakt z Marcinem. Telefoniczny, mailowy, ale był. Pamiętam, że gdzieś w głowie kołatała mi myśl, czy nie zapytać go o pomoc w załatwieniu stażu, ale jakoś nie zdobyłem się na odwagę, bo telewizja Canal+, jawiła mi się wówczas jako absolutny szczyt, dziennikarska Liga Mistrzów. Coś dla mnie niedostępnego. Ale któregoś razu opowiedziałem o tym mojej przyszłej żonie, ówczesnej dziewczynie – Kasi. A ona jest prawdziwym mistrzem niespodzianek. Zawsze potrafi zaskoczyć. W październiku rozpocząłem wspomniane studia podyplomowe i potrzebowałem praktyk, żeby je zaliczyć. Mówiłem Kasi, że będę próbował sobie coś załatwić na marzec, ale nic z tym nie robiłem. Aż tu nagle przyszły Święta Bożego Narodzenia, ja otwieram swój prezent, a tam… oficjalne pismo, podpisane przez Jacka Okieńczyca, z zaproszeniem na staż do Canal+. Zaniemówiłem. Nie mogłem w to uwierzyć. Do dzisiaj zresztą mam to pismo w domu. Pamiętam, że od stycznia żyłem tym stażem. Nie mogłem się doczekać. I stało się. W końcu pojechałem.

Początki były trudne czy podszedłeś do tego na dużym luzie, bezstresowo?

Wiadomo, wchodząc pierwszy raz do redakcji, zupełnie nowego miejsca, każdemu na początku drżą nogi. Ja też byłem spięty, ale na dzień dobry podszedł do mnie Andrzej Twarowski i powiedział: „cześć, fajnie że jesteś, dużo o tobie słyszałem”. Od razu poczułem się lepiej. Inni również przyjęli mnie bardzo ciepło, a ja przede wszystkim nie chciałem dać plamy. W końcu „Rosół” wziął za mnie niejako odpowiedzialność. Co ciekawe, jego w tym czasie praktycznie nie było w redakcji, bo akurat dostał szansę od trenera Wdowczyka i grał w Legii. I tu miałem wyczyszczone pole. Byłem zdany tylko na siebie. Załatwiłem sobie mieszkanie i powoli wdrażałem się w życie redakcji.

Ale dla mnie już sam staż był tym, co chciałem osiągnąć. Te studia podyplomowe z dziennikarstwa robiłem tak hobbistycznie. Nie myślałem, że może to być moja praca, źródło utrzymania i sposób na życie. Zwłaszcza, że już wtedy pracowałem na etacie w prywatnej szkole. A żeby było ciekawiej, to przed stażem wysłałem CV do wszystkich możliwych redakcji w Wielkopolsce i nie dostałem ani jednej odpowiedzi. Ani jednej. Nie miałem żadnych koneksji, nigdy mi na tym nie zależało. Nawet z moją szefową umówiłem się, że jadę na miesiąc i wracam.

A zostałeś na kilka dobrych lat…

No tak, ale już na samym początku dopisało mi szczęście. Patrzyłem gdzie mogę się zahaczyć, komu pomóc, próbowałem znaleźć jakąś niszę. Ligę angielską od razu odpuściłem, bo była najbardziej oblegana. Liga hiszpańska mnie akurat specjalnie nie kręciła, francuska, to już w ogóle, a więc została włoska. Traf chciał, że akurat Tomek Lipiński z Grzegorzem Milko robili magazyn Serie A we dwójkę. Przy innych ligach były trzyosobowe składy, więc się mnie zapytali, czy nie chcę przygotowywać magazynu razem z nimi. I od tego momentu zaczęła się moja przygoda z ligą włoską.

Ale podobno staż się skończył i wróciłeś do domu.

