Zawsze podczas szkolnych sprawdzianów nadchodzi ten moment, gdy większość klasy ma już rozwiązaną całą klasówkę, jednakże wciąż nikt nie wstaje i nie odnosi testu. Dopiero gdy podniesie się jedna osoba, tuż za nią rusza cała gwardia zachęconych odwagą pioniera. ŁKS z konieczności zastąpił Probierza Tarasiewiczem. Ośmielona liga poczuła się upoważniona do robienia zmian – z Krakowa wypedałować musiał najsłynniejszy holenderski kolarz Robert Maaskant, zaś w Gdańsku zarząd wreszcie zadośćuczynił woli kibiców i zakończył bardzo długą i owocną współpracę z Tomaszem Kafarskim.
Nic dziwnego, że trenerska karuzela zakręciła się tak niesłychanie szybko właśnie w trzynastej kolejce. Przed nami przerwa reprezentacyjna, a dwa tygodnie pauzy dla nowego szkoleniowca to bezcenny czas porównywalny do ratowniczych „złotych minut”, czyli czasu tuż po wypadku. Tych zaś ostatnio było co nie miara – zacznijmy od najbardziej spektakularnego, czyli historii pogrążania się narcystycznego Holendra, Roberta Maaskanta. Przychodził do Wisły, jak każdy Holender w tej lidze, w blasku glorii i chwały, bez jednego kopnięcia piłki przez jego podopiecznych. Co prawda były piłkarz Motherwell i Excelsioru Rotterdam zasłużył sobie na odrobinę zaufania chociażby z racji tego, że nie co rundę trafia do nas szkoleniowiec solidnego klubu z bardzo przyzwoitej ligi. A takim niewątpliwie był NAC Breda. Zastanawiał co prawda styl rozstania z byłym klubem, zastanawiały – przesadne naszym zdaniem – zachwyty (bo przecież mimo wszystko NAC to nie Ajax, czy inne PSV) , jednakże kibice cieszyli się, że do Polski ponownie zawitał ktoś w miarę rozpoznawalny z Holandii. Trenerem byłâ€¦ średnim. Najlepsze świadectwo to seria pięciu meczów bez zwycięstwa w początkach poprzedniego sezonu, czy nieporadne wypowiedzi, że wszystko jest na dobrej drodze, by powoli zacząć planowanie poprawy gry. Brzmi zawile? A słuchaliście kiedyś konferencji z udziałem Maaskanta?
Facet miał zadatki na idola mediów i kibiców, wypowiadał się ładnie i elegancko, ale… zupełnie nie wiedział co się działo na meczu. Wisła grała piach, on chwalił za walkę i umiejętności techniczne, krakusów dociskały kluby słabsze o trzy klasy, Maaskant przebąkiwał o ładnym stylu, wiślacy mieli problem by przedostać się pod pole karne rywali, a Robert bajał o znakomitej realizacji jego wizji taktycznej. Optymizm byłby uzasadniony, jeśli jego wypowiedzi miałyby na celu odciążenie psychiczne piłkarzy, lecz holenderski szkoleniowiec potrafił ich solidnie obsmarować w mediach, a ostatnio nawet samodzielnie wystawić na publiczną chłostę (zagrywka pod tytułem „zejdźcie z Jaliensa, bo Chavez jest słabszy”). Jego teorie miały więc raczej charakter medialnej masturbacji, w której Holender od samego początku odnajdywał się najlepiej. – I tak należy sobie powiedzieć, że niewiele drużyn na świecie gra takim systemem jak my – Barcelona, Holandia… Futbol powinien ewoluować w tym kierunku. Mają być wyniki i efektowna gra – przekonywał w wywiadzie dla naszego serwisu. Znamienne, że było to już po transferowych wpadkach oraz w momencie, gdy większość zaczęła sobie zdawać sprawę jak wiele papieru w tym importowanym tygrysie.
No i ta spuścizna po Beenhakkerze, wywyższanie się ponad wszelkie społecznie akceptowalne normy. Polscy piłkarze? Nie potrafią grać według taktyki. Autorytety? „W dupie mam wasze autorytety!” – to zresztą akurat bylibyśmy skłonni pochwalić. Nieudane transfery? Udane, co wy. To, że gość zagrał dobre piętnaście minut przez pół sezonu to przecież olbrzymi sukces. A w ogóle to już na starcie ma handicap, bo nie jest z Polski. Momentami Roberta trudno było znieść, choć jednocześnie uczciwie trzeba przyznać, że był dość sympatycznym człowiekiem. Ostatecznie udało mu się także ugrać mistrza Polski, ale styl w jakim zrealizowano ten cel pozostawiał wiele do życzenia. Do historii przejdą jednak obrazki jak trener Maaskant wiezie na swoim holenderskim rowerze Patryka Małeckiego, czy odbiera telefon jednego z dziennikarzy.
