Na rozmowę z nami wpada z niesamowitą szybkością między jednym spotkaniem biznesowym a drugim. Umiejętność biegania w butach na wysokim obcasie zdobyła podczas kariery modelki. Jej zdjęcia gościły na okładce takich czasopism, jak „CKM” czy „Playboy”. Od kilku lat prowadzi z mężem firmę deweloperską, a od prawie roku na spotkania z kontrahentami chodzi z bransoletką z logiem Warty Poznań na nadgarstku. Podkreśla, że zielony kolor pasuje prawie do wszystkiego. I stanowczo zaprzecza stwierdzeniu, że kobieta nie może znać się na piłce. Futbol pokochała szczerą miłością, a kiedy trzeba na mecze swojego klubu lata nawet śmigłowcem. Izabella Łukomska-Pyżalska, prezes Warty Poznań, w obszernej rozmowie z Weszło.
Pani tak na co dzień jest spokojną kobietą czy niekoniecznie?
Według znaku zodiaku jestem na granicy Strzelca i Skorpiona, więc… Powiem tak, to zależy od sytuacji. A dlaczego pan pyta?
Zmierzam do tego, że w tej rundzie zmieniła Pani trzech trenerów i niektórzy już widzą w Pani Józefa Wojciechowskiego w spódnicy…
No tak… Tylko prawda jest taka, że gdybym nie była zmuszona, to na pewno bym ich tak szybko nie zmieniła. Nie wiem dokładnie, na jakich zasadach działa pan Wojciechowski, bo go nie znam, ale ja nie miałam wyjścia. Wyniki były kiepskie i nie widziałam żadnych szans na poprawę. Z każdym meczem było coraz gorzej, a przecież w środku rundy nie wymienię całej kadry. Stwierdziłam więc, że zmiana trenera będzie najprostszym i najszybszym posunięciem.
Czyli w jednym rzędzie z Józefem Wojciechowskim jeszcze by się Pani nie ustawiła?
No nie, na pewno nie. Ja wydaję z mojej perspektywy duże pieniądze na Wartę, ale pan Wojciechowski w swój klub ładuje o wiele większe kwoty. A im więcej tych pieniędzy się inwestuje, tym rozczarowanie jest większe, kiedy nie ma spodziewanych efektów. Ja się prezesowi Wojciechowskiemu wcale nie dziwię, że podejmuje takie kroki, a nie inne. A tak swoją drogą, to widać na naszych przykładach, że pieniądze w piłkę same nie grają. Można na klub wykładać krocie, a wyników i tak nikt nie zagwarantuje. Nie zawsze przecież jest tak, że najlepszym zawodnikiem będzie ten, który najwięcej zarabia.
Zmieńmy temat – wchodzi Pani czasem przed meczami do szatni piłkarzy?
Wchodziłam, życzyłam powodzenia przed meczami i do tej pory gratuluję po zwycięstwach… Ale nie wiem czy to pomaga, czy bardziej przeszkadza. Mam mieszane odczucia na ten temat i już raczej tego nie robię.
Ale karteczek ze składem dla trenera tak, jak to podobno robił prezes Wojciechowski Pani nie dawała?
Nie dawałam, ale nie ukrywam, że lubię wiedzieć, jaki jest skład i mam czasem jakieś swoje uwagi.
Czyli rozmawia Pani z trenerami o tym, kto ma wyjść na boisko?
Oczywiście. Widzę przecież, że czasem jakiś piłkarz jest akurat w słabszej formie. Jeśli ktoś, mówiąc kolokwialnie, kopie się po czole, to mówię trenerowi, że nie powinien wychodzić w pierwszej jedenastce.
A więc jednak miesza Pani trochę w składzie…
Nie, to nie tak. To jest bardziej na zasadzie rozmowy z trenerem. Dyskutujemy, ale ja nie chcę mu niczego narzucać. W końcu to jego rolą jest wyznaczanie składu. Ale jeśli widzę, że coś może być niekorzystne dla zespołu, to na pewno nie będę siedzieć cicho. Zresztą, rozmawiam z wieloma osobami, które znają się na futbolu dużo lepiej ode mnie, słucham ich opinii i staram się wyrobić swoją ocenę na temat piłkarzy.
