To będzie najlepsza sportowa książka wszech czasów. Andrzeju, spisanie twoich wspomnień to zaszczyt!

redakcja

Autor:redakcja

17 listopada 2011, 16:41 • 9 min czytania

Wielokrotnie zdarzyło mi się czuć wypalonym. Ciągle ci sami ludzie, podobne teksty, podobne mecze, podobne afery i aferki. Telefony z tych samych numerów, te same głosy, z klubu A wyrzucą jutro trenera o nazwisku B, co jest fajne za pierwszym, drugim i trzecim razem, ale później już i klub A, i trener B staje się tylko ciągiem znaków, które trzeba wklepać w odpowiednim miejscu. Każdy kolejny tekst to trochę jak wbijaniem młotkiem gwoździa – zwykła, nużąca praca.
Oczywiście, są tacy, którzy mają gorzej. Do dziennikarstwa sportowego mam specyficzne podejście, tzn. już sama gra w piłkę jest w pewien niezaprzeczalny sposób głupia, ale zarabianie na życie pisaniem, że ktoś gra i trafił w słupek to głupota do kwadratu. Zawsze mówiłem kolegom: – Gdybyśmy wypiekali chleb, to byłby z tego jakiś pożytek… Uważam więc to za głęboko niesprawiedliwe, że piekarze zarabiają niewiele, a dziennikarze sportowi całkiem dużo.

To będzie najlepsza sportowa książka wszech czasów. Andrzeju, spisanie twoich wspomnień to zaszczyt!
Reklama

Kiedyś razem z Przemkiem Rudzkim pojechaliśmy do Łeby, miałem wtedy taki lekki kryzys, czyli faktycznie rozważałem całkowite przebranżowienie się i odejście z „PS”, poszukanie nowych wyzwań. Mówiłem: – Skończę jakieś inne studia, poznam sympatyczne studentki, coś innego przynajmniej, normalne życie… No i tak gadaliśmy, aż dosiadły się do nas dwie dziewczyny. Pytamy, czym się zajmują. Jedna udzieliła najbardziej absurdalnej odpowiedzi, jaką w życiu słyszałem: – Smaruję chleb smalcem na wydmach, koło armaty.

– Co robisz, przepraszam?
– Smaruję chleb smalcem. Na wydmach jest armata, sprzedaje się tam kanapki, a ja je smaruję.

Reklama

Pomyślałem sobie: – O kurwa, wolę już pisać, że ktoś grzmotnął w słupek! Jest to wprawdzie niezbyt ambitne, ale zarabianie pieniędzy w ten właśnie sposób przychodzi mi z dużą łatwością. Uznałem więc – skoro dają, trzeba brać. Pisać jako tako umiem, czytelnicy się nie skarżą, więc się w tej robocie przynajmniej nie zmęczę. Tak, chyba zostałem z wygodnictwa.

Raz na jakiś czas pojawia się jednak temat, który daje energetycznego kopa. Zabrzmi to nieskromnie, ale ja ogólnie nie jestem osobą przesadnie skromną, że właśnie pracuję nad najlepszą książką sportową, jaka kiedykolwiek ukazała się w Polsce. A żeby być jeszcze bardziej nieskromnym to napiszę, że nie słyszałem o równie dobrej książce także w pozostałych krajach, ale tu muszę zaufać intuicji, bo przecież wszystkich sportowych książek świata nie przeczytam. Mam jednak bardzo głębokie przekonanie, że gdyby to, co za jakiś czas wpadnie wam w ręce, wyszło w Anglii, to mógłbym po pierwszym dniu kupić sobie Bentleya, a po miesiącu – wyspę na Pacyfiku. Ok, przesadzam, wiadomo. W każdym razie tylko małość polskiego rynku wydawniczego i nieszczególne prowizje dla autorów sprawią, że wielkiej fortuny z tego nie będzie. W Anglii by była. W Anglii dyskusje na temat tej pozycji toczyłyby się latami.