Zgadza się. Dostałem pismo ukończenia praktyk, spakowałem się i wróciłem do Poznania. Później minęło trochę czasu, rozpoczął się nowy sezon, pamiętam, że akurat siedziałem w pracy i nagle dostałem telefon. Zadzwonił Tomek Smokowski. „Słuchaj Moti, w przyszłym tygodniu zaczynamy pracę nad tym filmem o dziesięcioleciu Canal+, będziesz robił go razem ze mną.” Powiedziałem: „okej”. Ale Tomek chyba wtedy nawet nie wiedział, że ja przyjechałem do Canalu tylko na miesięczny staż. Byłem jednak przeszczęśliwy. Ten telefon odebrałem, jako jasny sygnał – wracaj, jesteś potrzebny. Zostawiłem więc pracę, która mnie utrzymywała i wróciłem. Na początku żyłem z oszczędności. Prowadziłem życie typowo studenckie. Wynająłem pokój i tak mieszkałem przez dobre dwa lata.

Jest jakieś wydarzenie, kluczowy moment z czasów pracy w Canal+, które dzisiaj wspominasz ze szczególnym rozrzewnieniem?

Chyba debiut. Pierwszy materiał zrobiłem na młodzieżowych zawodach, które nazywały się Era Basket Liga. Mówiąc szczerze, zapewne nikt z poważnych redaktorów nie chciał tego robić. Ale trzeba było znać swoje miejsce w szeregu, więc pojechałem na te zdjęcia z uśmiechem na ustach. Pierwsza poważniejsza rzecz, którą robiłem w Canalu, zbiegła się z tragicznym wydarzeniem – śmiercią Łukasza Płuciennika. To bardzo mocno odbiło się na psychice całej redakcji. فukasz, oprócz meczów ligi polskiej, zajmował się także beach soccerem. Z czasem wymyślono, że skoro ja zajmowałem się futsalem, to i z beach soccerem sobie poradzę. Dostałem propozycję fajnego wyjazdu zagranicznego, na mistrzostwa świata w Hiszpanii. To był świetny wyjazd. I to jeszcze w środku lata. Zrobiłem tam sporo fajnych materiałów, m.in. z Walerijem Karpinem i Aleksandrem Mostowojem.

Od kogo nauczyłeś się najwięcej?

Trudno jednoznacznie kogoś wskazać, ale chyba od Tomka Smokowskiego. Pomagałem mu przy programie „1 na 1”, bo to on rozpoczął jego erę. Powiedział, że to będzie dla mnie dobry warsztat, więc montowaliśmy wspólnie każdy z odcinków, jeździłem z nim na zdjęcia. To mi otworzyło oczy na wykorzystywanie muzyki i efektów. Później to zaprocentowało, bo wydaję mi się, że reportaże były moją mocniejszą stroną. Zawsze się do nich garnąłem. Szukałem niestandardowych pomysłów.

Pamiętam, że pierwszy taki reportaż robiłem z moim obecnym podopiecznym, bo chyba można go tak nazwać – Jakubem Wilkiem. On jeszcze nie miał wtedy prawa jazdy, więc jeździliśmy po Poznaniu tramwajami, a materiał nazywał się „O Wilku, który jeździł tramwajem”.  Dlatego dzisiaj mu mówię, grzecznie przypominam, że to ja go wypromowałem i przy transferze zagranicznym będzie musiał mi odpalić pewną sumę. Nie wiem, czy sobie zdaję z tego sprawę, ale tak będzie (śmiech).

Jeśli zaś chodzi o komentowanie meczów, to pamiętam, że podpatrywałem, a właściwie podsłuchiwałem Rafała Wolskiego i Filipa Surmę w „Klubie kibica”. Mieliśmy bardzo dobry kontakt. To on mnie namówił, żebym skomentował sobie taki mecz na sucho. Poprosiłem więc dźwiękowców by zostali i spróbowałem. No i poszło.

A największa wpadka jaką zaliczyłeś?

Pierwszą zaliczyłem już w debiucie. W przerwie meczu, rozmawiałem bodajże z Tomkiem Sokołowskim i użyłem pokracznego sformułowania „oboje trenerów”. Nie potrafiłem jeszcze wtedy szybko korygować takich błędów na antenie i momentalnie się spiąłem, bo byłem świadom tego błędu. Później w redakcji Jacek Laskowski szybko sprowadził mnie na ziemię. Ale jakichś większych wpadek, typu – nagle zapomniałem jakiegoś nazwiska, to nie miałem. Nie żegnałem się na antenie (śmiech). Nigdy nie siliłem się też na jakieś żarty, cięte riposty, bo pod tym względem daleko mi choćby do Czarka Olbrychta. Raczej koncentrowałem się na tym by zaciekawić odbiorcę i żeby ktoś pomyślał, że ten chłopak rzeczywiście zna się na piłce.