Z samymi zawodnikami też Pani rozmawia?
Pewnie, że tak. Często pytam, dlaczego im tak słabo idzie na boisku, ale oni przeważnie nie mają pojęcia, o co może chodzić. To jest właśnie ten problem. Tak w zasadzie mają wszystko, co jest im potrzebne do osiągania sukcesów. Warunki w klubie są super, finansowo też jest dobrze. Wszystko jest pod kontrolą. Oprócz gry na boisku oczywiście…
Może spoczywa na nich zbyt duża presja? O Warcie było ostatnio dość głośno.
No tak, ale jeśli ktoś wybrał taki zawód, to chyba zdawał sobie sprawę, że będzie nad nim ciążyć jakaś presja, prawda? Wie Pan, jaki powinien być dla mnie prawdziwy facet? Taki który zawsze walczy, wierzy w siebie i swoje umiejętności. No i nigdy się nie poddaje. Zwłaszcza sportowiec musi te wszystkie cechy posiadać. A jeśli ich nie ma, to nie powinien się za to w ogóle zabierać. Większość ludzi żyje przecież pod presją i nie jest to wcale jakaś nowość. Trzeba sobie po prostu z tym radzić. A jeśli ktoś sobie nie radzi, to znaczy, że się zwyczajnie nie nadaje. Bo to nie jest praca informatyka, który siedzi sobie gdzieś grzecznie przy biurku. Piłkarze muszą walczyć.
Nie wiem, czy dobrze rozumiem – piłkarze Warty nie są prawdziwymi mężczyznami?
Takie stwierdzenie to może lekka przesada – w końcu różne kobiety mają różne gusta. Ale przyznam szczerze – myślałam, że piłkarze są twardsi. Spodziewałam się po nich większej siły charakteru. Tego, że będą zawsze walczyć do końca, a na boisku wypruwać z siebie flaki. A tutaj wychodzi na to, że niektórzy z nich są bardziej zniewieściali niż kobiety. Większość z nich nosi na boku te swoje saszetki, które nazywam „chlebaczkami”, a w środku mają oczywiście żel do włosów. To nie jest mój typ faceta. Zdecydowanie wolę prawdziwych twardzieli!
Wróćmy na chwilę do początku Pani przygody z Wartą, kupno klubu to był taki kobiecy kaprys?
Może trochę tak, fajnie jest mieć klub. Wyczytałam ostatnio w jakimś magazynie, że to jest teraz w modzie (śmiech). Ale tak na serio, ten artykuł przeczytałam już trochę później. Mój początek był zupełnie inny. Można powiedzieć, że był trochę dziełem przypadku. Na początku zaczęły gdzieś tam do mnie docierać sygnały od różnych ludzi, że w Warcie źle się dzieje. Klub ma długi i jeśli nikt ich nie spłaci, to może przestać istnieć. Z każdą kolejną taką informacją sytuacja stawała się mi coraz bliższa. Wtedy dotarło do mnie, że jeśli ja Warcie nie pomogę, to nikt tego nie zrobi i klub z prawie stuletnią tradycją przestanie istnieć.
Nie szkoda było Pani pieniędzy? Klub piłkarski to przecież taka studnia bez dna…
Faktycznie trochę tak jest, że na klub raczej się pieniądze wydaje, niż je z niego wyciąga. Ale dla mnie to jest przede wszystkim dobra zabawa. Przyjemność, coś w rodzaju hobby. No i też ogromna satysfakcja, że udało mi się uratować klub z taką historią. Jeśli z Wartą osiągniemy sukces, to będzie to dla mnie nagroda za wszystkie trudy i wydane pieniądze.
Czyli Warta jest dla Pani tylko zabawką?
To niezbyt dobrze dobrane słowo, bo bardzo przeżywam to, co dzieje się w Warcie.
Stresuję się na meczach i wkładam w ten klub bardzo dużo serca. Ale na pewno nie można nazwać tego pracą. Bo taką prawdziwą pracę mam w swojej własnej firmie. Budowałam ją od podstaw, więc siłą rzeczy Warta jest u mnie na drugim miejscu. Ale nie oznacza to, że w klub angażuje się mniej.
A tak szczerze, ile nazwisk zawodników Pani znała przed przejęciem władzy w klubie?
Ciężko powiedzieć, na pewno kojarzyłam Piotrka Reissa.
A teraz zna Pani już wszystkich?
Tak.
Możemy zrobić mały test? Marcin Klatt – numer na koszulce i pozycja na boisku?
O nie, aż tak to nie! Numerów na pamięć nie znam, ale pozycja to na pewno napastnik.
Przejmując Wartę narobiła Pani sporo medialnego szumu, ta wiadomość w ekspresowym tempie obiegła całą Polskę…
Nie spodziewałam się aż takiego rozgłosu. Wiedziałam, że wielkopolskie media będą o tym pisać, ale że aż taki szum wokół mnie powstanie… W południe robiliśmy konferencję prasową, gdzie informowaliśmy o zmianie właściciela klubu, a jak wieczorem włączyłam telewizor, to pokazywali mnie już na wszystkich kanałach. Przez pierwszy tydzień telefon nie przestawał dzwonić, a ja nie robiłam nic, tylko udzielałam kolejnych wywiadów. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Media zagraniczne też podchwyciły temat…
Tak, dzwonili dziennikarze z różnych krajów i wszyscy chcieli ze mną robić wywiady. Przyjechała niemiecka telewizja, włoska „La Gazzetta dello Sport”. Nawet był telefon od jakiegoś redaktora z Indonezji. Dzięki temu ludzie na świecie usłyszeli, że jest taki klub, jak Warta Poznań i w ogóle miasto Poznań. Chciałabym, żeby znów wszyscy zaczęli o Warcie pisać. Ale tym razem z powodu awansu do Ekstraklasy, a nie dlatego, że właścicielka kiedyś pokazała ciało w „Playboyu”.
No właśnie, słyszałem, że dziennikarz „Playboya” też się do Pani zgłosił?
Tak, to był redaktor z Polski i z Brazylii, ale chodziło tylko o wywiady (śmiech).
A pamięta Pani jakiś najdziwniejszy materiał dziennikarski zrealizowany w tamtym okresie?
Ktoś powiedział mi, że w Hong Kongu nakręcili o mnie jakiś film. Był wtedy chyba nawet na YouTube, więc sobie włączyłam. No i faktycznie… Niby był o mnie, ale tam na tym filmie pokazana była zupełnie inna laska (śmiech).
„Zielona Rewolucja” w Warcie zaczęła się obiecująco. Na stadion przychodziło czasem nawet 20 tysięcy kibiców. Ale niektórzy zarzucali Pani, że tych fanów Warcie kupuje – darmowymi wejściówkami, kiełbaskami…
Kupuje, nie kupuje… Tak naprawdę tych kiełbasek w końcu nie było chociaż wszyscy na okrągło o tym mówili. Z rozdawania darmowych szalików na trybunach też szybko zrezygnowaliśmy, bo ludzie się o nie wręcz zabijali i robiło się niebezpiecznie. Ale cieszę się, że dzięki mnie przynajmniej część osób mogła przyjść i za darmo zobaczyć nowy stadion. Niektórzy pewnie przychodzili tylko po to, a nie na mecz. Ale najważniejsze, że zjawiali się razem z rodzinami, dziećmi. Widziałam nawet kobiety z niemowlakami. To jest w tym wszystkim najfajniejsze.
I to jest też coś, co zarzuca Pani część tych bardziej zagorzałych fanów Warty. Sugerują, że chce Pani z meczu zrobić piknik.