Zapowiedziałem już Wojtkowi Kowalczykowi: – Sorry Kowal, twoje wspomnienia były świetne, ale niestety nie umywają się do tego, co teraz piszę. Jednak za mało przeżyłeś. Tak ze sto razy za mało.

Spisanie książki Wojtka była fantastyczną przygodą, zwłaszcza dla mnie – chłopaka, który na jego meczach się wychował. Siadaliśmy po kilka godzin dziennie i gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy… Początkowo „Kowal” czytał, co napisałem, a potem uznał, że za bardzo go wciąga i woli przeczytać, jak już będzie w całości. Czyli – jak już będzie w księgarniach. Jest więc jedyną znaną mi osobą, która nie autoryzowała nawet własnej autobiografii, co brzmi zabawnie w czasach, gdy jakiś trener mówi ci: „nie mogę tego skomentować” i po chwili dodaje: „proszę mi tę moją wypowiedź przysłać na maila do autoryzacji”.

Wiele osób zastanawiało się, po co „Kowal” tę książkę napisał? Jak mi powiedział – żeby za czterdzieści lat wziąć ją do ręki i poprzypominać sobie dawne czasy. Taka była jego główna motywacja, kasa niespecjalnie go interesowała, chociaż wiadomo, że zarobił godnie, czyli na bardzo dobry samochód. W czasie pisania był maksymalnie obowiązkowy, ale jak tylko skończyliśmy – „abonent czasowo niedostępny”. Potrzebowałem jego podpisu na umowie z wydawnictwem, bez podpisu nie ma sianka. Dzwonię – nic. Piszę – „Kowal, musisz tylko podpisać papiery, kasa czeka”. Nic. Trzy tygodnie próbowałem go łapać – nic. Tak jak poprzednie trzy przesiedzieliśmy razem po sześć czy osiem godzin dziennie, tak przez kolejne miał mnie serdecznie w dupie (to dla Wojtka charakterystyczne). Wsiadłem w końcu w samochód i pojechałem na Bródno. Jeżdżę, szukam, pytam. Nagle patrzę – idzie! Wraca z córką ze sklepu.

Krzyczę: – Kowal!
– O, co tu robisz! Niemożliwe!
– Jak to co? Szukam cię od trzech tygodni! Dzwoniłem milion razy!
– Dzwoniłeś? – Wojtek sięgnął po telefon i patrzy, czy ma nieodebrane połączenia. – A tak… Ale spałem.
– Spałeś? Kurwa, trzy tygodnie spałeś?

Cały on. Podpisał, gdzie trzeba było i mógł spać dalej.

Przypomina mi się też historia, że wtedy najpierw puszczaliśmy to w skróconej wersji w odcinkach w „PS”, za co dostaliśmy też jakieś tam dodatkowe pieniądze, chociaż jakieś małe (nie pamiętam dokładnie – on 20 tysięcy, ja 10 tysięcy?). Jeden z dyrektorów w Marquard Media uznał jednak, że „Kowalowi” zapłaci, ale mnie już nie, bo w końcu jestem pracownikiem wydawnictwa. Wojtek jak to usłyszał, to sam z siebie poszedł do redakcji, do gabinetu wspomnianego dyrektora i poinformował go, że albo płaci i to szybko, albo nie puści już ani jednego odcinka, bo on się nie zgadza. I sprawę załatwił, chyba nawet wywalczył podwyżkę.

Cieszę się, że książka „Kowal – prawdziwa historia” tak dobrze się sprzedała i że jest tak dobrze oceniana. Jak tylko wyszła, to poszedłem do Empiku przy Marszałkowskiej, żeby sprawdzić ekspozycję. Ekspozycja była świetna, cały regał przy samym wejściu. No i tak sobie przycupnąłem w pobliżu i patrzyłem: – Kupi ktoś czy nie kupi? Podszedł pierwszy gość, wziął do ręki i zaczął czytać. Myślę: – Kupi! A on usiadł, czytał dwie godziny, odłożył i polazł. Ha! Najpierw myślę: – Dawaj kasę, śmierdzielu, bo przecież z każdego egzemplarza kilka złotych szło do mnie. A potem stwierdziłem: – Fajnie, że przeczytał całą, zanim odłożył. Gdyby to zrobił po pierwszej stronie, byłaby kicha (chociaż osobiście, z perspektywy czasu, uważam, że akurat wstęp jest taki sobie i że można było zacząć lepiej).