Nawet najsympatyczniejsze gesty nie będą jednak bronić trenera, który absolutnie oderwał się od rzeczywistości. Po nędznym dwumeczu z cypryjskim APOEL-em, Maaskant z uporem maniaka zapewniał, że zabrakło kilku minut. Jak dla nas zabrakło jakichś 60 minut gry, bo gol na 1:2 to raczej dar niebios, niż efekt konsekwentnego dążenia do wyrównania stanu rywalizacji. Jeśli Wisła przeszłaby dalej, następnego dnia wszyscy rozmawialiby wyłącznie o tym, że futbol nie zawsze jest sprawiedliwy, a drużyna lepsza, nie znaczy drużyna zwycięska. A zespół przez tydzień nie wychodziłby z katedry. To był jednak dopiero początek tworzenia alternatywnej rzeczywistości – im gorzej grała Wisła, tym lepiej czuł się Maaskant, tłumaczący, że krakowski zespół na tyle zdystansował rywala, że ten uciekł się do nieczystych sztuczek w postaci strzelania goli. Rozumiemy, że narracja o rywalach polujących na nogi i stawiających autobus musi robić wrażenia, ale prawda jest taka, że Biała Gwiazda stała się zwyczajnym ligowym średniakiem, a pozbawiona dwóch kłów w postaci Meliksona i Małeckiego nie jest mocniejsza niż beniaminkowie ligi, ŁKS i Podbeskidzie. Nic dziwnego, że Cupiał wreszcie podziękował Holendrowi za współpracę. Dziwne, że na stanowisku pozostał Valckx, który też dołożył coś od siebie do mizerii, jaką obecnie stanowi Wisła. Dyrektor sportowy z Krakowa oświadczył zresztą, że nie szuka trenera. Mistrz Polski to przecież taka marka, że niepotrzebny jej trener.
Kolejnym odstrzelonym był Tomasz Kafarski. Trener Lechii pracował w Gdańsku bardzo długo – najpierw zaliczył epizod jako zawodnik, potem przez trzy lata podpatrywał tajniki zawodu jako asystent, by wreszcie w 2009 roku objąć pierwszy zespół. „Kafar” zdawał się mieć wszystko, co potrzebne by osiągnąć długoletni sukces. Młody, ambitny, lojalny, panujący nad emocjami. Nie wiadomo było, ile było w jego pozie kreacji, ile prawdziwego mruka, jakim wydawał się być w mediach. To, czym zdobył serca kibiców to bezkompromisowość, nie bez znaczenia pozostawał także fakt, że ze względu na wiek nie miał styczności z zepsutym i archaicznym systemem polskiej myśli szkoleniowej. – Kiedy zatrudnialiśmy Kafarskiego, w mediach pojawiły się opinie, że nikt inny się nie zgodził, więc został Kafarski. Ale on od początku był poważnym kandydatem, choć z dużymi znakami zapytania. Nie ma jednak idealnego trenera, każdy ma lepsze i gorsze strony. Najgorszy trener jest taki, którego słabszych stron nie da się już naprawić – ma słabsze psychikę, zdolności psychopedagogiczne, charyzmę, cechy przywódcze. Kafarski, jeśli ma luki, to są one do naprawienia – zapewniał Andrzej Kuchar, właściciel Lechii Gdańsk. Trzeba przyznać, że luki zostały dość szybko – jeśli nie naprawione, to przynajmniej zakamuflowane. „Kafar” potrafił wprawdzie dosypać tekstem pokroju „tak coś czułem, że dzisiaj przegramy” (po spotkaniu z Polonią Bytom), czy przypozować do zdjęcia ze świnką w barwach Arki, generalnie jednak był cenionym szkoleniowcem.
Miał sporo cech wspólnych z innymi byłymi piłkarzami, którzy w młodym wieku zyskali szansę zbluzgania sędziego bez konsekwencji w postaci przyspieszonego prysznica. Najważniejszą był chyba egocentryzm, który z jednej strony pozytywnie wpływa na drużynę, tworzącą zgrany kolektyw, z drugiej grozi konfliktami. W taki sposób Probierz zmagał się z Grosickim i Frankowskim w Jagiellonii, podobnie ciężko mieli z Kafarskim Bąk, czy Piątek, choć akurat dwóch ostatnich nie potrafiło udowodnić swojemu byłemu trenerowi, że mylił się stawiając na nich krzyżyk. To jednak nie tylko kwestia kontaktów z podopiecznymi, ale też z całym zewnętrznym światem. Dziennikarze długo nie mogli zapomnieć szopki, jaką Kafarski zorganizował po serii słabszych wyników gdańszczan. – Treningi są zamknięte dla osób postronnych do odwołania, żeby piłkarze mogli się w spokoju przygotować do najbliższych meczów. Zamykam je także dlatego, żeby część z was – dziennikarzy – pracowała dla naszych przeciwników, podając w mediach, nad czym pracujemy, aby ich zaskoczyć. To rzecz kompletnie niedopuszczalna, dlatego zastanawiam się nawet nad całkowitym zamknięciem treningów, na zawsze. To trener Kafarski przegrał z Legią, ale jeśli czujecie się dobrze, pisząc to, to gratuluję. Mam nadzieję, że będziecie respektować tę decyzję, a nie pisać, że Kafarskiemu popieprzyło się w głowie – wyznał na konferencji prasowej. Po raz kolejny jego aroganckie i dosyć oryginalne zachowanie ciężko jednoznacznie ocenić. Wprawdzie skupiał uwagę na sobie, odciążając tym samym swoich zawodników, lecz styl wypowiedzi z pewnością nie wywoływał euforii u kibiców Lechii.