Tak, chcę. I wcale się z tym nie kryję. Zależy mi, żeby na stadion przychodziły rodziny z dziećmi i mogły bezpiecznie obejrzeć mecz. I wszyscy, z którymi rozmawiałam potwierdzają, że na naszych spotkaniach jest komfortowo i spokojnie. A z tymi dziećmi to jest tak, że nie są w stanie przez tyle czasu wytrzymać w skupieniu, stąd wszystkie atrakcje, gry i zabawy na stadionie. Mamy ten komfort w Poznaniu, że są dwa kluby, ale nie toczą ze sobą wojny, jak w Krakowie czy Łodzi. I jest też trochę tak, że dla tych młodych kibiców, którzy chcą aktywnie dopingować jest Lech, a Warta jest miejscem bardziej rodzinnym. Co nie oznacza, że w ogóle nie mamy i nie chcemy mieć zorganizowanego dopingu.
Ale po wprowadzeniu biletów frekwencja na meczach znacznie spadła. Spodziewała się Pani aż takiej różnicy? Teraz na Wartę przychodzi maksymalnie 3-4 tysiące ludzi.
Przewidywałam, że tak będzie. Jeśli coś jest za darmo, to każdy chce iść. Jak już trzeba zapłacić, to woli wydać na coś innego niż rozrywkę. Bo mecz piłkarski to jest w końcu jakiś rodzaj rozrywki, prawda? Zauważyłam, że ludzie ogólnie nie lubią w dzisiejszych czasach za bardzo wychodzić z domu. Wolą sobie poleżeć przed telewizorem.
Czyli zgodzi się Pani z tym, co kiedyś powiedział Krzysztof Gajtowski na temat poznaniaków – że to „dusigrosze” i „centusie”?
Po części tak, ale myślę, że to bardziej ogólnonarodowa cecha. Nie tylko poznaniacy tacy są.
Pierwszą rundę po przejęciu przez Panią klubu Warta miała świetną. Wygrywaliście mecz za meczem i spokojnie utrzymaliście się w lidze. Trener Baniak swoje zadanie wykonał, ale został po rundzie zwolniony. Dlaczego?
A pan uważa, że utrzymanie było zasługą tylko i wyłącznie trenera Baniaka?
No nie…
No właśnie. Powiem tak – nigdy z żadnym trenerem nie rozstałam się z powodów finansowych. Z trenerem Baniakiem również nie.
Na pewno nie poszło o kasę? Bo on potem zabrał ze sobą do Miedzi Legnica dwóch zawodników, a wiadomo, że tam oferują niezłe zarobki.
Nie, nie chodziło o pieniądze. Chociaż jednym z tych zawodników, o których pan mówi był Zbigniew Zakrzewski i z nim faktycznie nie dogadaliśmy się odnośnie warunków finansowych. Chciał za dużo jak na prezentowane przez niego umiejętności. A co do trenera Baniaka, to on chciał u nas zostać. Osobiście bardzo go lubię, bo jest sympatycznym człowiekiem i złego słowa na niego nie powiem, ale pod koniec rundy gra Warty pod jego wodzą nie wyglądała już tak dobrze.
No tak, ale wtedy klub już miał zapewnione utrzymanie. W wielu zespołach przychodzi wtedy taki moment rozprzężenia…
Ja zawsze daje z siebie wszystko, niezależnie od sytuacji. I tego samego wymagam od innych, w szczególności od osób które zatrudniam. Jak ktoś spoczywa na laurach, to może nic już nigdy nie osiągnąć.
Potem zmiany trenerów poszły już bardzo szybko. Czesław Jakołcewicz wyleciał już po pięciu kolejkach.
Tak, ale z nim była trochę inna historia. Trener Jakołcewicz miał tylko trzy tygodnie na przygotowanie zespołu do rundy. I to mu się raczej nie udało, bo po pięciu meczach mieliśmy tylko jedno zwycięstwo, a mecz z Piastem wyglądał fatalnie.
Potem był Artur Płatek, on na stanowisku wytrzymał trochę dłużej…
Dokładnie dwanaście spotkań. Przede wszystkim musiał poprawić błędy po poprzedniku i to zajęło mu trochę czasu. To mu się udało, bo zawodnicy w końcu byli w stanie wytrzymać na boisku pełne dziewięćdziesiąt minut. Ale czegoś cały czas brakowało, a wyniki nadal nie były zadowalające. Miałam wrażenie, że coś „nie zagrało” między trenerem Płatkiem a drużyną. On dużo czasu spędził zagranicą i chciał wprowadzić w klubie niemiecką dyscyplinę. Nie wiem, może polskim piłkarzom nie pasuje taki zachodni styl pracy?