Dość często zadajecie pytanie – gdzie można „Kowala” jeszcze dostać? Niestety, nigdzie. Miał być dodruk, bo wydawnictwo jest zasypywane pytaniami, ale na razie nie ma. Pewnie będzie. Czasami pojawia się ta książka na allegro, ale często w złodziejskich cenach (ostatnio ktoś chciał 180 złotych – walnij się w łeb, czubku).

Teraz pracuję nad czymś, co książkę „Kowala” spycha na drugie miejsce w kategorii „najlepsze biografie polskich sportowców”. Spycha też wszystko inne, co znajdowało się na szczycie jakiejkolwiek listy związanej z pozycjami o sporcie. Nigdy w życiu nie napisałem niczego podobnego i troszkę (ale tylko troszkę) męczy mnie świadomość, że już nigdy w życiu nic równie dobrego nie napiszę. Nie chodzi w tym momencie o mnie, bo tego tematu nie spieprzyłby nikt, tylko o opowiadającego.

Andrzej Iwan.

To dziwna znajomość. Kiedyś, nie znając go zupełnie, zamieściłem w „Magazynie Futbol” ranking telewizyjnych ekspertów i on znalazł się na pierwszym miejscu. Nie wiem, czy z tego powodu, czy zupełnie nie z tego (nawet nie wiem, czy to czytał), ale może nabrał jakiejś minimalnej sympatii. Siedziałem sobie na Widzewie, wchodzi Andrzej, ja nic nie mówię, bo go nie znam – wiadomo. A on do mnie: – Kurwa, Krzysiek, znowu się spóźniłem na ten stadion. Widzisz, tak to jest, jak się całe życie w autokarze w karty grało, zamiast patrzeć na drogę!

Ha! Bezpośredni jak mało kto. Kontakt nawiązuje w sekundę. Po dwóch chcesz za nim skakać w ogień.

Później spotkaliśmy się w hotelu Mercury, Andrzej, ja i Tomek Ćwiąkała. I Andrzej nagle mówi: – A może byśmy napisali książkę, co? Nie chciałbyś? Na Weszło, w odcinkach.

Ja sobie myślę – wielkie nieba, przecież taka książka na Weszło to było to! W dodatku z inicjatywą wychodzi sam „Ajwen”, z którym gadać można przez tydzień i ani przez moment nie jest nudno. No to dawaj – piszemy. Właśnie we trójkę. Andrzej opowiada, a ja i Tomek coś z tego klecimy. Zaczęliśmy się spotykać, zazwyczaj w Krakowie i… Mało rzeczy może mnie zszokować, ale tak, jestem w szoku, ciężkim. Iwan jest tak fantastyczną osobowością, miał tak ciekawe i barwne życie, miał tyle upadków, z których czasami się podnosił, a czasami nie… Myślę, że nikt nie spodziewa się, co w tej brutalnie szczerej książce będzie. Brutalnie szczerej. „Kowal” był przy tym poradnikiem dla karmiących matek. Jednego dnia po spotkaniu z Andrzejem prawie przez całą noc nie mogłem zasnąć. Moja rola polega poniekąd na tym, by zagłębić się w czyjś umysł i wyobrazić sobie, jak to było, by potem scenę wiarygodnie opisać. Zabrnęliśmy wtedy w takie otchłanie ludzkiej duszy, że aż ciarki przechodziły.

