Jeżeli czekacie na mistrzostwo od ponad pięćdziesięciu lat i nagle pojawia się trener, który zdobył je kilka tygodni wcześniej – co sobie myślicie? A jeżeli w ostatnich pięciu sezonach jego drużyny zdobywały je trzykrotnie – co przychodzi na myśl? Będziecie osamotnieni w odczuciach? Wątpliwe. Pewnie wydedukujecie to samo, co kibice Schalke: teraz nasza kolej!
No dobra, uczyli nas, że to całe pojęcie dedukcji to pic na wodę, ale nie o to tu chodzi. Jeśli nie dedukcja to logika; jak nie logika, to cokolwiek innego pozwalało na wyciągnięcie prostych wniosków, że Felix Magath jest gwarancją sukcesu, a prowadzone przez niego drużyny dziwnym trafem potrafiły go osiągnąć. Sam facet ma przylepioną łatkę lekkiego oszołoma z trenerskim ADHD. Jedni twierdzą, że jest trzepnięty, drudzy określają go mianem dziwaka, a Polacy zapewniają, że celowo ich tępi. Ot tak, z wrodzonej niechęci. Bo Quaelix – jak niektórzy go nazywają – taki już jest. Zrobi, co zechce. Chyba nawet nikt by się specjalnie nie zdziwił, gdyby miał zagrać rolę doktora Heitera, do której pasuje idealnie. Z jednej strony ojciec szóstki dzieci, ale z drugiej ogromny tyran. Nawet ten pseudonim nie wziął się z niczego, bo „die Qual” po polsku oznacza po prostu mękę, cierpienie. To wszystko jednak odchodziło na bok i przestawało się liczyć, bo cel uświęcał środki. Do czasu. Do pojawienia się w Gelsenkirchen.
W Zagłębiu Ruhry pogubił się najbardziej. Ta cechująca go pewność siebie, to przekonanie o słuszności swoich ruchów zniknęły gdzieś w tle spazmatycznych poczynań na rynku transferowym, co musiało odbijać się nie tylko na grze, ale i na samej atmosferze w klubie. Ale to wszystko poniekąd na własne życzenie, bo z początku szło dobrze, nawet bardzo dobrze. Pierwszy sezon, który u Magatha przeważnie bywał słabszy niż późniejsze, miał na celu poukładanie wszystkiego i wprowadzenie swoich porządków. Zawodnicy mieli się dowiedzieć, czego trener od nich oczekuje i przyzwyczaić się do jego zasad. A jak nie, to już cię nie ma, przyjdą następni. I jeżeli ten pierwszy częściej miewał słabszy niż kolejne, to kibice w Gelsenkirchen musieli mieć spore powody do optymizmu przed rozpoczęciem następnego – ten premierowy przyniósł wicemistrzostwo, a lepszy start Magath zanotował tylko w Bayernie, z którym zdobył Meisterschaft.
Jego drugi sezon pracy w S04 był dziwny i… nie. Ten rok, w którym Quaelix zaliczył swój upadek, był jednym z najbardziej absurdalnych w ostatnich czasach. Rokiem, kiedy wszystko stanęło na głowie. Bo Schalke, Werder, Wolfsburg i Stuttgart nie rywalizowały o mistrzostwo, nawet nie o europejskie puchary, a o utrzymanie. Zamiast nich, na górze brylowały drużyny typu Mainz, Hannoveru lub Kaiserslautern. Ale dla kibiców to nie byłaby dobra wymówka, dlatego nikomu nawet nie przychodziło do głowy by jej użyć, bo tylko naraziliby się na jeszcze większą śmieszność. Choć czy się dało, może być kwestią sporną.
Był początek listopada, a „Królewsko-Niebiescy” mieli za sobą najgorszy start w historii i ponad dwadzieścia punktów starty do lidera. Nawet sam Magath wiedział, że zaczyna tracić grunt pod nogami. – To dla mnie najtrudniejszy okres w życiu. Nie pytajcie mnie o wyniki – mówił. Kibice już wtedy zrozumieli, że powodem zaistniałej sytuacji są błędy ich trenera i menedżera w jednym, a jego magicznym zdolnościom było wówczas bliżej do Gargamela niż Davida Copperfielda. Dodatkowo atmosferę podgrzewały media albo regularnie przynosząc najświeższe plotki z klubowej szatni, albo płodząc artykuły z cyklu „co się dzieje z…”. I tak raz, po meczu w Tel Avivie z Hapoelem – oczywiście zremisowanym – niemieckie gazety doniosły o bójce między Jeffersonem Farfanem a Benediktem Höwedesem z poprzedniego tygodnia, gdzie podobno poszło o zbyt ostrą grę na treningu tego pierwszego. Jak już rozpoczęto drążenie wokół Höwedesa, tak je kontynuowano, doszukując się przyczyn słabszej formy. – On jeszcze ciągle szuka właściwej dyspozycji – bronił swojego podopiecznego FM.