Dzisiaj czujesz się jeszcze dziennikarzem?

Ktoś się mnie już kiedyś o to zapytał. Odpowiedziałem, że nie. Bardziej postrzegam siebie, jako człowieka, który zna się na piłce. Dziennikarstwo to dla mnie za duże słowo. Dziennikarzem jest Tomasz Lis, Monika Olejnik albo Beata Pawlikowska. To są bardzo wyraziste postacie. Ja nigdy nie postrzegałem siebie, jako dziennikarza. Gdyby ktoś zaproponował mi zmianę redakcji, na przykład na TVP, to bym odmówił. Dla mnie kluczem wyboru zawsze była piłka nożna. I tylko piłka nożna. Chciałem zgłębiać swoją wiedzę w tym kierunku. Nie interesowały mnie inne dyscypliny. Futbol to całe moje życia. Grałem z lepszym, bądź gorszym skutkiem od 10 roku życia. W redakcji nawet czasem pokazywałem taką pożółkłą kartkę, wycinek z gazety z 1995 roku, gdzie umieszczono mnie w gronie wielkopolskich talentów. W kategorii „środkowy napastnik” plasowałem się na 10. miejscu. Mam z tego dziką satysfakcję, bo czołowe miejsca okupowali tacy zawodnicy, jak Ł»urawski, Wichniarek, Szymkowiak czy Kotorowski. Teraz chłopaki w szatni mają ze mnie bekę, mówią, że żyje wspomnieniami. Rafał Murawski często żartuje: „tak kiero, ty byłeś najlepszy, pięciuset trenerów się nie poznało” (śmiech).

Ale zaliczyłeś pewien epizod w Amice Wronki?

Tak, to też była ciekawa przygoda. Z kilku powodów. Moi rodzice zawsze duży nacisk kładli na naukę. Mówili: synu, graj sobie w tę piłkę, ale pamiętaj o szkole. To szkoła jest najważniejsza. Byli zresztą bardzo zapracowani, więc na treningi w Polonii Poznań, gdzie zaczynałem przygodę z piłką, woził mnie sąsiad. To był peryferyjny klub, którego pewnie nikt nie kojarzy. Ale co ciekawe, to tam zaczynał karierę Jacek Dembiński, którego często podpatrywałem w czwartoligowych meczach. Tam wytrwałem, tam zdobyłem szlify i w końcu zgłosiła się po mnie Warta Poznań, która grała wtedy w ekstraklasie. Trenowałem z Wartą przez cztery miesiące, ale pojawiły się pewne problemy z moim transferem. Kluby nie mogły się dogadać, co do wysokości ekwiwalentu. W końcu do gry weszła Amica, która wyłożyła odpowiednie pieniądze i tak trafiłem do Wronek. Grałem w juniorach, terminowałem w trzecioligowych rezerwach, ale po półtora roku ktoś stwierdził, że nie widzi dla mnie miejsca. Wróciłem więc do Poznania, poszedłem na studia, kopałem jeszcze w czwartoligowej Sparcie Oborniki i w ekstraklasie futsalu.

Ktoś z tamtej drużyny rezerw zrobił karierę?

Kariery to za duże słowo, ale kilku zagrało w ekstraklasie, m.in. Rafał Andraszak, który grał później w Górniku Zabrze. Był też Tomasz Lewandowski, który zagrał parę spotkań w Amice oraz w Lechu, ale ja jestem 78 rocznik, więc fala tej wronieckiej młodzieży, która osiągała bardzo dobre wyniki, przyszła później. Amica kaperowała wszystkich młodych zdolnych z Wielkopolski, którzy akurat nie trafili do Lecha. A Kolejorz miał wtedy bardzo mocne drużyny juniorskie. Zresztą, Lech wtedy bardzo dobrze pracował z młodzieżą. Po mnie niestety nigdy się nie zgłosił (śmiech).