Książka Andrzeja Iwana zostanie wydana klasycznie, a nie na Weszło, bo wykracza daleko poza piłkę nożną. To lektura bardzo wymagająca, momentami ciężka, momentami wesoła, jestem pewny, że kilka razy będziecie się śmiać na głos, kilka razy dostaniecie gęsiej skórki i kilka razy pobledniecie. Są rozdziały makabryczne i są nasycone żartem, ironią, anegdotami. Jest też kawał historii dotyczącej polskiego futbolu, kulisów mistrzostw świata czy też tych ligowych. Wszystko, co słyszeliście o kadrze czy o piłce klubowej – wszystko to, co wydawało się wam wiedzą tajemnąâ€¦ Zapomnijcie. To już nie będzie aktualne. Wywracamy historię do góry nogami, co przy fotograficznej pamięci Andrzeja idzie niezwykłe łatwo.

Oczywiście, kilku dupków się na niego obrazi. Ale to będą dupki, ponieważ „Ajwen” z nikim nie jedzie tak bardzo, jak ze sobą. Jeśli ktoś wyskoczy z pretensjami, to będzie znaczyć, że jest po prostu marnym szczurkiem. Dla mnie samego niektóre fragmenty stanowią lekcję, jak nie można oceniać niektórych po pozorach i że każda sprawa może mieć nie tylko drugie, ale też trzecie, czwarte i piąte dno, często najbardziej intymne. Wydłużyła się moja prywatna lista osób, którym nie poświęcę w życiu ani jednego miłego zdania, ale wydłużyła się też lista osób, których nigdy w życiu nie skrytykuję (mimo że kiedyś robiłem to z pasją).

Jestem podekscytowany tą książką, chociaż ciągle nie mogę znaleźć na nią odpowiedniego pomysłu, mam problem, jak ją pod względem czysto technicznym poukładać. Nie może być chronologicznie – tak byłoby najłatwiej, ale mam w głowie zdanie wygłoszone kiedyś przez Mariusza Ziomeckiego: „chronologia u dziennikarza jest oznaką bezradności intelektualnej”. Waham się, jak te wszystkie opowieści podzielić, żeby nie było chaosu, zwłaszcza, że sport to istotny dodatek, ale tak naprawdę będzie to kurewsko mocna lektura dla mężczyzn. No i nie ukrywam – miałem na głowie tyle spraw, że nie skończyłem pisać tak szybko, jak chciałem. Ciągle to się wlecze, za co Andrzeja bardzo przepraszam (jak to czytasz, to jeszcze raz – sorry!). Za moment wylatuję na miesiąc w ciepłe miejsce, tam będę chciał – troszkę chociaż odcięty od polskiego piekiełka – skończyć całość. A potem będę jak Marcin Klatt po hat-tricku w meczu GKS Bełchatów – Legia (0:3) – wszystko co najlepsze będzie już za mną:)

Jak już pisałem, tej książki nie spieprzyłby nikt. Najbardziej nieutalentowany dziennikarz zrobiłby z niej bestseller. Ale tym bardziej muszę Andrzejowi podziękować, że zaufał właśnie mnie i Tomkowi. „Ajwen”, nie zawiedziesz się, poczekaj jeszcze chwilę.

I napiszę wam jeszcze jedno: mam taką zasadę, że nie piszę za darmo (przynajmniej w teorii – z „Wprost” zapomniałem odebrać kasy za trzy teksty). W dawnych czasach pisałem dla nazwiska pod tekstem. Jak mogłem się podpisać jako Krzysztof Stanowski, a nie jako „stan” albo „stank” – to już była wielka satysfakcja. Adam Godlewski powiedział mi kiedyś coś takiego: „Jestem profesjonalistą, piszę dla pieniędzy”. Słusznie.

W kwestii książki Andrzeja Iwana robię wyjątek – nie mówiłem mu jeszcze tego, ale nie chcę ani złotówki. Wystarczy mi zaszczyt, że mogłem ją współtworzyć. Przekonacie się sami – ZASZCZYT. Fantastyczne wspomnienia fantastycznego człowieka, który swoimi przeżyciami mógłby obdzielić wszystkich pasażerów londyńskiego metra.

KRZYSZTOF STANOWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama