Fantastyczny wieczór Legii, chociaż gra… fantastyczna nie była. To prawdziwy paradoks futbolu: nie jesteśmy do końca pewni, kto dzisiaj zagrał lepsze spotkanie – Legia czy Wisła. Ale różnica jest taka, że Legia wygrała 3:1, a Wisła zebrała baty 1:4. Wiadomo, inny przeciwnik, ale też inny… splot okoliczności. Dziś cieszy się Warszawa, która do cieszenia się ostatnio coraz bardziej się przyzwyczaja, natomiast smuci Kraków – co też coraz bardziej tam powszednieje. Wielkie brawa należą się legionistom, którym zwycięstwa w grupie nie przychodziły łatwo – każde z nich musieli wyszarpać, za co szacunek tym większy…
Trochę nas już nudzi to CIÄ„GŁE gadanie, że w Legii grają Polacy, a w Wiśle nie, ale w sumie dzisiaj dobry dzień, by kolejny raz przekazać trenerowi Maaskantowi, żeby wysłał ten swój szrot na długie wakacje – najlepiej na pieszą wędrówkę do Hanoi i z powrotem (chociaż może z powrotem to niekoniecznie). Marcin Komorowski wygląda na obrońcę tak z sześć razy lepszego niż panisko Jaliens, Iliev zbiera ciągłe pochwały, ale przypominamy, że w Wiśle gra i gra, ale gola w ekstraklasie nie strzelił, a i w asystach – jeśli jakieś były – nie króluje. Maciej Rybus dziś go bije na głowę – ten sam Rybus, który nie tak dawno robił sobie „sweetaśne” fotki w kiblu. Albo taki Nunez. W sumie, to nie wiemy, w czym on jest dobry i jakie ma zadania – odpowiada za defensywę, za ofensywę? Podobno ma dobry strzał z dystansu, ale odkąd gra w Wiśle, jeszcze nie trafił w bramkę. I tak można byłoby wymieniać jednego po drugim, z wyjątkiem Bitona oczywiście.
Mimo wszystko – Wisła dzisiaj, jak na maaskantową Wisłę, zagrała nie najgorzej. Miała swoje momenty, miała chwile, gdy wydawało się, że może strzelić gola. Ale ostatecznie wygrała jakość – bo wiadomo, że Fulham ma inną jakość, innych piłkarzy, tak uderzyć, jak uderzył Johnson, to nie potrafiłby żaden wiślak, nawet gdyby się – za przeproszeniem – zesrał. A rozegrać tak rzutu wolnego nie byłby w stanie żaden nasz klub, nawet gdyby sędzia powiedział: „rozgrywamy do skutku”. To poziom nieosiągalny, inna bajka. Johnson, Zamora, Dempsey – nie ma o czym mówić.
Skończmy już znęcanie się nad Wisłą, przegrała z klubem Premier League, co jest dość normalne – nienormalne by było, gdyby wygrała.
Legia natomiast ma za sobą mecz dziwny. Dziwny, bo wygrany, w pewien sposób historyczny i dla wielu osób niezapomniany. Ale to nie było dobre spotkanie tego zespołu. Warszawianie źle zaczęli – bilans 0:8 w rzutach rożnych po nieco ponad dwudziestu minut nie zdarza się w futbolu często. Potem męczarnie, grając z przewagą jednego zawodnika, następnie upragniony gol i… wyrównanie. Grając w 11 na 10 i mając pod polem karnym taką przewagę liczebną, jaką w tamtej sytuacji mieli legioniści – nie można dać sobie wbić bramki (błąd Borysiuka, który nie zaasekurował Jędrzejczyka). Nie można też się dać aż tak zdominować grającemu w dziesiątkę przeciwnikowi i pozwolić mu na stworzenie tylu sytuacji. Wreszcie – rezerwowy wpuszczony z myślą o uspokojeniu gry nie może dostać dwóch żółtych kartek w takim tempie.
Całe szczęście, że Rapid grał bez bramkarza. Ten chłopaczek wpuszczony między słupki dał Legii drugie życie, wypuszczając piłkę po zagraniu Rybusa.
Niebiosa sprzyjały Legii, ale nie ma w tym nic złego – to nie jest taki zespół, żeby wygrywał, mając pecha. Trzeba zagrać na maksimum swoich umiejętności, żeby później to właśnie szczęście czy nieszczęście decydowało. Trzeba najpierw wysoko zawiesić poprzeczkę, by rywal miał pecha przy stanie 0:0 czy 1:1, a nie 5:0. Weźmy mecz w Moskwie – pamiętacie karnego, którego zrobił Wawrzyniak, na 3:2? Sędzia nie gwizdnął. Pamiętacie karnego (znowu Wawrzyniak) na 1:0 w Bukareszcie? Sędzia nie gwizdnął.
Ale żeby korzystać z pomyłek sędziego, bo te pomyłki oczywiście były, to najpierw trzeba włożyć w mecz całą energię. Legia to robiła w każdym spotkaniu, w którym grała. Na każdy uśmiech losu ciężko zapracowała. I w gruncie rzeczy – nie dostała nic w prezencie. Rozegrała trudne mecze, bo te mecze tak czy siak musiały być dla niej trudne, ale wyszła z nich zwycięsko. Była to drużyna, która rosła na naszych oczach – zespołowo i indywidualnie. A akcja Wolskiego z ostatniej minuty to tylko wisienka na torcie. Chłopaku, to było to!
Zwycięstwo z Rapidem to nie był jedyny sukces Legii w czwartek. Kolejnym sukcesem był pełny (w końcu!) stadion. Warszawa chyba po raz pierwszy od lat znowu zaczyna żyć wynikami tego klubu…