W przerwie meczu z Wolfsburgiem kibice nie wytrzymali i dali upust swojej złości, wykrzykując „Magath raus”, co eufemistycznie rzecz biorąc, znaczy mniej więcej tyle co „precz z Kafarem”. Felix nie zamierzał zastosować się do propozycji kibiców, mając im to wszystko chyba nawet za złe. – Nie myślę o odejściu. Rozumiem, że fani są zaniepokojeni naszą obecną sytuacją. Mam propozycję dla tych, którzy gwiżdżą, aby nam pomogli. Jeśli tak zrobią, to doda nam pewności siebie. Nie możemy oceniać wszystkiego w połowie sezonu – wyznał w jednym z wywiadów, ale poszedł nawet dalej: – Nie możemy tak po prostu wszystkiego skreślać. Borussia odpadła z Pucharu Niemiec i walczy o Ligę Europejską. My nadal jesteśmy w pucharze i gramy bardzo dobrze w Champions League. Możemy jeszcze wiele osiągnąć w tym sezonie – stwierdził. Może i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Borussia – największy rywal Schalke – grała jak z nut, a Die Knappen bliżej było do rzępolenia. – Zespół ma obowiązek spisywać się lepiej. Wszyscy muszą pokazać, że zrozumieli w jakiej sytuacji się znajdujemy – stwierdził na koniec.
No to jak wszyscy musieli pokazać, że zrozumieli, to pokazali. Co więcej – w swojej pozycji odnaleźli się idealnie. Na Fritz-Walter-Stadion w Kaiserslautern dostali prawdziwe lanie. Takie, którego nie powstydziłyby się nawet drużyny będące jeszcze niżej. Hiszpanie nazwaliby ten wynik manitą. – Przepraszamy naszych fanów, którzy przebyli daleką drogę aby wspierać nas przez 90 minut i musieli opuszczać stadion rozczarowani. To nie ujdzie nikomu na sucho, wyciągnę konsekwencje – zapowiadał z goryczą na pomeczowej konferencji. Faktycznie, konsekwencje były. Piłkarze grający w Bundeslidze mogli liczyć na zimowe urlopy, ale nie ci grający u Magatha. Zaraz po świętach wszyscy mieli stawić się w klubie i rozpocząć przygotowania do rundy rewanżowej. Bo to już nie były przelewki – drużyna mająca się bić o mistrza regularnie zmieniała swoje cele. Najpierw mistrzostwo, potem pierwsza trójka, a ostatecznie runda rewanżowa miała być tak świetna, że celowano w piąte miejsce. Jak się później okazało… nie bez powodu! Schalke rzeczywiście skończyło piąte, ale do końca.
– Wiem, że bez kibiców klub nie może normalnie funkcjonować – mówił w lutym Magath. O co był kolejny dym? O transfery, ale do nich dojdziemy. Cała atmosfera wokół klubu sfrustrowała 57-latka do tego stopnia, że ten zdecydował się nawet założyć konto na Facebooku. W ciągu dwóch dni jego profil polubiło ponad dwadzieścia tysięcy osób, a jego właściciel zapewniał kibiców, że Manuel Neuer nie odejdzie, a klub potrzebuje ich wsparcia. No i obiecywał mistrzostwo do 2013 roku. Jednak to wszystko na nic, bo miesiąc później Quaelix znów wylądował na dywaniku, a po chwili już go nie było w klubie.
