Do końca roku pozostało jeszcze trochę czasu, ale konkurs na największego oryginała wśród działaczy piłkarskich chyba trzeba uznać za zamknięty. PZPN wystawił w tym roku kandydata, który okazał się bezkonkurencyjny. Zdeklasował rywali i zapewnił sobie tytuł już teraz – pod koniec października. Niby może się jeszcze wiele zdarzyć, ale ciężko przypuszczać, żeby ktoś był w stanie pobić ostatnie wyczyny Mirosława Starczewskiego.
Wiceprzewodniczący wydziału ds. bezpieczeństwa na stadionach – już od początku roku – pewnym krokiem zmierza po tytuł. Odskoczył reszcie stawki, gdy nie chciał pozwolić kibicom Korony na wniesienie transparentu z wizerunkiem ich zmarłego kolegi. Sam preferował bowiem inny sposób, przemycania zakazanych przedmiotów na mecz. Zamiast wnosić – wwoził je samochodem. Okazało się jednak, że wypracował niesamowicie szczelny system ochrony, bo sam został złapany na bramkach stadionu Legii. Jak próbował wwieźć alkohol na mecz Polska – Francja…
Trudno się dziwić. Pewnie po ostatnich derbach Warszawy, woli nie pojawiać się przy Łazienkowskiej „na sucho”. Tak się wtedy zdenerwował, że omal nie wylądował w szpitalu z zawałem serca. Szczęśliwie jednak ocalał i dzięki temu mógł opowiedzieć o całym zajściu „Gazecie Wyborczej”: – Przed meczem dyrektor ds. bezpieczeństwa Legii Bogusław Błędowski poprosił mnie, byśmy razem obejrzeli transparenty, które chcieli rozwiesić kibice. Zaznaczam jednak, że to on podejmuje decyzję, ja mogę wyrazić tylko swoje zdanie i opisać sprawę w raporcie. Gdy powiedziałem, że według mnie flaga „ukochane miasto Lwów” nie powinna zawisnąć na trybunach, bo nie ma nic wspólnego z meczem, człowiek przedstawiający się jako wiceprezes stowarzyszenia kibiców Legii powiedział, że jestem chory na głowę i powinienem się leczyć.
No i trzeba przyznać, że to była bardzo celna rada. Gdyby delegat z niej skorzystał, to może uniknąłby kolejnych kompromitacji. Może biedaczek nie wpadłby w dziurę na stadionie ŁKS-u, kiedy sprawdzał, czy nadaje się do użytku. A tak, to prawie skręcił nogę, a ta była mu akurat bardzo potrzebna. – Usiadłem na jednym z krzesełek i musiałem mocno zapierać się nogami, żeby się nie zsunąć, bo cały czas moje ciało przesuwało się do przodu – wspominał dziwne doznania z wizytacji na obiekcie.
Innym razem, postanowił zdyscyplinować dziennikarzy i przetrzymał ich kilka minut przed wejściem do strefy, w której mogli robić wywiady. Spryciarz ustąpił dopiero jak piłkarze zeszli do szatni, a gdy wścibskie pismaki ruszyły za nimi – brawurowo rozkazał: ponownie skontrolować ich akredytacje. Tak wspaniale wypełniając swoje obowiązki, tylko potwierdzał, że całkowicie zasłużenie oddelegowano go na pamiętny finał Pucharu Polski. Również tam zaprezentował swoje wywiadowcze zdolności i szpiegowski zmysł, którego nie powstydziłby się James Bond, ani nawet sam Borewicz. Tylko dzięki super-delegatowi, zamieszki wszczęte wówczas przez kibiców Legii i Lecha zostały tak skutecznie stłamszone. Nie bójmy się tego powiedzieć: to właśnie Mirosław Starczewski uratował nasz kraj przed falą kibolstwa. Uratował nas wtedy i nadal możemy na niego liczyć. Wciąż zachowuje czujność, bo – jak sam zawsze powtarza – wróg może czaić się dosłownie wszędzie. Nigdy nie wiesz, w kim kryje się kibol – to jego podstawowe hasło.