No, w końcu się jednak zgłosił, ale już w inne roli.

Duża w tym zasługa Andrzeja Dawidziuka. Poznaliśmy się wiele lat temu, jeszcze gdy grałem w Sparcie Oborniki. Wtedy na wypożyczenie przyszło do nas kilku chłopaków z Szamotuł. Między innymi Kuba Wawrzyniak i Łukasz Załuska. Tak się poznaliśmy. Pracując jeszcze w Canalu rozmawiałem z Andrzejem i mówiłem mu, że w przyszłości chciałbym zostać przy piłce, ale w trochę innej roli. W zeszłym sezonie zacząłem myśleć o tym coraz intensywniej. Przetarg na prawa do ekstraklasy przez długi czas był nierozstrzygnięty. Nie było wiadomo, co dalej. Musiałem mieć więc jakiś plan b. Moja sytuacja życiowa zmieniła się w ostatnich latach: mam żonę, półtoraroczną córkę i ustawiłem sobie pracę tak, że cztery dni byłem w pracy, a trzy w Poznaniu. Mnóstwo czasu spędzałem w podróży. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli Canal niemiałby tych praw, to ja jako ten dojeżdżający pracownik, mógłbym mieć problem.

A jak wyglądały kulisy tego transferu z Canal+ do Lecha?

Dostałem tę propozycję od Andrzeja Dawidziuka, ale miałem jeszcze ważny kontrakt z Canalem. Nie powiedziałem mu, ani tak, ani nie. Poprosiłem tylko o czas do namysłu. Zależało mi na dyskrecji, nie chciałem żeby to wyszło do mediów, bo zaraz by się zaczęło gadanie… Wiedziałem, że przetarg na ekstraklasę jest już wygrany. Umówiłem się z Jackiem Okieńczycem na spotkanie. Canal chciał przedłużyć ze mną umowę, która wygasała z końcem grudnia, ale byłem zafascynowany propozycją z Lecha. Już wtedy żyłem tą nową perspektywą. To był dla mnie krok naprzód. Rozmowa z Jackiem odbyła się w bardzo fajnej atmosferze, ba, śmiem twierdzić, że był to jedna z najprzyjemniejszych rozmów w moim życiu. Miałem świadomość, że do Lecha idę tylko dzięki Canalowi. To ta stacja mnie wypromowała. Nie wiem czy to był dobry krok, ale mam pewność, że ten krok mnie rozwija. Daje mi nowe możliwości, szersze pole manewru. I przybliża do wymarzonego celu w piłce.

Co jest tym celem? Trenerka?

Chciałbym kiedyś poprowadzić jakiś zespół samodzielnie. To jest wyzwanie, które zamierzam zrealizować, i wcale nie musi być to od razu ekstraklasa. Na początek, poszukam etatu na II trenera (śmiech).

No to może chciałbyś zostać asystentem Ivana Djurdjevicia? On chyba najszybciej zmierza ku trenerce w Lechu.

Czemu nie? Z Ivanem mam chyba nawet podobne spojrzenie na piłkę. Pół żartem, pół serio, jeśli zostanie trenerem, to mogę być jego asystentem. Pod warunkiem, że będziemy pracować w Portugalii (śmiech). On ma odpowiednie predyspozycje do tego, żeby być klasowym trenerem. To jest facet, który napisał po polsku pracę o całorocznym makrocyklu treningowym Vitorii Guimaraes. Powiem szczerze, że chciałbym, aby każdy miał takie podejście do życia i do pracy, jak on. Ł»eby każdy był takim perfekcjonistą. Ale wiem, że Bartek Ślusarski też chce zająć się trenerką, więc szanse się podwajają.

A ty zrobiłeś już licencję?

