To chyba nieuniknione – kolejny farbowany lis zagra w reprezentacji Polski, kolejny przebieraniec, który przypomniał sobie o naszej kadrze, gdy wyczytał, gdzie odbędą się najbliższe mistrzostwa Europy. Jeszcze jeden gość do kolekcji, który w Polsce zakochał się po przekalkulowaniu, ile dzięki niej może zarobić. Jakie to wszystko jest obrzydliwe, jak bardzo godne pogardy… Rzygać się chce, gdy czyta się wypowiedzi tych zawodników – zakłamanych, bez zasad i kręgosłupa moralnego – oraz trenera, który przeskakuje z nogi na nogę i ślini się, żeby tylko powołać kogoś, kto uratuje mu posadę.
W roku 2002, w Korei i Japonii, poznaliśmy Miroslava Klose. Wydał nam się wtedy największym gburem całych mistrzostw świata. Gdy tylko słyszał język polski – uciekał. Gdy polski dziennikarz prosił go o rozmowę – traktował go napastnik Niemiec jak powietrze. Z czasem dał się przebłagać i chwilę porozmawiał, ale ani przez moment nie udawał sympatii do naszego kraju i nie próbował stwarzać pozorów, że wywiad sprawia mu przyjemność. Znał język, oczywiście. Ale nie miał zamiaru go używać. Po niemiecku? Gadaj do woli! Po polsku? Zmiataj, śmieciu.
Gdybyśmy mieli najkrócej określić, jak zachowywał się wtedy Klose, napisalibyśmy, że jak ostatni chuj. I tak sądziliśmy aż do dzisiaj.
Dzisiaj nabraliśmy szacunku. Mimo wszystko. Nie udawał, nie kłamał, nie bawił się w żadne gesty pod publiczkę. Nie czuł związku emocjonalnego z Polską, męczyło go robienie z niego Polaka na siłę – w porządku. Nie zdecydował się na teatrzyk pod tytułem: „Kochajcie mnie, rodacy, mimo że gram dla Niemiec”. W każdej sekundzie dawał do zrozumienia: – Jestem Niemcem, odczepcie się…
Szczerość.
Oczywiście, łatwiej o szczerość, gdy jest się gwiazdą światowego formatu i gra się w finale mistrzostw świata. Łatwiej też wtedy o butę, bezczelność, pogardę. Klose miał pełne prawo pomyśleć: – Ja tej Polski już nie potrzebuję… Może tak właśnie myślał. Może w innych okolicznościach byłby miły, życzliwy, wylewny i może próbowałby coś ugrać. Ale chyba jednak nie.
Tak nam się ten Klose – buc na bucami – przypomniał dziś, gdy czytaliśmy o Eugenie Polanskim. On też udawał, że z naszym krajem nie ma nic wspólnego, też po polsku nie mówił nawet słowa, też opowiadał bez skrępowania, że jest stuprocentowym Niemcem i że z naszym krajem absolutnie nic go nie łączy i nie chce, by ktoś go na siłę łączył.
Aż nagle go olśniło – zrozumiał, że jeśli nie zagra na mistrzostwach Europy w barwach Polski, to nie zagra w żadnych innych. Zaczął się łasić, dzwonić, przypomniał sobie: – A wiecie, że ja pochodzę z Sosnowca?
Wiemy. Goń się.
Niestety, drodzy kibice, przybłędy kradną nam Euro 2012, a wy tępo bijecie brawo, zamiast reagować.