Gra była kiepska i wtedy cierpliwość do piłkarzy się skończyła. Wzorem prezesa Zagłębia Lubin chciała Pani wysłać zawodników do normalnej pracy, żeby zobaczyli, co to jest prawdziwa robota.
Tak naprawdę to o pomyśle prezesa Zagłębia Lubin przeczytałam dopiero później. Nie mam niestety aż tyle czasu, żeby śledzić wszystkie informacje sportowe i działania innych prezesów. Rzeczywiście, miałam taką myśl, żeby wysłać piłkarzy na budowę, ale w końcu się rozmyśliłam. Pomyślałam sobie, że część z nich mogłaby nigdy nie dojść do siebie po tak ciężkiej pracy.
To może trzeba było w Warcie zorganizować coś na wzór Klubu Kokosa?
Nie, nie przesadzajmy. Po co psuć jakiemuś młodemu chłopakowi karierę na starcie i kazać mu bez celu biegać po schodach. Taki piłkarz może już później nigdy w żadnym innym klubie nie zagrać. Dlaczego miałabym mu coś takiego robić?
Czyli jednak to porównanie do Józefa Wojciechowskiego jest trochę na wyrost? On w ten sposób chciał zmuszać zawodników do rozwiązania kontraktów.
Wie pan, to jest już też kwestia danego zawodnika. Jeden woli siedzieć na ławce i brać pieniądze, a drugi, bardziej ambitny będzie wolał odejść z klubu, żeby grać. Ale żeby tak od razu niszczyć mu karierę… Zauważyłam jeszcze inną zależność. Często zawodnik gra lepiej, jeśli nie jest pewny pieniędzy, które może dostać. Chce się w jakiś sposób wykazać, zaprezentować z jak najlepszej strony. Po prostu chce zapracować na swoją kasę. Poszłam tym tropem i przed meczem z Wisłą Płock zapowiedziałam zawodnikom, że jeśli go nie wygrają, to do końca roku będą mieli zatrzymane wypłaty.
I?
Mecz z Wisłą był chyba najgorszym, jaki widziałam w życiu, więc słowa dotrzymałam i do stycznia pieniądze piłkarzy są zamrożone.
Zawodnikom poleciała Pani po pensji, a trener Płatek stracił posadę…
Wtedy do końca rundy były już tylko trzy mecze i wiedziałam, że coś się musi zmienić. Bo już miałam przed oczami wizję, że przyjedzie Arka Gdynia i po nas przejedzie, jak nie powiem co po czym, a potem to samo zrobią Polonia Bytom i Pogoń Szczecin. Stwierdziłam, że muszę podjąć kolejną drastyczną decyzję i zmienić szkoleniowca.
Ogłosiła to Pani na Twitterze. Kto dowiedział się pierwszy – kibice z internetu czy trener?
Oczywiście, że najpierw wiedział trener. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, żeby miał się dowiadywać o swoim zwolnieniu z internetu. To by było nie w porządku. A ja nie postępuję w ten sposób wobec nikogo.
Na Twitterze skarżyła się też Pani na to, że PZPN degraduje arbitrów do 1.ligi za słabe sędziowanie w Ekstraklasie…
Bo mi to nie pasuje i nie ma większego sensu. Jak arbiter źle sędziował w Ekstraklasie, to nagle nauczy się w pierwszej lidze? Nonsens. A ja jeszcze będę musiała mu za to zapłacić…
Wracając do kwestii trenerów, cierpliwość jest już chyba u Pani na wyczerpaniu, bo kolejny dostał na pracę tylko trzy mecze.
