Przyjemność z oglądania meczu Wisły Kraków taka, jak z seksu ze starą, pijaną babą, gdzieś na ławce w Wałczu w mroźną, styczniową noc. Przez moment daliśmy się oszukać i stwierdziliśmy, że nie grają najgorzej, a potem zorientowaliśmy się, że dwa najgroźniejsze strzały oddała na własną bramkę jakaś pierdoła ze Skonto, a poza tym, to widzieliśmy jeden strzał Meliksona w sam środek. I tyle. Dużo kopania, z którego nic nie wynikało: „Biała Gwiazda” zaprezentowała typową dla polskich drużyn, zgodną z unijnymi standardami europejską kupę.
Tak naprawdę sytuacja bramkowa była w całym tym meczu jedna i niestety mieli ją przeciwnicy. Poza tym obserwowaliśmy, jak jedni podają w kółko piłkę między sobą, bez pomysłu, co dalej, a drudzy patrzą się, patrzą i też pomysłu, co dalej nie mają. Dopóki obraz zasłaniały flagi, mecz wydawał się lepszy.
Skonto, aktualnie średni klub łotewski, w którym piłkarze zarabiają tyle, co bileterka na Wiśle, zaprezentowało się zgodnie z przewidywaniami, czyli beznadziejnie. My – zgodnie z przewidywaniami – nie potrafiliśmy wykazać zdecydowanej wyższości nad beznadziejnym rywalem.
Awans… Awans będzie. Ale radzilibyśmy wziąć się za naukę gry w piłkę, to może się przydać w przyszłości.