Magath zjadł własny ogon. Zaplątał się we wszystkim i zupełnie zgubił rachubę, ewidentnie przekombinował. Rolą menedżera przejął się do tego stopnia, że zamiast systematycznie ulepszać skład, to go zniszczył. Raczej żaden budowlaniec nie pozwoliłby sobie na rozwalenie solidnych fundamentów, gdy ma zamiar odnieść końcowy sukces. Felix jednak uznał, że tak właśnie zbuduje zespół jeszcze silniejszy od tego, od którego wyżej w tabeli był tylko Bayern. Na sam początek zasłonił się problemami finansowymi klubu i faktem, że piłkarze za dużo zarabiają. A jak za dużo zarabiają, to logiczne – trzeba ich sprzedać nawet wtedy, gdy samemu pobiera się sześć milionów rocznie, będąc najlepiej zarabiającym szkoleniowcem w całej lidze. Na pierwszy ogień poszła obrona – klub opuścili Rafinha, Marcelo Bordon i kapitan Heiko Westermann. Do nich z własnej woli doszedł Kevin Kuranyi, będący kilka lat z rzędu najlepszym strzelcem drużyny, który skusił się na pieniądze Dynama Moskwa. Ich miejsce zajęli Christoph Metzelder, młody i niezbyt ograny Kyriakos Papadopoulos, czy Hans Sarpei – 34-latek kosztujący prawie pół miliona euro. Zamiast znacznie do przodu, Magath wyszedł na zero, albo i w plecy, bo do zespołu dołączył jeszcze pobierający niemałą gażę Raúl González. To jednak nic, bo po nieudanym początku, gdy okno transferowe wciąż pozostawało otwarte, Magath zagrał va banque. Ściągnął Klaasa-Jana Huntelaara za czternaście milionów euro i Jose Jurado za dwanaście. Kilka miesięcy później w niemieckich gazetach ukazywały się zgrabne podsumowania, ile to Quaelix wyrzucił pieniędzy w błoto. Wyliczono, że przez półtora roku wydał niemal dwanaście baniek na zawodników, którzy w klubie nie odgrywają żadnej roli. – Stworzyliśmy sobie warunki, aby w ciągu kilku następnych lat zdobyć mistrzostwo Niemiec – ripostował Magath.
W grudniu zaczęło być jeszcze goręcej, kiedy Jermaine Jones, Hans Sarpei i Alexander Baumjohann zostali przesunięci do rezerw. Bo dodając do tego Alberta Streita i Sergio Escudero, dziennikarzom Bilda wyszło, że na utrzymanie całej piątki, która pogrywa w rezerwach, klub wydaje 9,5 miliona euro rocznie. Oczywiście nie trzeba dodawać, że większość z nich to ci od dobrych warunków do mistrzostwa, których kupił sam Felix. Streit najlepiej pasuje na symbol ruchów transferowych Magatha. Facet przyszedł do klubu latem 2009 roku i już we wrześniu został przesunięty do rezerw, w których siedział przez półtora sezonu, inkasując rocznie dwa miliony. Nic dziwnego, że Felix patrząc na swoje gwizdy, pewnie coraz częściej musiał rozmyślać nad tym czy gość „ma gówno w mózgu” – tak jak na filmiku poniżej.
Zima to już apogeum pomieszania z poplątaniem. Jeżeli nowe nabytki miały wyciągnąć klub z kryzysu, to nie do końca wiadomo, jakimi motywami kierował się menadżer S04. Ali Karimi i Angelos Charisteas – czy można zrobić śmieszniejsze transfery? Raczej nie. Nadzieje niektórych kibiców rozbudził Anthony Annan, ale przy najbliższej okazji po odejściu Magatha postanowiono się go pozbyć i wypożyczono do Vitesse Arnhem. Zresztą po pożegnaniu się z Quaelixem, Schalke znów przypomina wielki plac budowy, na którym dodatkowo trzeba było urządzić wielkie sprzątanie. Na przykład taki Tim Hoogland od ponad roku nie zdołał zadebiutować, Cipriana Deaca szybko oddano na wypożyczenie, Tore Reginiussena wpychano gdzie się da, z Nicolasem Plestanem rozwiązano kontrakt, a wypożyczonego z Lwowa Danilo Avelara nikt za bardzo nie chciał trzymać.
To i tak nie wszystko, bo do tego dochodzą jeszcze piłkarze pokroju Peera Kluge czy Erika JendriŁ¡ka, ale to już nie jest kłopot Magatha. Ten aktualnie wrócił do Wolfsburga, którego wprawdzie uratował przed spadkiem, ale który dziś znów jest na dole. Wilki aktualnie zajmują dwunaste miejsce w tabeli, a Felix bardziej zasłynął swoim cennikiem niż wynikami. Co do tego cennika, to wygląda on tak:
100 euro za każdą minutę spóźnienia,
250 euro za noszenie słuchawek w autobusie klubowym,
1000 euro za zbędne zagranie do tyłu podczas meczu,
10 000 euro za niewrócenie na swoją pozycję po stracie piłki.
Kolejną nowością są kwestie taktyczne, które będzie wyjaśniał tylko po niemiecku. Podobno dlatego, że obcokrajowcom nie chce się uczyć języka. Magath już jedną wpadkę zaliczył, aktualnie brnie w kierunku drugiej. Niebawem zobaczymy czy tym razem zdoła wyskoczyć ku górze, czy ześwirował do końca i chcąc uratować Bundesligę, kupi sobie Vahida Hashemiana w pakiecie z Daisuke Matsuim.
KRYSTIAN GRADOWSKI
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