Stwierdziłam, że nie ma na razie sensu wchodzić w jakieś zbędne zobowiązania. Dzięki temu będę miała więcej czasu na zdecydowanie, kto będzie prowadził Wartę na wiosnę. Nie chciałam tego robić w ciągu jednego dnia. Trener Araszkiewicz doskonale wiedział, że przychodzi do nas na razie na trzy mecze i zgodził się na taki układ.
A potem stwierdził w jednym z wywiadów, że jest tylko „dodatkiem do pizzy”.
No tak, bo co on mógł tak naprawdę zrobić z zespołem. poprawić atmosferę w szatni, założenia taktyczne i tyle. Bo przecież grać w piłkę umiemy, kondycyjnie również dobrze wyglądamy. Poziom sportowy też prezentujemy wyższy niż większość drużyn pierwszoligowych. Gramy ładnie piłką, a inni tylko laga do przodu i byle dalej od własnej bramki. Brakuje nam tylko skuteczności, bo akcji stwarzamy mnóstwo, a bramek nie strzelamy.
Laga? Widzę, że Pani już doskonale zna piłkarskie słownictwo…
(śmiech) No jasne, staram się jak najczęściej być na treningach i meczach, więc się uczę.
„Zielona Rewolucja” w ostatnich miesiącach trochę przygasła, zweryfikowaliście już cele na ten sezon? Bo Ekstraklasy na stulecie klubu już raczej nie będzie.
Gdzieś tam pewnie jeszcze tli się nadzieja, ale jest już coraz mniejsza. Bo jeśli chodzi o mnie, to stać mnie na Ekstraklasę. W sensie finansowym i organizacyjnym Warta na pewno by sobie tam poradziła.
To jakie ma Pani pomysły na poprawę wyników Warty?
Po zakończeniu rundy będzie trzeba wprowadzić parę zmian i na pewno trochę przewietrzymy szatnię, bo obecnie mamy zbyt wielu zawodników. Teraz w kadrze jest 29 piłkarzy, bo myśleliśmy, że będziemy dalej grać w Pucharze Polski. Odpadliśmy, więc będzie trzeba zespół uszczuplić. I zawodnicy już o tym wiedzą. Może dojdzie później kilku nowych piłkarzy, zobaczymy. Będę o tym myśleć dopiero po zakończeniu rundy.
My też mamy pewien pomysł…
Jaki?
Pamięta Pani mecz z rundy wiosennej przeciwko KSZO Ostrowiec?
Oczywiście, wygraliśmy go przecież aż 6:1.
A przypomina Pani sobie, co przed tamtym meczem powiedziała?
Aaa… to o to Panu chodzi. Powiedziałam wtedy, że jeśli zawodnicy będą dalej wygrywać, to ja znów zrealizuję rozbieraną sesję dla jakiegoś czasopisma. Ale to był żart na prima aprilis.
Ale ten żart okazał się skuteczny. Więc jak – możemy liczyć na jakąś deklarację, że jeśli Warta awansuje do Ekstraklasy, to Pani znów się rozbierze?
Nie, raczej nie (śmiech). Ja już swoje pięć minut miałam, teraz pora na młodsze koleżanki.
Szkoda. Ale mam jeszcze jedno trudne pytanie. Pisaliśmy kiedyś, że parkuje Pani na w niedozwolonym miejscu na poznańskim deptaku, używając legitymacji osoby niepełnosprawnej. Nadal Pani to robi?
Nie, już tam nie parkuję, znalazłam sobie miejsce w sąsiedniej uliczce. Uznałam, że nie ma sensu prowadzić na ten temat wojny z mediami. Szkoda tylko, że nie zajęli się na przykład jedną z moich fundacji charytatywnych, a przyczepili się akurat do samochodu. Ale powiem coś Panu szczerze, chociaż może będzie to mało skromne. Kiedy parkowałam jeszcze na deptaku, to były tam przynajmniej dwie ładne rzeczy – Stary Browar i mój samochód. Naprawdę. Ludzie robili sobie nawet z nim zdjęcia. A teraz co? Browar został, a oprócz tego są tylko stragany z kapciami i skarpetami za dwa złote.
Rozmawiał MACIEJ SYPUŁA