Ci zresztą jako jedni z pierwszych zwrócili uwagę na konieczność zmiany trenera. Słynna sektorówka „Lechia to my, precz z Kafarem” jeździła za Lechią na wyjazdy, rozwieszana była także u siebie. Nagonka trwała, a władze klubu wreszcie ugięły się pod naporem kibicowskiej furii. Co prawda ostatecznie trenerem nie został pan Kuffel, który swego czasu wystosował do władz otwarty list, w którym zaoferował swoje usługi, jednakże cel został osiągnięty. Pytanie tylko, czy naprawdę Rafał Ulatowski to szkoleniowiec, na którego czekali kibice z Gdańsk. Sceptycy zamiast odpowiedzi spuszczają wzrok, cicho wyszeptując nazwę jednego z krakowskich klubów i przypominając genialne osiągnięcia związanego z Łodzią trenera. Broni go nieco fakt, że z zawodnikami Cracovii jesienią nie ma kontaktu, są nieobecni, a powracają dopiero po obietnicy premii za utrzymanie, zazwyczaj składanej wiosną. „Ula” tej wiosny nie doczekał. Czy poradzi sobie w Lechii? Na pewno nie będzie to łatwe, biorąc pod uwagę jakość graczy z gdańskiej areny, odwrotnie proporcjonalną do standardów nowego stadionu.
Trzecia zmiana to wylot Michała Probierza na podbój Grecji, a w dalszej perspektywie całej Europy. Pogoń za kasą? Zdecydowanie nie. Po prostu wierność ideałom, swojej własnej hierarchii wartości, w której ambicja, parcie do zwycięstwa, chęć rozwoju pełnią zaskakująco ważne role. Utalentowany szkoleniowiec zagrał bardzo ryzykownie, lecz ewentualny sukces może być przepustką do wielkiej sławy i jeszcze większych pieniędzy. A kto wie, gdzie zakończy się droga rozpoczęta w ogarniętej kryzysem Helladzie. W jego miejsce trafia Ryszard Tarasiewicz – człowiek wrocławskiego Śląska, który stworzył podwaliny pod obecną maszynę trenera Lenczyka. Tu właśnie pojawia się problem w ocenie charyzmatycznego szkoleniowca – zapamiętywać go jako twórcę Wielkiego Śląska, który doprowadził wrocławski klub do górnej połowy Ekstraklasy startując z poziomu drugiej ligi, i to dwukrotnie, czy też wspominać serie porażek z końcowego etapu jego pracy we Wrocławiu? Traktować go jako architekta, który zaprojektował budowę i położył podwaliny pod zespół lidera Ekstraklasy, czy może jednak jako człowieka marnującego potencjał fantastycznych piłkarzy, obudzonych dopiero przez Oresta Lenczyka? Jakkolwiek nie postrzegać jego postaci, ruch wydaje się być ze strony ŁKS-u bardzo przemyślany. Tarasiewicz zarówno charyzmą, jak i konsekwencją działań dorównuje swojemu poprzednikowi, który w Łodzi zyskał status czarodzieja. Jest także na tyle charakterny, by poradzić sobie z rozbrykana gromadką weteranów europejskich boisk, z którymi wspólnego języka nie mógł odnaleźć choćby nieopierzony Bratkowski, czy ostatnio Tomek Wieszczycki. Jaki będzie ŁKS Tarasiewicza? Kibice życzą sobie tylko jednego – by po sezonie nadal był ekstraklasowy.
Kto następny spadnie z trenerskiej karuzeli? Ci co mieli polecieć, polecieli już wcześniej, jednakże do końca roku gramy jeszcze cztery mecze. JW w szczytowej formie mógłby zrobić ze dwie zmiany. Ciekawe za to co stanie się ze zwolnionymi narcyzami z Wisły i Lechii. Lądowanie po dryfowaniu w chmurach zawsze jest bolesne.
JAKUB OLKIEWICZ