Na razie tylko instruktora. Ale pierwszy sukces mam już za sobą. Pracując w Canal+, wprowadziłem do ekstraklasy futsalu drużynę AZS UW Warszawa, gdzie moim podopiecznym był Marcin Rosłoń. Proszę to podkreślić (śmiech). Trudny charakter. Niezwykle trudny. Czasami się posprzeczaliśmy. Pamiętam, że kiedyś nie wystawiłem go w pierwszej czwórce, bo akurat pojechał na zgrupowanie z Legią. Chciałem pokazać chłopakom, że nie ma świętych krów w drużynie i gra ten, kto się przykłada na treningach. Oczywiście, Marcin i tak grał w tym meczu najdłużej, ale przez całą drogę powrotną do Warszawy, a było to jakieś dwieście kilometrów, suszył mi głowę. Mówiąc jednak poważnie, to on był w tej drużynie takim głównym organizatorem i to za jego namową objąłem ten zespół. Zrobiliśmy fajny team i awansowaliśmy do ekstraklasy. W następnym sezonie musiałem jednak wrócić do Poznania i zrezygnowałem z tej funkcji.

Wróćmy jednak do Lecha i twojej nowej funkcji. W sumie można powiedzieć, że teraz zamiast komentować mecze, nosisz skarpetki za piłkarzami. Nie rusza cię to?

No właśnie, to jest jedna z tych rzeczy, z którą walczę od początku. Stereotyp kiero. Nie jestem klasycznym przykładem kierownika, który wypiszę protokół i kropka. Patrzę na to szerzej. Chcę chłopakom zorganizować czas. Jako były dziennikarz, staram się im uzmysłowić, jak piłkarze powinni być postrzegani poza boiskiem, jak należy współpracować z mediami, i tym podobne. Zrobiliśmy teraz w Lechu „media day”, czyli wyznaczyliśmy jeden dzień w tygodniu, kiedy trening w całości jest otwarty dla mediów, a wszyscy piłkarze są później do dyspozycji dziennikarzy. Bez rygorystycznych limitów czasu. Na konferencjach prasowych oprócz trenera Bakero, zawsze pojawia się też jeden z zawodników… Walczę z tym stereotypem kiero. Ja akurat skarpetek nie noszę. Mam mnóstwo innych spraw na głowie. W zakresie moich obowiązków leży między innymi organizacja obozu zimowego, nad czym już usilnie pracuje. Wiadomo, na co dzień również pomagam piłkarzom, choćby w ich adaptacji. Szczególnie tym z zagranicy, jak na przykład Marciano Brumie. Jeżeli potrzebują znaleźć mieszkanie, to mogą na mnie liczyć. Ale nie jest tak, że biorę kubeł farby, pędzel i maluje im całą chałupę. Nie, po prostu znam miasto i mogę pomóc w pewnych kwestiach. Nic nadzwyczajnego.

A jak przyjęła cię szatnia?

Bardzo dobrze. Miałem o tyle łatwiejsze wejście do drużyny, że razem ze mną w klubie pojawiło się sporo nowych ludzi. Dyrektor sportowy, nowy asystent – Mariusz Rumak i nowy trener bramkarzy – Dominik Kubiak, który uczy się fachu od Andrzeja Dawidziuka.

Rozmawiałeś wcześniej z Łukaszem Mowlikiem?

Tak, zresztą Łukasza znam bardzo dobrze. To mój rówieśnik, rywalizowaliśmy razem na boisku i mieliśmy niezły kontakt. Do dziś go utrzymujemy. Wiadomo, sytuacja jest taka, jaka jest. To ja go zastąpiłem w Lechu. Niemniej, nie była to decyzja ode mnie zależna. Takie jest życie. Na moje miejsce w Canal+ też wskoczył ktoś inny. Na pewno mogło to być dla piłkarzy zaskoczeniem. Początek miałem utrudniony, bo wszedłem w miejsce człowieka, który sześć lat pracował w tym klubie i znał tu każdy kąt.

Przyuczałeś się jakoś do roli kierownika? Dzwoniłeś, pytałeś innych o wskazówki?

Przez kilka lat pracy w Canal+, miałem podgląd, na czym polega ta profesja. Przekrój ludzi na tym stanowisku w ekstraklasie jest naprawdę dość duży. Przekonałem się o tym choćby poprzez ich podejście do dziennikarzy. Czasami przecierałem oczy ze zdumienia i nie wierzyłem, że ktoś taki może funkcjonować w roli kierownika. Innym razem, byłem pełen uznania dla człowieka na tym stanowisku. Ale w Lechu zostałem rzucony na głęboką wodę. Sam do wszystkiego dochodziłem. Krok po kroku.