Niesłychana przezorność dzielnego działacza, to skarb dla całego środowiska piłkarskiego w kraju i za granicą. Nie ma w tym ani grama przesady, co obywatel Mirek potwierdził w zeszłą sobotę, kiedy zapobiegł kolejnej tragedii. Aż nawet szkoda myśleć, co by się stało, gdyby nie jego zdecydowana reakcja…
Na mecz do Bełchatowa chcieli bowiem przyjechać podstępni fani Śląska, którzy – jak wiadomo – mają zakaz wyjazdowy. Słysząc te słowa, mózg delegata automatycznie wygenerował negatywną odpowiedź. Nie przekonywał go nawet fakt, że chodzi o kibiców niepełnosprawnych. Nie obchodziło go, że dostali zgodę od Ekstraklasy i GKS-u, a nawet mają już kupione bilety oraz opłacony transport. Dopiero mediacje przedstawicieli klubów i różnych organizacji ruszyły sprawę z miejsca i zajął się nią szef wydziału ds. bezpieczeństwa, Andrzej Bińkowski. Zapewnił prezesa „Klubu Kibiców Niepełnosprawnych”, że będą mogli wejść na spotkanie bez żadnych trudności. Fani wierząc w te słowa, jechali sobie spokojnie na mecz, kiedy to znowu zadzwonił telefon…
„Otrzymaliśmy informację od przedstawicieli GKS-u, że podczas odprawy przedmeczowej delegat ponownie zakwestionował nasz przyjazd. Na tym spotkaniu, zapadła też decyzja, iż nasza grupa musi być pozbawiona wszelkich ubrań i kibicowskich gadżetów posiadających napisy, tudzież herb, związane ze Śląskiem Wrocław. W wyniku tej decyzji, część osób została pozbawiona czapek, szalików, bluz i kurtek. Warto przy tym nadmienić, że temperatura na dworze nieznacznie przekraczała 0 stopni Celsjusza. Transparent naszego Stowarzyszenia musiał być zawieszony w taki sposób, aby godło klubowe było zakryte. Pomimo absurdu tej decyzji, dostosowaliśmy się do niej, nie chcąc wzbudzać niepotrzebnych konfliktów oraz nie stawiać przyjaźnie do nas nastawionego klubu z Bełchatowa w kłopotliwej sytuacji wobec delegata. Wiele osób po meczu było przemarzniętych, a także oburzonych przedmeczową decyzją, ale mimo tego dyskomfortu, nie reagowali w sposób niegrzeczny.”
To fragment listu otwartego, jaki wystosowali niepełnosprawni kibice. Możemy się z niego także dowiedzieć, że delegat w pomeczowym raporcie nie napisał, iż na meczu zjawili się członkowie „KKN”. Wspomniał natomiast o kibicach drużyny gości, którzy zasiadali na trybunie przystosowanej dla osób niepełnosprawnych. Taka interpretacja pozwala na ukaranie klubu z Bełchatowa za wpuszczenie przyjezdnych mimo zakazu.
Osiągnęliśmy więc wreszcie apogeum. Mamy to, do czego dążyliśmy. Sen się ziścił. Kibic jest już pod pełną kontrolą. A, że niepełnosprawny? Tym lepiej – powiemy mu, w co ma się ubrać. A, że chory? Wspaniale, każemy się rozebrać – niech jeszcze się doprawi! Nadszedł już chyba ten czas, w którym możemy z dumą ogłosić: mecze ligowe są bezpieczne!
Jeśli jednak słyszymy, że ktoś boi się pójść z dzieckiem na stadion, to w pewnym sensie rozumiemy te obawy. Można się tam przecież ciągle natknąć, na kogoś takiego jak Starczewski. Albo spotkać jakichś innych delegatów.
TOMASZ KWAŚNIAK