A jak wygląda twój standardowy dzień w pracy? Przychodzisz, kawka, gazetka…

(Śmiech). Gazet nie przeglądam. Zaczynam od sprawdzenia skrzynki mailowej, na którą przychodzi mnóstwo wiadomości, w tym trzy miliony CV od agentów z różnych stron świata i sam się czasami zastanawiam, skąd oni mają mój adres mailowy. To niesamowite. Gdybym był menedżerem, to dosłownie mógłbym teraz skompletować drugą Wisłę Kraków.

Natomiast mój harmonogram wygląda tak, że zawsze jestem przed treningiem. Rozpisuje piłkarzom plan zajęć, ich ewentualne wyjścia i wieszam to na tablicy informacyjnej w szatni. Po treningu mam zawsze rozmowę z trenerem, a propos tego, co się działo na zajęciach, czy są potrzebne jakieś zabiegi lekarzy, odnowa biologiczna, bo to też leży w mojej gestii. Do tego wraz z coachem ustalam plan na dwa tygodnie wprzód, czyli przede wszystkim to, gdzie będziemy trenować i w jakim hotelu będziemy nocować. Trener Bakero wszystko opiniuje i razem podejmujemy decyzję. To nie jest tak, że on się przy czymś upiera. Oczywiście, ma decydujące zdanie, ale jest raczej skory do dyskusji, kompromisu. Pochodzi z innego piłkarskiego świata. Znam niektórych trenerów, którym jak coś nie pasuje, to powiedzą: nie i kurwa, nie. A on jest naprawdę w stanie zrozumieć wiele rzeczy.

Podpatrujesz jego treningi?

Tak, jeśli tylko czas na pozwala, to jestem na każdym treningu, na każdej odprawie i wszystko dla siebie notuję, zapamiętuję. Ale nie po to, by zaraz pobiec i komuś o tym opowiedzieć. Nie, robię to dla siebie. Dla własnego warsztatu. Interesuje mnie sposób podejmowania decyzji, jego kontakt z zespołem i to jakim jest motywatorem.

I jakim jest?

Dobrym, ale wyjątkowo spokojnym, daleko mu do choleryka. Ten kontakt z nim bardzo zmienił moją optykę względem jego osoby. Wiem, że on ma swoją filozofię gry, ma coś do przekazania tym zawodnikom i wychodzi mu to coraz lepiej. Będąc dziennikarzem szybko oceniałem ludzi, a zwłaszcza trenerów i sposób gry ich zespołów. Dzisiaj wiem, że jest mnóstwo czynników, które wpływają na końcowy sukces. Prosty przykład Macieja Skorży. Trzeba krytykować, ale i czasami krytykujący musi uderzyć się w pierś, powiedzieć: sorry, jednak nie miałem racji, myliłem się. Ale wiem, że to jest cholernie ciężkie w tym środowisku.

Niedawno przebiegłeś maraton. W sumie mnie to nie dziwi. Grzegorz Mielcarski powiedział nawet, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo on i Andrzej Twarowski będą jedynymi osobami w Canal+, które maratonu jeszcze nie przebiegły.

(Śmiech). Coś w tym jest. Kilka osób z redakcji połknęło już bakcyla. Pierwszy był „Smoku”, później Marcin. Mnie oczywiście natchnął i zainspirował „Rosół”. Zaczęło się od tego, że w zeszłym roku przyjechał do mnie na trzy dni, bo akurat startował w Maratonie Poznańskim. Poszedłem więc na trasę biegu, żeby mu pokibicować. Przy okazji śmiałem się z niego okrutnie i zastanawiałem, co będę robić przez te trzy godziny. Przypuszczałem, że straszliwie się wynudzę. Przyglądając się jednak temu z bliska stwierdziłem, że to całkiem fajna sprawa. Tak mi się spodobało, że w końcu palnąłem „w przyszłym roku ja też biegnę”. Oczywiście, od razu była szydera, w stylu: „Taaak, ty i maraton. Masz słomiany zapał, zapomnij.” Ł»ona kupiła mi nawet buty w prezencie, ale powiedziała, że jak nie będę biegał, to za te buty oddaje jej kasę. I rzeczywiście, przez cały styczeń biegałem, ale potem słowa Marcina niestety się sprawdziły i przestałem. Od tamtej pory nie robiłem nic w tym kierunku. Tymczasem we wrześniu moja żona zapytała: „Darek, a co tam z twoim startem w Maratonie Poznańskim?” Wkurzyłem się, zawziąłem i jednak go przebiegłem.

Spokojnie, Marcin Rosłoń powiedział nam, że go „przetruchtałeś”.

No tak (śmiech). „Przetruchtałem”. Ale miałem jeden cel – dobiec do mety w czasie poniżej sześciu godzin, bo taki był limit. I to mi się udało. Każdy jednak, kto „przetruchta” maraton, poczuje, co to znaczy. W przyszłym roku chcę podnieść poprzeczkę. Oczywiście, nie będę biegał, jak Marcin, który niedawno przebiegł Setkę Rzeźnika w Kaliszu. Chcę tylko złamać czas czterech godzin, co jest do zrobienia. Teraz kondycyjnie dawałem radę, tylko nogi nie wytrzymywały obciążenia. Zresztą na starcie tego maratonu spotkałem Tomka Smokowskiego i jego żonę. Kiedy na mecie zobaczyłem, jaki ona czas wykręciła, to stwierdziłem, że za rok muszę się bardziej postarać. Mój wynik jest powodem do dumy, ale zrobiłem to dla siebie. Odczuwam z tego dużą satysfakcję. Na szesnastym kilometrze mijał mnie zwycięzca, ale problem w tym, że on był wtedy już na trzydziestym drugim. Chyba nie wytrzymałbym z nim nawet stu metrów.

Co na to koledzy z Lecha?

Złapali się za głowę. Patrzyli na mnie z politowaniem. Bartek Ślusarski powiedział: „Kiero, musimy sobie zrobić zdjęcie, bo zapomnimy, jak wyglądasz”. Szydzili, że po takim wysiłku przez trzy miesiące będę leżał na kozetce. Mieli z tego niezłą bekę, ale kiedy już po biegu, spotkaliśmy się wszyscy w klubie i zobaczyli, że jednak przeżyłem. Marcin Kikut powiedział krótko – „Szacunek kiero. Teraz mogę powiedzieć, że jesteś maratończykiem”. Stwierdziłem, że było warto.

To na koniec powiedz, tylko szczerze, bez cukru – która praca daje ci więcej satysfakcji?

Na jedną szalę bym tego raczej nie rzucił. W Canal+ się wypromowałem. To był świetny etap w moim życiu. Czas wszystko zweryfikuje. Kiedyś Grzegorz Mielcarski opowiadał mi anegdotę, że jak przylatywał do Porto, to z lotniska odbierał go ciemny gość, w długich włosach i z szalonym spojrzeniem. Totalnie niepozorny. A wiesz kto to był? Jose Mourinho. On odbierał Mielcara z lotniska. Nie powiem, gdzie jest dzisiaj Mielcar, a gdzie Mourinho… (śmiech). Nie, nie. Ale nikt się wtedy nie spodziewał, że tak się potoczą losy tego młodego chłopaka. Ja też nie wiem, gdzie będę za rok. Z Lechem związałem się kontraktem na trzy lata i będzie fajnie, jeśli go wypełnię. Ale nie chcę snuć dalekosiężnych planów. Mamy z żoną takie motto – „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Dlatego planujemy, ale ostrożnie. Rodzina jest dla mnie najważniejsza.

Rozmawiał JAKUB POLKOWSKI

Najnowsze

Hiszpania

Były piłkarz o pobycie w Barcelonie: „Nie chciałem z nikim rozmawiać”

Braian Wilma
0
Były piłkarz o pobycie w Barcelonie: „Nie chciałem z nikim rozmawiać”
Anglia

Antyrekord Wolverhampton. „Chcemy być zapamiętani jako tchórze?”

Braian Wilma
0
Antyrekord Wolverhampton. „Chcemy być zapamiętani jako tchórze?”
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama